Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pani Bonacieux i książę weszli do Luwru bez żadnej trudności: panią Bonacieux znano, jako osobę, należącą do dworu królowej; książę miał na sobie mundur muszkietera, którzy — jak powiedzieliśmy — trzymali straż tego wieczoru. Zresztą German był oddany królowej, a w najgorszym wypadku tylko pani Bonacieux byłaby oskarżona, że wprowadziła do Luwru swego kochanka; na nią spadłaby cała wina, i jej dobra sława byłaby stracona. Ale czyż dobre imię drobnej kramarki ma w święcie jakieś znaczenie?
Znalazłszy się raz wewnątrz dziedzińca, książę i młoda kobieta poszli wzdłuż muru na przestrzeni mniej-więcej dwudziestu kroków. Przebywszy tę przestrzeń, pani Bonacieux popchnęła małe drzwiczki, przeznaczone dla służby, otwarte w dzień, ale w nocy zazwyczaj zamknięte; drzwi otwarły się, oboje weszli i znaleźli się w ciemności. Lecz pani Bonacieux znała dobrze wszystkie przejścia i krużganki tej części Luwru, przeznaczonej dla świty. Zamknęła drzwi za sobą, ujęła księcia za rękę, postąpiła naprzód kilka kroków, macając w ciemności, uchwyciła ręką za poręcz, odszukała nogą stopień i zaczęła wchodzić po schodach. Książę naliczył dwa piętra. Potem zwróciła się na prawo, przeszła przez długi korytarz, znowu zeszła o piętro na dół, postąpiła jeszcze kilka kroków, włożyła klucz do zamku, otworzyła drzwi i lekko wepchnęła księcia do apartamentu, oświeconego jedną tylko nocną lampką, mówiąc: „Proszę tu zaczekać, książę; zaraz nadejdzie.“ Potem wyszła temi samemi drzwiami i zamknęła je na klucz, tak, że książę został dosłownie więźniem.
Ale, chociaż odcięty zupełnie od świata, książę Buckingham — należy to podkreślić — ani przez chwilę nie doznawał obawy. Jedną z wybitnych cech jego charakteru było szukanie przygód i zamiłowanie w romantycznych sytuacyach. Odważny, zuchwały, przedsiębiorczy, nie po raz pierwszy narażał życie dla podobnych zachcianek. Wiedział już, że rzekome wezwanie Anny Austryaczki, na wiarę którego przybył do Paryża, było zasadzką; zamiast jednak powrócić do Anglii, oświadczył królowej, nadużywając położenia, w jakiem się znalazł, że nie odjedzie, dopóki się z nią nie zobaczy. Królowa zrazu odmówiła stanowczo, później jednak poczęła się obawiać, aby zrozpaczony książę nie popełnił jakiegoś szaleństwa, i już postanowiła przyjąć go i błagać, aby wyjechał natychmiast, kiedy — w ten właśnie wieczór, gdy zapadło postanowienie — porwano panią Bonacieux, która miała zlecone odszukać księcia i przyprowadzić go do Luwru. Przez dwa dni nie wiedziano wcale, co się z nią stało, i wszystko było w zawieszeniu. Skoro jednak tylko pani Bonacieux odzyskała wolność i porozumiała się z panem de La Porte, sprawy przyjęły należyty bieg; pani Bonacieux przeprowadzała niebezpieczne przedsięwzięcie, które, gdyby nie jej aresztowanie, byłoby doszło do skutku o trzy dni wcześniej.
Pozostawszy sam, Buckingham zbliżył się do zwierciadła. W tym stroju muszkietera wyglądał doskonale.
W trzydziestym piątym roku życia słusznie był uważany za najpiękniejszego i najwytworniejszego kawalera we Francyi i Anglii.
Ulubieniec dwóch królów, pan milionowy, wszechwładny w królestwie, w którem wywoływał przewroty wedle fantazyi, lub które uspokajał, gdy mu taka przyszła ochota, Jerzy Villiers, książę Buckinghamu, był jedną z tych istot legendarnych, które pozostają przez wieki podziwem dla przyszłości.
