Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Około dziesiątej rano Jerzy spał jeszcze jednym z tych snów głębokich a pożytecznych dla organizmu, który w młodości następuje zawsze po nocach rozkoszy, kiedy służący wszedł, by go zbudzić.
Okropnie zły, krzyknął, przewracając się na łóżku.
— Niema umie dla nikogo. Daj mi pokój!
Ale już słychać było głos natrętnego gościa, który z przyległego pokoju rozpoczynał prośbę:
— Wybaczysz mi, Jerzy, żem tak nastawał na widzenie się. Ale muszę koniecznie z tobą pomówić.
Jerzy poznał głos Alfonsa Exili i to wzmogło jeszcze przykrość.
Ów Exili był kolegą jego ze szkół, młodzieńcem miernej inteligencyi, który straciwszy majątek na grę i rozpustę, został poniekąd rodzajem awanturnika, polującego na łatwowiernych. Zachował jeszcze pozory pięknego młodzieńca, mimo twarzy zniszczonej i napiętnowanej występkami; ale w osobie jego i manierach było to nieujęte jakieś coś podstępnego i nieszlachetnego, co przybierają zazwyczaj ludzie, żyjący z wszelkiego rodzaju forteli i upokorzeń.
Wszedł, zaczekał na wyjście służącego, przybrał minę okropnie wzburzoną i począł mówić, pochłaniając połowę wyrazów:
— Wybacz mi, Jerzy, jeśli na ten jeden raz jeszcze uciec się muszę do twej uprzejmości. Muszę zapłacić dług karciany. Zechciej mi dopomódz. Drobnostka te; chodzi tylko o trzysta franków. Przebacz mi.
— Patrzcie! to ty płacisz długi karciane? — spytał Jerzy. — To mnie dziwi.
Rzucił mu tę obelgę najzupełniej swobodnie. Nie umiejąc zerwać wszelkich stosunków z tym pasożytem, używał względem niego wzgardy, jak inni używają kija, aby się obronić od natrętnego zwierzęcia.
Exili uśmiechnął się.
— Dajże pokój złośliwości! — prosił głosem błagalnym, jak kobieta. — Wszakże mi nie odmówisz tych trzystu franków? Oddam ci je jutro, słowo honoru!
Jerzy wybuchnął śmiechem. Pociągnął za dzwonek dla przywołania służącego. Ten wszedł.
— Poszukaj pęku małych kluczyków w ubraniu, które leży na kanapie.
Służący znalazł klucze.
— Otwórz drugą szufladę. Podaj mi duży pugilares.
Lokaj podał pugilares.
— Dobrze Idź.
Kiedy służący wyszedł, Exili z uśmiechem nawpół nieśmiałym, nawpół wymuszonym, spytał:
— Czy nie mógłbyś może dać mi czterystu?
— Nie. Masz tu. Daję po raz ostatni. Teraz idź sobie.
Jerzy zamiast mu podać banknoty, położył je na brzegu łóżka. Exili uśmiechnął się, zebrał je i włożył do kieszeni; potem tonem dwuznacznym, w którym ironia mięszała się z pochlebstwem, wyrzekł:
— Szlachetne masz serce.
Obejrzał się dokoła po pokoju.
— Wspaniałą masz sypialnię, prawdziwie.
Siadł na kanapie, nalał sobie kieliszek likieru, napełnił porte-cigare.
— A któż jest obecną twoją metresą? Już to, o ile mi się zdaje, nie ta śliczna kobieta, co zeszłego roku?
— Idźże sobie, Exili. Spać mi się chce.
— Co to była za prześliczna osoba!... Najpiękniejsze oczy w całym Rzymie... Ale zdaje mi się, że obecnie jej tu niema? Od kilku dni przynajmniej nie spotkałem jej nigdzie. Musiała wyjechać. Jak mi się zdaje, ma w Medyolanie siostrę?
Nalał sobie drugi kieliszek i wypił go odrazu. Może po to tylko paplał, aby zyskać czas na wypróżnienie butelki.
— Nie żyje z mężem, nieprawdaż? Zdaje mi się, że jej finanse są w niezbyt świetnym stanie; a przecież zawsze ubrana bywa wytwornie. Przed dwoma miesiącami może spotkałem ją na ulicy Babuino. Wiesz, kto jest domniemanym twoim następcą... Ale nie, nie możesz tego wiedzieć. To ten Monti, mercante di campagna, wysoki i gruby jasny blondyn. Właśnie i tego dnia kiedym ją spotkał, nachodził jej na pięty na Babuino. Wiesz, to widoczne na pierwszy rzut oka, kiedy mężczyzna ściga kobietę... I nie goły, ten Monti!
Wymówił ostatnie zdanie z nieokreślonym jakimś wyrazem, ohydnym akcentem zawiści i chciwości razem. Potem wypił trzeci kieliszek bez ceremonii.
— Śpisz, Jerzy?
W miejsce odpowiedzi Jerzy udał, że śpi. Słuchał wszystkiego, ale obawiał się, aby przez kołdrę Exili nie dopatrzył jeszcze, jak mu serce bije.
— Jerzy!
Udał, że zrywa się jakby nagle zbudzony.
— Jakto? Jeszcze tu jesteś? Nie odchodzisz?
— Odchodzę już — odparł tamten, zbliżając się do łóżka. — Ale patrzaj! Szyldkretowa szpilka!
Schylił się, by podnieść ją z dywanu, przypatrzył się jej ciekawie i położył na kołdrze.
— Co za szczęśliwy człowiek! — dodał jeszcze, tym samym tonem zagadkowym. — A teraz do widzenia. Tysiączne dzięki!
Wyciągnął rękę; ale Jerzy pozostawił swoją pod kołdrą. Papla zwrócił się ku drzwiom.
— Znakomity masz koniak. Napiję się jeszcze kieliszek.
Wypił i wyszedł. Jerzy, przewracając się w łóżku, mógł dowolnie raczyć się wsączoną mu trucizną.