Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Wieczorem w wielki piątek powrócili do Rzymu.
Przed odjazdem, około piątej pili herbatę. Oboje byli milczący. Życie proste, które pędzili w tym hotelu, wydało im się w chwili, kiedy miało się jut dla nich skończyć, niezwykle pięknem i pożądanem. Zażyłość i ciągłe obcowanie wśród tago skromnego mieszkania, wydało im się bez porównania milszem i głębszem od życia w otaczeniu stolicy. Miejsca, wśród których przebyli chwile smutku i uczuć serdecznych, rozbłysły dla nich idealnym jakimś blaskiem. Zatem jedna jeszcze nowa cząstka ich miłości i ich istoty, zapadała w nicość, w przepaść czasu.
Jerzy ozwał się:
— I to więc przeszło!
Hipolita odparła:
— Jak ja zrobię teraz? Zdaje mi się, że nie będę mogła usnąć nigdzie indziej jak na twem sercu.
Popatrzyli sobie w oczy, wzajem udzielając sobie ogarniającego ich wzruszenia, poczuli jak fala łez ściskała ich za gardło. Umilkli; słuchali regularnego i monotonnego odgłosu brukarzy, wbijających kamienie. Ale ten łoskot przeciągły, powiększał jeszcze ich przykrość.
Jerzy powstał i rzekł:
— To nie do zniesienia.
Te uderzenia rytmiczne jeszcze żywiej przypominały mu czas uchodzący, którego bieg i tak już czuł zbyt silnie; przejmowały go one tym rodzajem dziwnej jakiejś zabobonnej trwogi, której doznawał i dawniej już, słuchając wahadłowych poruszeń zegara. A przecież dni poprzednich, tenże sam łoskot zazwyczaj miał własność ukołysywania go w stan nieokreślonej jakiejś błogości? Myślał: „Za dwie lub trzy godziny rozstaniemy się. Rozpocznę zwykłe moje życie, które jest szeregiem drobnostkowych nędz. Moja zwykła choroba zawładnie mną nieuchronnie. Zresztą, zbyt dobrze znam ten niepokój, który we mnie budzi zawsze wiosna. Cierpieć będę bez wytchnienia. I przeczuwam już, że najnieubłagańszym moim katem będzie myśl, którą mi poddał Exili. Gdyby Hipolita chciała mnie uleczyć, czy mogłaby? Być może, częściowo przynajmniej. Dlaczegóż nie mogłaby wyjechać ze mną w jakąś samotną miejscowość, nie na tydzień, ale na bardzo długo? Jest tak zachwycającą w codziennem pożyciu, pełną tysiącznych, drobnych uprzejmości i niezmiernego wdzięku. Być może, że przez ciągłą swą obecność udałoby się jej uleczyć mnie, lub przynajmniej uczynić mi lżejszem życie“.
Zatrzymał się przed Hipolitą, ujął obie jej ręce i spytał:
— W ciągu tych kilka dni, czy byłaś szczęśliwą? Odpowiedz.
Głos jego był dziwnie wzruszony i ponętny.
Odpowiedziała:
— Szczęśliwą jak nigdy!
Jerzy czując w tej odpowiedzi szczerość głęboką, uścisnął silnie jej dłonie i podjął znowu:
— Będzież ci teraz możliwem powrócić do zwykłego twego życia?
Odparła:
— Nie wiem; nie patrzę w przyszłość. Wszak wiesz, że wszystko stracone.
Spuściła oczy. Jerzy objął ją namiętnym uściskiem.
— Kochasz mnie, wszak prawda? Jestem wyłącznym celem twego istnienia; nie widzisz prócz mnie nic w twej przyszłości...
Z uśmiechem niespodzianym, który podniósł długie jej rzęsy, odparła:
— Tak jest, ty to wiesz dobrze.
On dodał jeszcze cichutko z głową pochyloną aż na jej piersi:
— Znasz moją chorobę.
