Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Kiedy spostrzegła gromadkę ludzi przechylonych przez balustradę i przypatrujących się czemuś w dole na ulicy, Hipolita krzyknęła i zatrzymała się.
— Co się to stało?
Wylękła, oparła rękę mimowolnie na ramieniu Jerzego, jak gdyby chciała go zatrzymać.
Jerzy, przypatrzywszy się postawom tych ludzi, odrzekł:
— Niezawodnie ktoś rzucił się z wysokości tarasu.
A potem dodał:
— Może chcesz, żebyśmy zawrócili:
Zawahała się przez sekundę, walcząc naprzemian z ciekawością i z obawą — wreszcie odpowiedziała:
— Nie. Chodź.
Postąpili wzdłuż balustrady, aż do końca alei.
Nie spostrzegłszy się nawet, Hipolita przyśpieszała wciąż kroku, dochodząc do gromadki ciekawych.
W to marcowe popołudnie, Pincio było nieomal opustoszałe. Rzadkie odgłosy zamierały w powietrzu szarem i zgłuszonem.
— Tak jak myślałem — przemówił Jerzy. — Ktoś się zabił.
Zatrzymali się w pobliżu zebranych. Wszyscy widzowie utkwione mieli spojrzenia w bruku. Byli to wyrobnicy bez zajęcia. Różnorodne ich twarze, nie wyrażały ni współczucia, ni smutku a nieruchomość wzroku nadawała oczom rodzaj zwierzęcego jakiegoś osłupienia.
Nadszedł młody chłopak, ciekaw widzieć co się to stało. Ale nie pochylił się jeszcze nad balustradą, kiedy już go zainterpelował jakiś sąsiad nieokreślonym tonem, w którym brzmiała radość i szyderstwo równocześnie, jak gdyby ten człowiek był wielce zadowolony, że nikt już nie może nacieszyć się widowiskiem.
— Zapóźno! Zabrano go już.
— Dokąd?
— Do Santa Maria del Popolo.
— Umarłego?
— Tak, umarłego.
Inne jakieś indywiduum, wychudłe i zielonawe, z szerokim szalikiem, okręconym około szyi, wychyliło się nieco po za balustradę; potem, wyjmując z ust fajeczkę, zapytał na cały głos:
— Co to leży na ziemi?
Miał usta wykręcone na jedną stronę, otoczone ciemniejszym paskiem jakby spalenizny, ściągnięte snać napływem nieustannym gorzkiej śliny; a głos jego był tak głęboki, jak gdyby wychodził z jakiejś jaskini.
— Co to zostało na ziemi?
W dole, na ulicy, woźnica jakiś przykucnął pod murem. Aby lepiej słyszeć odpowiedź, widzowie ucichli i nie ruszali się. Na bruku nic więcej widać nie było, jak nieco czarniawego błota.
— To krew — odpowiedział woźnica, nie wstając.
I końcem kija szukał dalej czegoś w krwawej kałuży.
— I co jeszcze? — spytał ponownie człowiek z fajką.
Woźnica podniósł się; trzymał na końcu kija coś, czego z góry nie można było rozróżnić.
— Włosy.
— Jakiego koloru?
— Jasne.
W tym rodzaju przepaści, którą tworzyły wysokie mury, głosy nabierały dziwnego rezonansu.
— Chodźmy ztąd, Jerzy! — błagała Hipolita.
Pomięszana, nieco blada, wstrząsała ramieniem swego kochanka, który stał przechylony przez balustradę w pobliżu cisnącej się gromadki, pociągany okropnością tej sceny.
Oddalili się z widowni tragicznej, w milczeniu. Oboje przejęci byli bolesną myślą tej śmierci i smutek widocznym był na ich twarzach.
Jerzy przemówił:
— Szczęśliwi umarli! Oni przynajmniej już nie wątpią.
— To prawda.
Zniechęcenie bezgraniczne przebijało w ich zmęczonych głosach.
Ona schyliła głowę i odparła z goryczą, połączoną z żalem:
— Nieszczęśliwa miłość!
— Jaka miłość? — spytał Jerzy, zamyślony.
— Nasza.
— Więc czujesz, że się już kończy?
— W mojem sercu, nie.