Pewny siebie, świadomy swej potęgi, spokojny, że prawa, rządzące innymi ludźmi, jego dosięgnąć nie mogą, szedł prosto do obranego celu, chociażby cel ten był tak wielki i oślepiający, że dla innego człowieka byłoby szaleństwem nawet pomyśleć o nim. W ten to sposób zbliżył się kilkakrotnie do pięknej i dumnej Anny Austryaczki i, olśniwszy ją, zmusił do kochania go.
Jerzy de Villiers stanął więc, jak powiedzieliśmy, przed lustrem, poprawił loki swych pięknych jasnych włosów, które zgniotły się pod ciężarem kapelusza, podkręcił wąsa i z sercem, wezbranem radością, szczęśliwy i dumny, że nadeszła chwila, jakiej tak dawno pożądał, uśmiechnął się sam do siebie, pełen zadowolenia i nadziei.
W tej chwili otwarły się drzwi, ukryte w obiciu, i ukazała się w nich kobieta. Buckingham ujrzał to zjawisko w lustrze i zakrzyknął radośnie. Była to królowa.
Anna Austryaczka miała wtedy dwadzieścia sześć czy dwadzieścia siedem lat i, można powiedzieć, znajdowała się w całym blasku piękności.
Ruchy miała królowej i bogini; oczy, rzucające odbłyski szmaragdu, były idealnie piękne, a zarazem pełne słodyczy i majestatu. Usta miała małe i pąsowe, a chociaż dolna warga, jak u wszystkich księżniczek austryackich, była nieco bardziej wysunięta, niż górna, śmiała się niezmiernie wdzięcznie, — lecz także niezmiernie pogardliwie, gdy chciała komuś okazać nienawiść. Płeć jej słynęła z delikatności i puszystości. Ręce i ramiona odznaczały się niezwykłą pięknością; poeci owej epoki opiewali je, jako nie mające sobie równych. Wreszcie włosy, które, z jasnych w pierwszej młodości stały się z czasem ciemniejsze, a które nosiła ufryzowane i pokryte znaczną ilością pudru, okalały cudownym wieńcem twarz, od której najsurowszy krytyk mógłby wymagać jedynie nieco mniej różu, a najwybredniejszy rzeźbiarz nieco delikatniejszej linii nosa.
Buckingham stał przez chwilę w niemym zachwycie; nigdy Anna Austryaczka nie wydawała mu się tak piękną, czyto na balach, czy na uroczystościach, czy na turniejach, jak w tej chwili, w skromnej sukni z białego atłasu. Przy boku miała donę Estefanię, jedyną z dam hiszpańskich, której nie wygnała ani zazdrość króla, ani dotknęło prześladowanie kardynała.
Anna Austryaczka postąpiła naprzód parę kroków. Buckingham padł na kolana i, zanim królowa mogła temu przeszkodzić, ucałował kraj jej sukni.
— Książę wiesz już o tem, że to nie ja pisałam do niego?
— O tak, pani! o tak, Wasza Królewska Mość! — zawołał książę. — Wiem, że byłem szaleńcem nierozumnym, sądząc, iż lód się ogrzeje, że marmur się ożywi. Ale cóż zrobić! gdy się kocha, łatwo się wierzy w miłość. Zresztą nie straciłem nic, odbywszy tę podróż, gdyż widzę cię, pani.
— Tak jest — odpowiedziała Anna Austryaczka. — Ale wiesz pan także, dlaczego się z tobą spotykam, gdyż, nieczuły na wszystkie moje udręczenia, upierałeś się pozostać w tem mieście, gdzie narażasz swe życie i moją cześć. Spotykam się z panem, aby ci powiedzieć, że wszystko nas rozdziela: głębie mórz, nieprzyjaźń państw, świętość przysiąg. Świętokradztwem jest walczyć przeciwko temu wszystkiemu, milordzie. Spotykam się wreszcie z panem poto, aby panu powiedzieć, że nie możemy się już więcej widywać.
— Mów, pani! mów, królowo! — odezwał się Buckingham. — Słodycz twego głosu łagodzi surowość twoich słów. Mówisz o świętokradztwie! Ale czyż nie jest świętokradztwem rozłąka dwóch serc, które Bóg stworzył dla siebie?
