Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część trzecia/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Ponieważ ciepło było niemal zupełnie letnie, Jerzy zaproponował:
— A może jedlibyśmy dziś obiad na dworze?
Hipolita przystała. Zeszli na dół.
Na schodach trzymali się za ręce i schodzili po stopniach powolnie, zatrzymując się, by się przypatrzeć deptanym kwiatom, spoglądając co chwila wzajem na siebie, jak gdyby widzieli się po raz pierwszy. Zdało się każdemu z nich, że drogie ma dziś oczy większe, głębsze i okrążone nadnaturalnym jakimś cieniem. Uśmiechali się do siebie w milczeniu, owładnieni oboje urokiem tego nieokreślonego wrażenia, które zdało się rozpraszać gdzieś w przestrzeni istoty ich, zmienione, rzekłbyś, w jakieś ciała lotne. Podeszli ku ogrodzeniu i zatrzymali się, nasłuchując szmeru morza.
To, co widzieli przed sobą, było niezwykłem, nadzwyczajnie rozległem a jednak prześwieconem jakiemś własnem, z głębi, zda się, tryskającem światłem, niby promieniowaniem własnych ich serc. To, co słyszeli, również było niezwykłem, nadzwyczaj głośnem a jednak skupionem w sobie jak odsłaniana jakaś im samym tylko tajemnica.
Przywołał ich do rzeczywistości nie powiew wiatru. ni szmer fali, ni pomruk morza, ni szczekanie psa, ni głos ludzki, ale lęk jakiś, co się wydzielał z samej ich radości zbyt silnej. Sekunda, co przepadała natychmiast, bezpowrotnie! I obojgu powróciło poczucie tego, że życie upływa, że czas ucieka, że różne rzeczy stają się obcemi ich istocie, że ich dusze przejmuje trwoga — a miłość jest niedoskonałą. Ta sekunda zapomnienia najwyższego, ta sekunda jedyna, minęła dla nich na zawsze.
Hipolita, wzruszona uroczystością tego odosobnienia, z sercem ścieśnionem nieokreśloną jakąś trwogą na widok tych wód rozlanych szeroko, pod tem niebem opustoszałem, które od zenitu aż do nieboskłonu bladło powolnie stopnia mi, wyszeptała:
— Jakże to daleko!
Wydało się obecnie obojgu, że ten punkt przestrzeni, gdzie oddychali, nieskończenie jest oddalonym od miejsc im znanych, gdzieś na uboczu, odosobniony, nieznany, niedostępny, niemal het po za światem. W chwili, w której widzieli urzeczywistnione pragnienia swych serc, doznawali oboje tegoż samego wewnętrznego przestrachu, jak gdyby przeczuwali, że niezdolnymi są wytrzymać pełnię nowego życia. Przez kilka chwil jeszcze milczący, stojąc tuż obok siebie, ale nie objęci już uściskiem, podziwiali jeszcze Adryatyk ponury i lodowaty, porznięty w wielkie fale z grzebieniami piany. Od czasu do czasu, chłodny wietrzyk porywał wierzchołki akacyj, unosząc ich zapach.
— O czem myślisz? — spytał Jerzy, otrząsając się, jakby chciał obronić się przed natrętnym smutkiem, który go opanowywać poczynał.
Był tu sam z swoją kochanką, wolny zupełnie; a przecież serce jego nie było zadowolonem. A zatem w samym sobie widocznie nosił zarody niepocieszonej rozpaczy?
Czując ponownie rozdział między tą istotą milczącą i sobą, ujął ją za rękę i popatrzał jej głęboko w oczy.
— O czem myślisz?
— Przychodzi mi na myśl Rimini — odpowiedziała Hipolita z uśmiechem.
Zawsze tylko przeszłość! Wspomnienia dni minionych w takiej chwili! Czyż może właśnie to morze, które rozciągało się przed nimi, wywołało w niej to wspomnienie? Pierwszem jego w rażeniem była pewna uraza względem tej, co wywołała to wspomnienie bezświadomie. Potem, jakby olśniony niespodzianie, z nagłym niepokojem ujrzał szczyty swej miłości rozświecone i migocące cudownie w blaskach przeszłości. Rzeczy niezmiernie odległe powróciły mu na pamięć, wraz z falą muzyki która je oczyszczała i przeobrażała. W ciągu jednej sekundy, przeżył chwile najbardziej liryczne swej namiętności i przeżył je w najsposobniejszych ku temu miejscach, pośród najwspanialszego tła natury i sztuki, które je uszlachetniły i pogłębiły. Dlaczego zatem teraz, w porównaniu z tą przeszłością, chwila obecna bladła i traciła barwy? W jego oczach, olśnionych, rozpłomienionemi nagle wspomnieniami, wszystko bladło teraz. I spostrzegł, że postępowe zmniejszanie się światła, sprawiało mu rodzaj fizycznej przykrości, jak gdyby to zjawisko zewnętrzne, było w bezpośredniej łączności z którymś żywiołem własnego jego życia.