— Chcesz zatem powiedzieć, że w mojem?
Rozdrażnienie źle powstrzymywane dodawało cierpkości jego słowom. Powtórzył z oczyma w nią utkwionemi:
— Chcesz powiedzieć że, w mojem? Odpowiedz!
Umilkła, z głową niżej jeszcze opuszczoną.
— Nie chcesz odpowiedzieć? O! wiesz bardzo dobrze, że nie powiedziałabyś prawdy.
Nastała chwila milczenia, podczas której doznawali niewypowiedzianej potrzeby czytania wzajem w swych sercach. Potem on mówił dalej:
— Tak to poczyna się agonia miłości. Ty nie masz jeszcze jej świadomości; ale ja, odkąd powróciłaś, obserwuję cię bezprzestannie i codziennie nową spostrzegam w tobie oznakę...
— Jaką oznakę?
— Oznakę smutną, Hipolito... Co to za rzecz okropna kochać i mieć przenikliwość niezawodzącą nigdy!
Wstrząsnęła głową z gestem buntowniczym i spochmurniała. Tym razem jeszcze, jak tylekroć dawniej, jakieś wrogie usposobienie zapanowało między kochankami. Każde z nich obojga, czuło się dotkniętem nieufnością drugiego, niesprawiedliwością posądzenia i buntowało się w duszy z tym głuchym gniewem, który od czasu do czasu wybuchał w słowach brutalnych i niedających się naprawić, w poważnych zarzutach i niedorzecznych rekryminacyach. Nieprzeparta jakaś wściekłość ogarniała ich, chęć wzajemnego dręczenia się wedle upodobania, torturowania serc.
Hipolita spochmurniała, zamknęła się w sobie. Brwi ściągnęła, zacisnęła usta. Jerzy przyglądał się jej z drażniącym uśmiechem.
— Tak, to tak się zaczyna zawsze — powtórzył, uśmiechając się wciąż tym swoim złym uśmiechem i mierząc przeszywającem spojrzeniem. — Doznajesz w głębi duszy niepokoju, jakiegoś rodzaju nieokreślonej niecierpliwości, której powściągnąć nie umiesz. Kiedy jesteś ze mną, czujesz, że w głębi twej duszy budzi się przeciw mnie jakiś rodzaj instynktownej odrazy, której nie umiesz utaić. A wtedy stajesz się małomówną i, aby przemówić coś do mnie, zmuszona jesteś użyć niezmiernego wysiłku; fałszywie rozumiesz wszystko co ci powiem i ani wiedząc o tem, z wną szorstkością odpowiadasz mi na rzecz najmniejszej często wagi.
Nie przerwała mu nawet gestem. Urażony upornem tem jej milczeniem, mówił dalej; a popychał go do tego nietylko cierpki szał dręczenia swej towarzyszki, ale jeszcze jakieś upodobanie bezinteresowne do dociekań i śledzenia, wzmożone jeszcze cywilizacyą. Starał się wypowiadać zawsze swe twierdzenia z pewnością siebie i dokładnością dowodną, której go nauczyły prace analityków, ale w monologach, w formułach, któremi dawał wyraz wewnętrznemu swemu badaniu, przesadzał i przekształcał jego przedmiot a w rozmowach tego rodzaju, troska o jasne przedstawienie rzeczy, przyćmiewała często szczerość jego wzruszenia i wprowadzała go w błąd co do tajnych motywów, które, jak sądził, odkrywał u innych. Mózg jego, przeładowany masą psychologicznych obserwacyj, bądź osobistych, bądź zebranych z książek, w końcu mieszał i plątał wszystko, w nim samym i w świecie zewnętrznym.
Mówił dalej:
— Zwróć na to uwagę, że nie robię ci bynajmniej zarzutu. Wiem, że to nie twoja wina. Każda dusza ludzka ma pewien tylko oznaczony zasób siły uczucia, zdolny do miłości. Nieuniknionem jest, że zasób ten wyczerpuje się z czasem jak wszystko inne a skoro raz już jest zużytym, żadne usiłowania nie mają mocy przeszkodzenia temu, by miłość się skończyła. Otóż, dość już dawno mnie kochasz, nieomal dwa latał Wszakże to 2 kwietnia przypada druga rocznica naszej miłości. Czyż pomyślała o tem?