— Milordzie! — zawołała królowa, — zapominasz pan, że nie powiedziałam nigdy, bym cię kochała.
— To szaleństwo! — szepnęła Anna Austryaczka, nie mając odwagi gniewać się na księcia za to, że tak wiernie zachował w sercu jej portret, — to szaleństwo podsycać bezcelową namiętność podobnemi wspomnieniami.
— A czemże mam żyć? Nie posiadam przecież nic więcej, prócz tych wspomnień. To moje szczęście, mój skarb, moja nadzieja. Ilekroć widzę cię, pani, za każdym razem nowy dyament kryję do skarbca mojego serca. Oto właśnie zabrałem czwarty, rzucony mi przez ciebie; bo w ciągu tych trzech lat, pani, widziałem cię cztery razy: poraz pierwszy, o którym wspomniałem przed chwilą, poraz drugi u pani de Chevreuse, poraz trzeci w ogrodach w Amiens.
— Książę! — rzekła królowa, okrywając się rumieńcem, — nie mów o tym wieczorze.
— O! przeciwnie, mówmy o nim, pani, mówmy: był to szczęśliwy i promienny wieczór mojego życia. Czy przypominasz sobie pani tę cudną noc? Powietrze było łagodne i wonne, niebo błękitne, całe usiane gwiazdami! Ach! ten jeden raz, pani, mogłem przez chwilę pozostać sam z tobą; ten jeden raz gotowa byłaś powiedzieć mi o wszystkiem: o pustce twego życia i o smutkach twego serca. Wsparłaś się pani na mojem ramieniu, o, patrz, na tem właśnie. Czułem, skłaniając ku tobie głowę, jak piękne twoje włosy muskają mi twarz, a za każdem takiem muśnięciem przebiegał mię dreszcz od stóp do głowy. Ach! królowo, królowo! Ach, pani! nie wiesz wcale, ile szczęścia niebiańskiego, ile rajskiej radości zawiera w sobie chwila podobna. Słuchaj, pani! Cały majątek, moją sławę, wszystkie dni życia, jakie mi jeszcze pozostają, oddałbym. za jedną taką chwilę, za noc podobną! Albowiem owej nocy, pani, owej nocy kochałaś mnie... Przysięgam na to!
— Być może, milordzie, że tak było, że wpływ otoczenia, że czar tego pięknego wieczoru, potęga twego spojrzenia, a wreszcie te tysiące okoliczności, które zawsze składają się na to, aby zgubić kobietę, zwyciężyły mnie w ów nieszczęsny wieczór. Ale widziałeś też, milordzie, jak królowa pospieszyła w pomoc słabnącej kobiecie; zaraz po pierwszem słowie, jakie ośmieliłeś się powiedzieć, po pierwszem zuchwalstwie, na które należało dać odpowiedź, zawezwałam pomocy.
— Ach! tak, tak! to prawda! I niewątpliwie inna miłość, aniżeli moja, uległaby wobec takiej próby; ale moja miłość stała się tylko wskutek tego bardziej gorącą i bardziej trwałą. Sądziłaś, że uciekniesz przedemną, powracając do Paryża, że nie odważę się opuścić skarbu, nad którym pan mój straż mi powierzył. Ach! cóż mnie obchodzą wszystkie skarby świata i wszyscy królowie tej ziemi! W osiem dni później byłem już z powrotem, pani. Tym razem nie mogłaś mi już nic zarzucić; postawiłem na kartę moje stanowisko, moje życie, aby cię zobaczyć przez chwilę; nie dotknąłem nawet twej ręki, a pani przebaczyłaś mi, widząc mnie tak pokornego i skruszonego.
— Tak, ale oszczerstwo podchwyciło te wszystkie szaleństwa, w których, jak wiesz, milordzie, nie miałam żadnego udziału. Król, podżegany przez pana kardynała, wybuchnął strasznym gniewem: pani de Vernet została wypędzona, Putange poszedł na wygnanie, pani de Chevreuse popadła w niełaskę, a kiedy pan chciałeś powrócić do Francyi, jako ambasador, król sam, pamiętasz pan dobrze, król sam oparł się temu.