Szukał takiego słowa, którem mógłby Hipolitę napowrót pociągnąć ku sobie, przywiązać do siebie jakimśkolwiek węzłem uczucia; aby znaleźć napowrót to poczucie rzeczywistości obecnej. Ale poszukiwanie to było dlań trudnem; myśli wymykały się, rozpraszały, pozostawiając po sobie próżnię.
Posłyszawszy szczęk talerzy, spytał:
— Chce ci się jeść?
To pytanie, poddane drobnym faktem materyalnym i wypowiedziane niespodzianie z żywością iście chłopięcą, wywołało uśmiech Hipolity.
— Tak, cokolwiek — odpowiedziała z uśmiechem.
I podeszli aby się przypatrzeć zastawie stołu, nakrytego pod dębem. Za kilka minut miał być obiad podany.
— Trzeba ci będzie zadowolnić się tem, co znajdziesz — ozwał się Jerzy. — Kuchnia tu wielce sielska...
— O, ja się zadowolnię choćby i trawą...
I wesoło przystąpiła do stołu, przypatrzyła się z ciekawością obrusowi, nakryciom, kryształom, talerzom, znalazła, że wszystko to ładne, cieszyła się jak dziecko widokiem wielkich kwiatów, zdobiących białą i cienką porcelanę.
— Wszystko mi się tu podoba — rzekła.
Pochyliła się nad wielkim, okrągłym bochenkiem chleba, ciepłym jeszcze pod rudawą, pięknie wypieczoną skórką. Wciągnęła z lubością woń jego.
— O, jakiż zapach!
I z dziecinnem łakomstwem, odłamała obeschły brzeg bochenka.
— Jakiż dobry ten chleb!
Zęby jej białe i mocne, połyskiwały w gryzionym chlebie; ruch ust wyrażał przyjemność doznawaną. W tej czynności cała jej osoba rozlewała wdzięk niezmiernej świeżości, który porywał i zdumiewał Jerzego nowością niespodziewaną.
— Patrz, spróbuj jakie to dobre!
I wyciągnęła ku niemu kawałek chleba, na którym znać było jeszcze wilgotne ślady jej zębów; podsunęła mu go do ust, śmiejąc się, z zaraźliwie udzielającą się wesołością.
— Bierz-że!
Przyznał, że smak jest wyborny i poddał się w zupełności temu urokowi przelotnemu, który wydał mu się nowym całkowicie. Ogarnęła go szalona ochota zdławienia w uścisku tej wyzywającej kobiety, uniesienia jej w ramionach gdzieś daleko, jak pochwyconą zdobycz. Serce wezbrało mu niejasnym porywem ku fizycznej sile, ku jakiemuś potężnemu życiu, ku życiu uciech dzikich niemal, ku miłości prostej i surowej, ku wielkiej swobodzie pierwotnej. Doznał jakby nagłej potrzeby zrzucenia z siebie dawnej powłoki, która go uciskała, wyjścia z niej całkowicie odrodzonym, wynagrodzonym za wszystkie przeżyte cierpienia, za wszystkie zboczenia i kalectwa ducha, które krępowały jego polot. Miał wizyę halucynacyjną przyszłego istnienia, które byłoby jego istnieniem a w którem, wyzwolony od wszystkich smutnych nawyknień, od całej ich tyranii, od wszystkich błędów, zapatrywałby się na rzeczy tak, jak gdyby je widział po raz pierwszy i miał przed sobą świat cały, stojący dlań otworem, zrozumiały niby otwarta twarz ludzka. Czyżby niepodobnem być miało, by cudu tego dokonała ta młoda kobieta, która na kamiennym stole, pod dębem opiekuńczym, przełamała się z nim i podzieliła chlebem nowym? Nie mogłożby rzeczywiście, począwszy od dnia dzisiejszego, rozpocząć się dlań nowe życie?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.