Wstrząsnęła głową. On powtórzył jakby sam do siebie:
— Dwa lata!
Podeszli do ławki i usiedli na niej. Siadając, Hipolita wyglądała tak, jak gdyby upadała pod ciężarem znużenia. Ciężka karoca czarna jakiegoś prałata toczyła się aleją, piasek skrzypiał pod jej kołami: dźwięk oddalony trąby dochodził od strony drogi Flamińskiej; potem cisza napowrót za legła gaje dokoła. Krople deszczu rzadkie poczynały padać.
— Smutną będzie ta nasza druga rocznica — podjął dalej, bez wszelkiej litości dla siedzącej obok niego milczącej kobiety. — Jednakże trzeba ją będzie obchodzić. Mam upodobanie w rzeczach gorzkich.
Hipolita zdradziła przykrość, jaką jej sprawiała ta rozmowa, bolesnym uśmiechem; potem z niespodziewaną słodyczą spytała:
— Powiedz mi, po co ta cała złośliwość?
I popatrzała Jerzemu w oczy, długo, głęboko. Niewypowiedziane pragnienie zajrzenia do głębi serca jedno drugiemu przejęło ich ponownie. Kobieta doskonale znała straszliwą chorobę duszy swego kochanka; znała dokładnie tajną przyczynę całej tej cierpkości. Aby go zachęcić do dalszego mówienia, aby mu dać sposobność ulżenia swemu sercu, dodała:
— Co ci jest?
Ten ton dobroci, którego nie oczekiwał bynajmniej, zmieszał go nieco. Akcent tych słów przekonał go, że ona go rozumie i że go żałuje. Poczuł jak w nim wzrasta litość nad samym sobą. Głębokie wzruszenie wstrząsnęło całą jego istotą.
— Co ci jest? — powtórzyła Hipolita, dotykając jego ręki, jakby dla zwiększenia za pomocą zmysłowego wrażenia, potęgi swej słodyczy.
— Co mi jest? — odpowiedział. To, że kocham!
Głos Jerzego nie miał już w sobie nic napastliwego. Odsłaniając nieuleczalną swą ranę, ubolewał nad własnem cierpieniem. Niepochwytne urazy, które wypełzły z zakątków jego umysłu, zdały się rozpraszać. Przyznawał, że niesprawiedliwością był wszelki żal do tej kobiety, czuł bowiem, że to było wynikiem fatalnej konieczności. Nie, powodem jego cierpienia, nie była żadna ludzka istota; był to wynik samejże treści życia! Jeśli mógł mieć żal do czego, to nie do kochanki, ale do miłości. Miłość, ku której cała jego istota rwała się mimowolnie, z nieprzepartą gwałtownością, ta miłość była ze wszystkich smutków tej ziemi najopłakańszym chyba, największym.I do śmierci może skazany był na ten smutek najwyższy.
Ponieważ milczał, zamyślony, Hipolita spytała:
— Ty więc sądzisz, Jerzy, że ja cię nie kocham?
— Skoro chcesz wiedzieć prawdę: tak więc, jest to prawda! Wierzę w to, że mnie kochasz. Ale czy dowiedziesz mi, że jutro, że za miesiąc, że za rok, że zawsze będziesz się czuć tak samo szczęśliwą z tego, żeś moją? Czy możesz mi dowieść, że dzisiaj, że w tej samej nawet chwili, jesteś moją całkowicie? Bo i cóż ja posiadam z ciebie?
— Wszystko.