— Tak, i Francya zapłaci wojną tę odmowę swego króla. Nie mogę cię, pani, widywać więcej! dobrze! więc pragnę przynajmniej, abyś codziennie słyszała o mnie. Jaki cel ma, zdaniem pani, ta wyprawa z Ré i ten sojusz, jaki projektuję z protestantami z Rochelli? Rozkosz ujrzenia ciebie, pani! Nie mam wprawdzie nadziei dotarcia na czele armii aż do Paryża; wiem o tem dobrze. Ale wojna ta będzie się musiała zakończyć pokojem; zawarcie zaś pokoju wymagać będzie pośrednictwa, a pośrednikiem tym będę ja. Wówczas nikt nie będzie się mógł sprzeciwić mojej osobie: powrócę do Paryża, zobaczę panią znowu i będę przez chwilę szczęśliwy. Tysiące ludzi, to prawda, zapłacą życiem za moje szczęście; ale cóż mnie to obchodzi, skoro ja, dzięki temu, zobaczę panią! Wszystko to jest może szalone, może nierozumne; ale powiedz, pani, jaka kobieta ma bardziej kochającego kochanka, jaka królowa bardziej oddanego sługę?
— Milordzie, milordzie! Wszystkie te argumenty, które przytaczasz na swoją obronę, oskarżają cię jeszcze bardziej; milordzie, wszystkie dowody miłości, jakie chcesz mi dać, są niemal zbrodnią.
— Dlatego, że nie kochasz mnie, pani. Gdybyś mnie kochała, inaczej patrzyłabyś na wszystko; gdybyś mnie kochała, och! gdybyś mnie kochała, byłoby to za wielkie szczęście... mógłbym oszaleć. Ach! pani de Chevreuse, o której dopiero co wspomniałaś, pani de Chevreuse była mniej okrutną, aniżeli pani; Holland ją kochał, a ona odwzajemniła się mu miłością.
— Pani de Chevreuse nie była królową — szepnęła Anna Austryaczka, zwyciężona pomimowoli wyrazem tak głębokiej miłości.
— Więc pani kochałabyś mnie, gdybyś nie była królową? Och! powiedz, kochałabyś mnie? Więc wolno mi wierzyć, że jedynie dostojność twego stanowiska, pani, sprawia, iż jesteś dla mnie okrutną? więc wolno mi wierzyć, że, gdybyś była panią de Chevreuse, biedny Buckingham mógłby mieć nadzieję? Dzięki za te słodkie słowa, piękna moja królowo, stokrotne dzięki!
— Ach, milordzie! przesłyszałeś się, źle zrozumiałeś; nie chciałam powiedzieć...
— Och! zamilcz pani, zamilcz! — rzekł książę. — Jeżeli jestem szczęśliwy wskutek pomyłki, nie bądź tak okrutną, aby wyprowadzać mię z błędu. Wszakże powiedziałaś pani sama, że wciągnięto mnie w sidła; może położę tu moje życie... Bo, słuchaj, to dziwne: od pewnego czasu miewam wizye śmierci.
1 książę westchnął westchnieniem smutnem i ujmującem zarazem.
— O! mój Boże! — wykrzyknęła Anna Austryaczka z akcentem przerażenia, które dowodziło, że książę obchodzi ją bardziej, aniżeli mu to chciałaby okazać.
— Nie mówiłem tego bynajmniej dlatego, aby panią przestraszać... nie; śmiesznem jest nawet, że o tem wspominam, albowiem, chciej mi pani wierzyć, nie przywiązuję wcale wagi do podobnych snów. Ale słowo, jakie wyrzekłaś, pani, nadzieja, jaką mi dałaś nieledwie, godne są wszelkiej zapłaty, nawet, gdyby miało nią być moje życie.
— Zatem — rzekła Anna Austryaczka — i ja, książę, i ja mam przeczucia, i ja mam sny. Śniło mi się, że widzę cię, zbroczonego krwią, rannego.
— Nożem w prawy bok, nieprawda? — przerwał Buckingham.
