Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część trzecia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Było popołudnie. Jerzy szedł ścieżyną skalista, która w górę, licznemi zakręty, prowadziła na szczyt Vaste, brzegiem morza. Patrzał przed siebie i dokoła z ciekawością czujną, niemal z wysiłkiem uwagi, jak gdyby chciał pochwycić myśl jakąś ciemną, którą wyrażały te proste linie, lub odgadnąć jakąś niepochwytną tajemnicę.
W jednym załomie wzgórza, biegnącego nad morzem, woda strumienia, wypływająca z rodzaju małego akwaduktu, utworzonego z pni wyżłobionych, podtrzymywanych ściętemi drzewami, przerzynała dolinę od jednego do drugiego brzegu. Tu i owdzie rowki przechodziły aż do ziemi urodzajnej a nad niemi kępki blado lila kwiatów chwiały się w wietrzyku z wdziękiem powiewnym. Wszystkie te proste widoczki, zdało się, że oddychają życiem utajonem a głębokiem.
I cały zbytek wody ściekał i staczał się po pochyłości ku piaszczystemu nadbrzeżu, łącząc się pod małym mostkiem. W cieniu jego arkady, kilka kobiet prało bieliznę a ruchy ich odbijały się w wodzie niby w ruchomem zwierciadle. Na płaszczyźnie rozciągnięta bielizna olśniewała białością. Jakiś człowiek szedł kolejowym plantem, boso, niosąc na ramienia przewieszone na kiju obuwie. Przed domkiem kolejowego dróżnika, stała kobieta, szybkim ruchem wysypując jakieś resztki z koszyka. Dwie dziewczynki, obciążone bielizną, biegły na wyścigi z śmiechem. Stara kobieta rozwieszała na żerdzi motki przędzy ufarbowanej na niebiesko.
Dalej, na spadzistości, biegnącej brzegiem ścieżyny, drobne muszle tworzyły białe plamy, wątłe roślinki drżały w wietrze. Znać było jeszcze ślady łopaty, która poczęła kopać grunt płowy. Z wysokości, w miejscu, gdzie ziemia obsunęła się widocznie, zwieszał się zwój korzeni uschłych, tak lekkich jak szkielet węża.
W oddali widać było folwarki, z dworkiem, gdzie na szczycie dachu widniały ozdoby fajansowe. Schody zewnętrzne prowadziły do krytej galeryi. W górze schodów, dwie kobiety przędły a w słońcu kądziel ich miała złotawe odblaski. Słychać było szczęk tkackiego warsztatu. Przez okno widoczną była postać tkaczki i ruch jej rytmiczny, kiedy rzucała czółenka. Na sąsiadującym boisku, leżał wół siwy, olbrzymiej postaci, który wstrząsał uszami i ogonem, spokojnie, bez ustanku, oganiając się od much. Dokoła niego grzebały kury.
Nieco dalej inny strumyk przerzynał ścieżkę: wesoły, uśmiechnięty zda się, pomarszczony falami, swywolny i przezroczy.
A jeszcze dalej, przed innym znów domkiem, widać było ogród, pogrążony w milczeniu, pełen gęstwy laurów, ogrodzony ze wszech stron. Gałązki cienkie i proste wznosiły się w górę nieruchome z koroną błyszczącego liścia. Jeden z tych laurów, najrozłożystszy, o pniu najgrubszym, opłotły zakochane powoje, odniósłszy tryumf nad ponurym kolorytem drzewa, delikatnością kwiatów śnieżystych, świeżością weselnej swej woni. Pod nim ziemia, zdało się, świeżo była wzruszoną. W jednym rogu ustawiony krzyż czarny piętnował szczelnie zamknięty, milczący przybytek owym rodzajem pełnego rezygnacyi smutku, co panuje na cmentarzach. W końcu ścieżki widać było schody, w połowie oblane słońcem, do połowy tonące w cieniu, po których dochodziło się do drzwi uchylonych, przysłoniętych dwoma ubłogosławionemi gałązkami z oliwnego drzewa, zawieszonemi nad architrawem. W dole, na ostatnim stopniu schodów, drzemał siedzący starzec, z odkrytą głową, z brodą pochyloną na piersi i rękoma złożonemi na kolanach; słońce za chwilę już miało dosięgnąć czcigodnego jego czoła. Z góry, przez uchylone drzwi, jakby przez życzliwość dla tego snu sędziwego dochodził równy odgłos poruszanej kołyski i rytm jednostajnej, nuconej piosenki.
Wszystkie te proste obrazki, zdało się, że oddychają życiem utajonem a głębokiem.