— Nic, lub prawie nic. A nie posiadam tego, cobym pragnął posiąść. Jesteś dla mnie nieznajomą. Jak każda inna ludzka istota, posiadasz w głębi twej duszy świat cały, dla mnie niedociekły, do którego żaden poryw namiętności nie zdoła mi otworzyć wstępu. Z twoich wrażeń, z twoich uczuć, z twoich myśli ja znam zaledwie maleńką cząsteczkę. Słowo jest objawem wielce niedokładnym. Z duszą nie można się porozumieć. Nie posiadasz mocy oddania mi swej duszy. Nawet w ekstazie upojeń, jesteśmy dwoje, zawsze dwoje, oddzielni, rozłączeni, obcy sobie, samotni sercem. Całuję twe czoło a pod tem czołem, w tej samej może chwili, krąży myśl, nie dla mnie przeznaczona. Mówię do ciebie a jakieś jedno moje zdanie wywołuje w tobie może wspomnienia innych czasów, czasów nie mojej miłości. Mija nas jakiś mężczyzna, spogląda na ciebie i w twoim umyśle, drobny ten fakt budzi jakieś wrażenie, którego ja nie jestem w stanie podpatrzyć. I nigdy nie wiem, czy chwila obecna nie rozjaśnia się dla ciebie jakimś refleksem minionego twego życia. Och, to życie, ja się go lękam szalenie! Jestem obok ciebie, czuję jak mnie ogarnia rozkoszne szczęście, które w niektórych chwilach życia daje mi sama twoja obecność. Pieszczę cię, mówię do ciebie, słucham tego co mi powiadasz, oddaję się tobie cały. Nagle mrozi mnie myśl jedna. A jeśli, nie zdając sobie z tego sprawy, wywołałem w jej pamięci widmo wrażenia poprzednio już doznanego, w sercu rzewne wspomnienie dni dalekich?... Nie umiałbym nigdy wypowiedzieć ci, ile cierpię. Ten zapał, którym mnie przejmowało złudne poczucie niewiedzieć jakiej łączności świętej między mną a tobą, pryska nagle. Kryjesz się przedemną, oddalasz, stajesz dla mnie niedostępną. I po zo staję sam, w przerażającem opuszczeniu. Dziesięć, dwadzieścia miesięcy zażyłości na nic się już nie zdały. Wydajesz mi się tak samo obcą, jak w czasach, kiedyś mnie nie kochała jeszcze. I przestaję cię pieścić, przestaję mówić, zamykam się w sobie, unikam wszelkiego objawu zewnętrznego, obawiam się, że najlżejsze jakie dotknięcie zbudzić może w głębi twego umysłu nieznane mi uczucia, które zło żyło tam życie, nie dające się już odwołać. I w takich to chwilach, nachodzą nas owe długie okresy przykrego milczenia, w których bezpotrzebnie i nędznie, trawi się w nas cała energia serca. Pytam cię: „O czem myślisz?“ A ty mi odpowiadasz: „A ty o czem myślisz?“ Ja nie znam twoich myśli, ty nie znasz moich. I z każdą minutą rozdział staje się między nami większy: przybiera głębokość przepaści..
Hipolita odparła:
— Ja nie doznaję nic podobnego. Ja się oddaję zupełniej. Kocham może więcej.
To stwierdzenie wyższości dotknęło znowu chorego.
— Zastanawiasz się zanadto — ciągnęła dalej. — Zanadto notujesz sobie wszystko, co myślisz. Ja może mniej cię pociągam, niż cię pociągają własne twe myśli, bo te myśli są zawsze różne, coraz inne, nowe, kiedy tymczasem ja nie mam już nic nowego dla ciebie. W pierwszych czasach twej miłości, mniej było w tobie refleksyi a więcej za to szczerego popędu. Jeszcześ podówczas nie miał upodobania w rzeczach gorzkich, byłeś hojniejszy w pocałunkach niż w słowach. Jeżeli, jak mówisz, słowo jest niedostatecznym objawem, nie należy go nadużywać. A ty go nadużywasz w sposób zawsze prawie okrutny.
Potem, po przerwie milczenia, porwana z kolei także frazesem i ulegając pokusie wypowiedzenia go, dodała:
— Sekcyi dokonywa się tylko na trupach.
Zaledwie jednak to wypowiedziała, kiedy już pożałowała zaraz. Ten frazes wydał mu się pospolitym, mało kobiecym, cierpkim. Żałowała, że nie zachowała w dalszym ciągu tego tonu słabości i wyrozumienia, który przed chwilą tak bardzo wzruszył kochanka. Raz jeszcze znowu nie dotrzymała uczynionego sobie postanowienia, że będzie dla niego zawsze najcierpliwszą i najłagodniejszy garde-malade.
— Widzisz — rzekła z intonacyą, która wyrażała jej skruchę — to ty mnie tak psujesz.
Uśmiechnął się słabo. Oboje zrozumieli, że w tej sprzeczce miłość ich tylko odnosiła klęskę.
