Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część trzecia/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przez pierwsze dni Jerzy zwrócił wszystkie starania ku przyozdobieniu tego domku, który miał zamknąć niezadługo nowe życie, w całym jego wielkim spokoju; i do pomocy w tych przygotowaniach, wziął sobie Colę Sciampagne, który, jak się zdawało, wprawnym był we wszystkie rzemiosła. Na świeżym tynku wypisał ostrzem trzciny tę starą dewizę, którą podyktowało złudzenie: Parva domus, magna ąuies. I dopatrzył się przepowiedni pomyślnej nawet w trzech ziarnkach groszku, zasianych przez wiatr w szczelinie ram okna.
Ale kiedy wszystko było już gotowe i kiedy minął już pierwszy zapał złudny, poczuł w głębi siebie samego niepokój, niezadowolenie i tę nieubłaganą męczarnię, której rzeczywista przyczyna była mu nieznaną; czuł niejasno, że i na ten raz jeszcze los pchnął go na drogę pochyłą i zgubną. Wydało mu się, że z innego domu, z innych ust dobiega doń głos wzywający go i czyniący mu wyrzuty. W duszy jego ożyła rozdzierająca chwila pożegnań, bez łez a przecież tak okrutnych, kiedy to kłamał przez poczucie wstydu, czytając w zmęczonych oczach zawiedzionej matki to do zbytku smutne pytanie: „Dla kogo mnie opuszczasz?”
Czy to nie owo nieme pytanie właśnie, niepamięć rumieńca tego i tego kłamstwa były powodem jego niepokoju, niezadowolenia z siebie i udręczeń, w chwili, w której wstępował w nowe życie? I co tu zrobić, by zagłuszyć ten głos? Jakiem zgłuszyć go upojeniem?
Nie śmiał szukać odpowiedzi. Mimo niepokoju głębokiego, pragnął wierzyć jeszcze w przyrzeczenia tej, co miała przybyć; spodziewał się, że będzie mógł jeszcze przyznać swemu uczuciu doniosłe, moralne znaczenie. Alboż nie było w nim więcej chęci życia, nadania wszystkim siłom swej natury równomiernego rozwoju, tego pragnienia, by módz czuć całkowicie i harmonijnie? Miłość dokonywała nakoniec cudu; odnajdował nareszcie w niej pełnię swego człowieczeństwa, okaleczałego, skarlałego, przez tyle nędz różnych.
Temi nadziejami i temi nieokreślonemi postanowieniami usiłował zażegnać wyrzuty sumienia; po nad wszystkie inne uczucia jednak, w obec obrazu tej kobiety, występowała zawsze, przed innemi fizyczna żądza. Na przekór wszelkim aspiracyom platonicznym, nie mógł dopatrzyć się w miłości nic więcej nad sprawy czysto zmysłowe, nie mógł wyobrazić sobie przyszłego życia inaczej, tylko jako szereg długi rozkoszy już zaznanych. W tej samotności błogiej, w towarzystwie tej kobiety namiętnej, jakież mógł tutaj wieść życie, jeśli nie życie lenistwa i rozkoszy?
I wszystkie minione smutki powróciły do jego umysłu, wraz z wszystkiem i bolesnemi obrazami: twarz zmieniona matki, jej oczy zapuchłe, zaczerwienione, wypalone łzami; uśmiech łagodny i rozdzierający Krystyny; wielka głowa słabowitego dziecka, wiecznie pochylona na pierś, której brakło oddechu; trupia twarz biednej żarłocznej idyotki...
A znużone oczy matki pytały: „Dla kogo mnie opuszczasz?“