— Tak jest, milordzie, tak właśnie, nożem w prawy bok. Ale któż mógł panu powiedzieć, że miałam taki sen? Zwierzyłam się z niego tylko Bogu jednemu w moich modlitwach.
— Nie pragnę nic więcej. Kochasz mnie, pani, i to dosyć.
— Ja pana kocham?
— Tak jest, pani. Czyż Bóg zsyłałby pani te same sny, co i mnie, gdybyś mię pani nie kochała? Czyż doznawalibyśmy tych samych przeczuć, gdyby istnienia nasze nie były złączone serdecznymi węzłami? Kochasz mnie, o królowo, i będziesz opłakiwała śmierć moją.
— Och! mój Boże! mój Boże! — zawołała Anna Austryaczka. — To już ponad moje siły! Słuchaj, książę, zaklinam cię na imię Boga, oddal się, odjeżdżaj! Nie wiem, czy cię kocham, czy cię nie kocham, ale to jedno wiem, że nigdy nie złamię przysięgi. Miej więc litość nademną! oddal się. Och! gdyby nieszczęście jakieś spotkało cię tu, we Francyi, gdybyś zginął we Francyi i gdybym musiała przypuszczać, że to twoja miłość dla mnie stała się powodem twej śmierci, nie pocieszyłabym się nigdy, oszalałabym. Odjeżdżaj zatem, odjeżdżaj! błagam cię o to.
— Och! jakżeś piękna w tej chwili! Och! jakże cię kocham! — zawołał książę Buckingham.
— Oddal się, oddal się! błagam cię o to! A później powracaj; powracaj jako ambasador, powracaj jako minister, ale powracaj w otoczeniu gwardyi, która będzie cię broniła, w otoczeniu służby, która będzie czuwała nad tobą; wtedy nie będę już zmuszona obawiać się o twoje życie, wtedy będę szczęśliwa, mogąc cię znowu zobaczyć.
— O! pani! czy prawdą jest to, co mówisz?
— Tak...
— Dobrze zatem! daj mi pani jakiś zakład w dowód twojej łaskawości, jakiś przedmiot, należący do ciebie, który mi będzie przypominał, że to, co przeżyłem, nie było tylko sennem marzeniem... jakiś przedmiot, który nosiłaś sama, a który i ja także będę mógł nosić przy sobie, więc pierścionek, naszyjnik lub łańcuch.
— A czy odjedziesz pan, jeżeli dam panu to, o co mię prosisz?
— Tak jest.
— Natychmiast?
— Tak.
— Wyjedziesz pan z Francyi i powrócisz do Anglii?
— Tak jest, przysięgam!
— Zaczekaj pan zatem... zaczekaj.
Anna Austryaczka udała się do swego apartamentu, ale powróciła niemal natychmiast, niosąc w ręku szkatułkę z różanego drzewa, ozdobioną jej inicyałami, inkrustowanymi złotem.
— Słuchaj, milordzie — odezwała się; — przyjmij to i zachowaj, jako pamiątkę odemnie.
Buckingham wziął z jej rąk szkatułkę i po raz drugi upadł przed nią na kolana.
— Przyrzekłeś mi pan, że odjedziesz! — rzekła królowa.
— I dotrzymam danego słowa. Proszę, podaj mi pani rękę! proszę, podaj mi rękę! odjeżdżam.
Anna Austryaczka wyciągnęła do niego rękę, przymykając oczy, a drugą ręką opierając się na ramieniu dony Estefanii, czuła bowiem, że siły zaczynają ją opuszczać.
Książę Buckingham przylgnął namiętnie ustami do tej pięknej ręki, a potem, powstając, rzekł;
— Za sześć miesięcy, jeżeli nie umrę do tego czasu, zobaczę cię znowu, pani, choćbym miał z tego powodu przewrócić świat do góry nogami.
I, dotrzymując przyrzeczenia, jakie dał królowej, wybiegł z pokoju.
W krużganku spotkał panią Bonacieux, która oczekiwała na niego i która z tą samą ostrożnością i z tem samem powodzeniem, co poprzednio, wyprowadziła go z Luwru.