Kareta prałata powróciła truchtem pary karych rosłych karosyerów. W powietrzu, które wietrzyk zmierzchu czynił coraz to chłodniejszem, drzewa przybierały kształty widziadeł. Chmury ołowiano-fioletowe zadymiały wzgórza Palatynu i Watykanu. Smuga światła, żółta jak szafran a prosta jak klinga miecza, muskała Monte-Mario poza strzelającemi w górę wierzchołkami cyprysów.
Jerzy myślał:
„Czy ona kocha mnie jeszcze? Dlaczego rozgniewać ją tak łatwo? Może czuje, że mówię prawdę lub to co niebawem będzie prawdą? Rozdrażnienie bywa jednym z symptomatów... Ale czyż gniew głuchy a bezustanny nie istnieje także w głębi mojej właśnie duszy?... U mnie wiem dokładnie co jest tego rzeczywistą przyczyną. Jetem zazdrosny. O co?... O wszystko! O przedmioty, które się odbijają w jej oczach...
Popatrzał na nią.
„Bardzo jest dzisiaj piękną. Jest blada. Radbym był, gdybym ją zawsze widział zasmuconą, zawsze chorą. Kiedy jej powrócą rumieńce, wydaje mi się, że to już nie ona. Kiedy się śmieje, nie mogę się obronić od mimowolnego jakiegoś wrogiego dla niej usposobienia, niemal gniewu na ten śmiech. Niezawsze jednak.
Myśl jego zatonęła w cieniu zmierzchu. Zauważył przelotnie pewną łączność między widokiem wieczoru a widokiem kochanki, która mu się podobała. Pod bladością tej ciemnej twarzy przeświecał jakby lekki odblask fioletu; a wstążeczka blado żółtego koloru, owiązana dokoła szyi, odsłaniała czarne plamki dwu znamion.
„Bardzo jest piękną. Twarz jej ma zawsze prawie wyraz głęboki, znaczący, namiętny. W tem leży tajemnica jej uroku. Nigdy jej piękność mnie nie znudzi; poddaje mi bez przestannie nowe marzenia. Jakie są żywioły tej piękności? Nie umiałbym powiedzieć. Materyalnie biorąc, nie jest ona piękną. Czasami, kiedy na nią patrzę, zdarza mi się doświadczać przykrej niespodzianki rozczarowania. Wtedy to jej rysy ukazały mi się w swej fizycznej prawdzie, nieprzeobrażone, nieopromienione siłą duchowego wyrazu. Posiada przecież trzy boskie żywioły piękna: czoło, oczy i usta. Tak, boskie“.
Obraz śmiechu przyszedł mu na pamięć.
„Co to mi opowiadała wczoraj? Nie wiem już co to było takiego, jakieś drobne zajście komiczne, które się wydarzyło w Medyolanie u jej siostry, podczas jej tam pobytu... Jakeśmy się śmiały!... Zatem zdala odemnie mogła śmiać się, być wesołą. Otóż zachowałem wszystkie jej listy a wszystkie te listy pełne są smutku, łez, rozpacznej tęsknoty”.
Poczuł, że zadano mu ranę, potem niepokój gwałtowny jak gdyby nagle stanął wobec ważnego jakiegoś i niedającego się naprawić faktu, nierozświeconego tylko jeszcze dokładnie. Zachodziło w nim zwykle zjawisko przesady uczuć drogą asocyacyi obrazów. Ten niewinny wybuch śmiechu, przechodził już w jego imaginacyi w wesołość bezprzestanną, codzienną, cogodzinną, przez cały czas trwania nieobecności. Hipolita żyła tam wesoło, powszedniem, gminnem istnieniem z ludźmi jemu nieznanymi, pośród kolegów swego szwagra, w kole wielbicieli ograniczonych. Jej listy pełne smutku, były najzwyklejszem kłamstwem. Przypomniał sobie dokładnie ustęp któregoś lis tu: „Tu życie jest nieznośnem, przyjaciele i przyjaciółki oblegają nas wciąż, nie pozostawiając ani godziny spokojnej. Znasz serdeczność medyolańską...” I w umyśle jego powstała jasna zupełnie wizya Hipolity, otoczonej całą gromadą mieszczuchów, komisantów handlowych, adwokatów, przemysłowców. Uśmiechała się do wszystkich, wszystkim podawała rękę, słuchała rozmów niedorzecznych, dawała niesmaczne odpowiedzi, dopasowywała się do ich pospolitości!