Ona zdawała się odgadywać myśl kochanka. Jakby zwierzając się wzajem, szeptem, co zdawał się zacieśniać koło, w którem oddychali równocześnie i w którem jednako biły ich serca, spytała:
— Co mogę uczynić, by cię uleczyć?
Umilkli, objęci oboje gorącym uściskiem. Ale w ciszy dusze ich badały i postanawiały rzecz tęż samą.
— Jedź ze mną — zawołał wreszcie. — Jedźmy w jakiś kraj nieznany; pozostańmy tam całą wiosnę, całe lato, póki tylko będziemy mogli... A wyleczysz mnie.
Odparła bez wahania:
— Jestem gotową. Należę do ciebie.
Puścili się z uścisku, pocieszeni oboje.
Godzina odjazdu nadeszła; zamknęli ostatnią walizę, Hipolita pozbierała wszystkie swe kwiaty już przywiędłe w wazonach: fiołki z willi Cesarini, cyklameny, anemony i barwinek z parku Chigi, róże polne z Castel-Gandolfo. gałązkę migdałowego drzewa, zerwaną w pobliżu Kąpieli Diany, w powrocie z Enisaryusza. Te kwiaty mogłyby opowiedzieć całą ich idyllę. Och! ten szalony bieg w parku, po stromej spadzistości wzgórza, wśród zeschłych liści, w których zagłębiała się noga aż do kostek! Ona krzyczała i śmiała się, kiedy zielone pokrzywy parzyły jej nogi przez cienką pończochę; a idąc przed nią Jerzy ścinał laską łodygi parzące, które deptała następnie już bez szkody. Jasno zielona, nieprzejrzana gęstwina pokrzyw, stroiła Kąpiele Diany, tę jaskinię tajemniczą, gdzie sprzyjające echa zamieniały w istną muzykę powolne ściekanie kropel. I z głębi wilgotnego cieniu patrzała na krajobraz, szeroko rozwarty, osypany drzewami migdałowemi i brzoskwiniowemi, srebrzystemi i różowemi, odbijającemi barwnie na bladem tle wód błotnych. Ile kwiatów, tyle wspomnień.
— Patrz — rzekła pokazując Jerzemu jakąś karteczkę — to bilet z Segni-Paliano! Zachowuję go na pamiątkę.
Pankracy zapukał do drzwi. Przynosił Jerzemu pokwitowany rachunek. W rozrzewnieniu, którem go przejęła wspaniałomyślność „Pana“, rozpływał się w podziękach i życzeniach. Nakoniec wyjął z kieszeni dwa bilety wizytowe i ofiarował je, aby przypominały „Panu“ i „ Pani“ jego skromne nazwisko, usprawiedliwiając się z swej śmiałości.
Zaledwie wyszedł, kiedy mniemane młode małżeństwo poczęło śmiać się serdecznie. Na biletach wydrukowane było pretensyonalnem pismem: Pankracy Petrella.
Hipolita zawołała:
— Zachowam je również na pamiątkę!
Pankracy powtórnie zapukał do drzwi. Przynosił podarek dla „Pani“; cztery czy pięć wspaniałych pomarańcz. Oczy błyszczały mu w pośród twarzy czerwonej. Oznajmił:
— Czas już schodzić.
Schodząc ze schodów, kochankowie poczuli jak ich napowrót ogarnia smutek i rodzaj obawy, jak gdyby, wraz z opuszczeniem tego spokojnego ustronia, czekała ich konieczność stawienia czoła jakiemuś nieznanemu niebezpieczeństwu. Stary hotelista kłaniał się im u drzwi, mówiąc z żalem.
— A miałem na dziś wieczór takie śliczne skowronki.
Jerzy odpowiedział z lekkiem skrzywieniem ust:
— Powrócimy tu niezadługo! Powrócimy niezadługo!
Kiedy jechali do stacyi, słońce zapadało w morze, na skraju widnokręgu wsi łacińskiej, skąpane w mgłach czerwonawych. W Cecchina mrzył deszczyk. Skoro się rozstali, Rzym, w ten wieczór wielkopiątkowy, wydał im się miastem, w którem można tylko umierać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.