I poczuł wówczas cały ciężar cierpienia doznawanego od dwóch lat, na każdą myśl o życiu, jakiem żyła jego kochanka i o nieznanem środowisku, w którem spędzała te godziny, w których z nim być nie mogła.
„Co ona robi? Kogo widuje? Z kim rozmawia? Jak się zachowuje względem osób, u których bywa, których dzieli życie?“. Wieczyste pytania bez odpowiedzi!
Rozmyślał w udręczeniu:
„Każda z tych osób zabiera jej coś a przez to mnie coś zabiera. Ja nigdy dokładnie znać nie będę wpływu, jaki ci ludzie wywarli na nią, wzruszeń i myśli, które jej poddali. Piękność Hipolity jest ponętną, jest to ten rodzaj piękności, który dręczy i prześladuje mężczyzn, budząc w nich żądzę. Pośród tego wstrętnego tłumu, niejednokrotnie jej pożądano. Żądza mężczyzny prześwieca w jego spojrzeniu a spojrzenie jest wolnem i kobieta jest bezbronną wobec spojrzenia mężczyzny, który jej pożąda. Jakiem może być wrażenie kobiety, która spostrzega, że jest przedmiotem żądzy? Niezawodnie nie pozostaje niewzruszoną. Musi ją to niepokoić, musi doznawać jakiegoś wzruszenia, choćby wzruszeniem tem był tylko wstręt lub obrzydzenie. Pierwszy lepszy więc mężczyzna, który się zbliża, ma moc zaniepokojenia kobiety, która mnie kocha! Na czernie zatem polega moje posiadanie?“
Cierpiał okropnie, fizyczne obrazy bowiem, ilustrowały mu dosadnie to wewnętrzne rozumowanie.
„Kocham Hipolitę; kocham ją namiętnością, którą uważałbym za niespożytą, gdybym nie wiedział, że wszelka miłość ludzka skończyć się musi. Kocham ją i nie wyobrażam sobie głębszych rozkoszy nad te, które mi ona daje. Niejednokrotnie przecież na widok jakiejś przechodzącej kobiety, czułem jak mnie ogarnia gwałtowna żądza; nieraz para oczu niewieścich, spostrzeżonych gdzieś ukradkiem, pozostawiała mi w duszy jakąś niepochwytną smugę melancholii; nieraz marzyłem o kobiecie spotkanej, o kobiecie widzianej w salonie, o kochance któregoś z przyjaciół. „Jaką też może być jej miłość? Na czem polega tajemnica jej rozkoszy?“ I przez czas niejaki ta kobieta zajmowała mój umysł, nie bezustannie, ale w pewnych odstępach czasu, przez długi jego przeciąg. Niejeden z tych obrazów przedstawiał się nagle w moim umyśle, w chwili nawet, gdy trzymałem w objęciach Hipolitę. Dlaczegóżby zatem ona również, widząc przechodzącego mężczyznę, nie miała doznać takiej że samej gwałtownej żądzy? Gdybym miał dar zajrzenia do głębi jej duszy i gdybym miał w niej dojrzeć jedno z takich pożądań, bodajby tak przelotne jak błyskawica, bez wszelkiego wątpienia uważałbym moją kochankę za zmazaną niezmytą jakąś plamę i wydawałoby mi się, że umrę chyba z bólu. T ego dowodu materyalnego nigdy nie będę mógł mieć, bo dusze mojej kochanki jest niewidzialną i niepochwytuą, co jej nie przeszkadza jednak być daleko więcej niż ciało wystawioną na pogwałcenie. Ale analogia rozświeca mi kwestyę: możliwość jest tu pewną. Może w tej samej nawet chwili moja kochanka rozbiera we własnem sumieniu taką plamę świeżą i widzi, jak ta plama urasta pod jej spojrzeniem“.
Pod wpływem bólu wzdrygnął się gwałtownie Hipolita spytała go łagodnym tonem:
— Co ci jest? O czem myślałeś?
Odparł:
— O tobie.
— Dobrze czy źle?
— Źle.
Westchnęła, potem spytała:
— Czy nie chcesz, żebyśmy zabrali się już do powrotu?
Odpowiedział:
— Chodźmy ztąd.
Powstali i puścili się napowrót tąż samą drogą, którą niedawno przebyli. Hipolita wymówiła ze łzami w głosie, zwolna:
— Jakiż to smutny wieczór, mój najdroższy!
I zatrzymała się, jak gdyby pragnąc zebrać i przetrawić cały smutek, rozproszony w tym dniu zamierającym. Dokoła nich teraz Piacio było opustoszałe, pełne milczenia, pełne fioletowego cieniu, w którym popiersia na swych postumentach bielały niby grobowe posągi. W dole miasto szarzało zwolna coraz bardziej, niby pod spadającą nań ulewą popiołu. Rzadkie krople deszczu poczynały padać.
— Gdzie pójdziesz dziś wieczorem? Co będziesz robił?
Odpowiedział ze zniechęceniem:
— Co będę robił? Nic nie wiem.
Oboje idąc obok siebie, cierpieli zarówno i myśleli z przestrachem o innem cierpieniu, dobrze sobie znanem, a daleko okropniejszem jeszcze, które ich oczekiwało: o tej straszliwej męczarni, którą nocne widziadła będą rozdzierać ich dusze bezbronne.
— Jeśli chcesz, pozostanę u ciebie na noc dzisiejszą — ozwała się Hipolita nieśmiało.
Jerzy, trawiony głuchą urazą, pod wpływem szalonej chęci pomszczenia się, odpowiedział:
— Nie.
Ale serce jego protestowało przeciw tej decyzyi: „Być zdala od niej tej nocy, nie zdołasz tego; nie, nie będziesz mógł“. I mimo ślepych, nieprzyjaznych dla niej porywów, wrażenie tej niemożebności, jasna świadomość tej niemożności absolutnej, przejmowała go jakimś dreszczem wewnętrznym, dreszczem dumy wyegzaltowanej, co zaprzeć się pragnęła tej wielkiej namiętności, która nim owładła. Powtarzał sobie wciąż sam: „Dzisiejszej nocy nie będę mógł być zdala od niej; nie, nie będę mógł...“ I doznawał nieokreślonego wrażenia, że nim zawładnęła obca mu jakaś siła. Tragiczne jakieś tchnienie owiało mu umysł.
— Jerzy! — zawołała Hipolita przelękła, przyciskając jego ramię.
Zadrżał. Poznał to miejsce, w którem zatrzymywali się, przypatrując krwawej plamie, pozostałej po samobójcy. Spytał:
— Boisz się?
Spojrzeli sobie wzajem w oczy, zamieniając w tem spojrzeniu upajającą obietnicę.
Jerzy, pokonany rozrzewnieniem, spytał:
— Przebaczasz mi?
Powtórnie podnieśli na siebie wzajem oczy, a w spojrzeniu pełno było pieszczoty.
On szepnął:
— Moja uwielbiona!
Ona odpowiedziała:
— Do widzenia! Do jedenastej, myśl o mnie!
— Do widzenia!
Rozstali się na początku ulicy Gregoryańskiej. Ona zwróciła się w ulicę Capo-il-Case. Kiedy się oddalała trotuarem wilgotnym i połyskującym od blasku oświeconych szyb sklepowych, on ścigał ją spojrzeniem.
„I otóż, opuszcza mnie; powraca do domu, który mnie nie jest znanym; wchodzi w życie powszednie, prozaiczne, gminne, zrzuca z siebie tę szatę idealizmu, w który ja ją przyodziałem; staje się inną kobietą, kobietą jak wiele innych. Ja nic już nie wiem o niej. Konieczności powszednie życia pochłaniają ją, absorbują, upadlają...”
Sklep ogrodniczy rzucił mu nagle w twarz falę woni fiołków, a serce jego wezbrało zmieszanemi jakiemiś pragnieniami.
„Ach dlaczegóż miałoby nam być wzbronionem uczynić istnienie nasze zgodnem z marzeniami i żyć na zawsze wyłącznie dla siebie samych?”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.