Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
PAN BONACIEUX.

We wszystkich tych wypadkach, jak można było zauważyć, odgrywała rolę jeszcze jedna osoba, której losami, ze względu na podrzędne jej stanowisko, nie niepokoiliśmy się zbytecznie; osobą tą był pan Bonacieux, zacny męczennik intryg politycznych i miłosnych, które tak bardzo splatały się jedne z drugiemi w owej epoce rycerskości i miłostek zarazem.
Na szczęście — czytelnik przypomina sobie może, albo też i nie przypomina, — na szczęście przyrzekliśmy, że nie stracimy go z oczu.
Żołnierze, którzy go uwięzili, zaprowadzili go prosto do Bastylii, gdzie, drżąc na całem ciele, musiał przejść obok gromady wojaków, nabijających muszkiety.
Prowadzony stamtąd podziemną galeryą, był narażony na najbardziej grubijańskie obelgi i na najbrutalniejsze traktowanie ze strony towarzyszących mu żołnierzy. Zbirowie, przekonawszy się, że nie jest szlachcicem, obchodzili się z nim, jak z najgorszym hultajem.
Po upływie mniej-więcej pół godziny pisarz sądowy uwolnił go od tych tortur, ale nie wyzwolił go z niepokojów, wydał bowiem rozkaz zaprowadzenia pana Bonacieux do pokoju, gdzie odbywało się badanie. Zazwyczaj przesłuchiwano więźniów w ich celach, ale z panem Bonacieux nie robiono zachodu.
Dwaj żołnierze pochwycili kramarza, przeprowadzili go przez podwórze, weszli z nim na korytarz, gdzie trzech ludzi stało na straży, otworzyli jakieś drzwi i wepchnęli go do nizkiej sali, której całe umeblowanie składało się ze stołu i krzesła i gdzie znajdował się komisarz sądowy. Siedział on na krześle, zajęty pisaniem przy stole.
Dwaj żołnierze podprowadzili więźnia do stołu, a potem na znak dany przez komisarza oddalili się o tyle, by nie mogli słyszeć zeznań.
Komisarz, który aż do tej chwili pochylony był nad papierami, podniósł głowę, aby zobaczyć, z kim ma do czynienia. Był to człowiek o nieprzyjemnej twarzy, z nosem spiczastym, z policzkami pożółkłymi i wystającymi, o oczach małych, lecz przenikliwych i ożywionych. Fizyognomia jego przypominała kunę i lisa zarazem. Głowa, osadzona na szyi długiej i ruchliwej, wydobywała się z czarnej, obszernej sukni, kołysząc się ruchem, nieco podobnym do ruchu żółwia, wysuwającego łeb ze skorupy.
Rozpoczął badanie, zapytując pana Bonacieux o imię, nazwisko, wiek, zajęcie i miejsce zamieszkania.
Oskarżony odpowiedział, że nazywa się Jakób Michał Bonacieux, że liczy pięćdziesiąt jeden lat życia, że jest byłym kramarzem i że mieszka przy ulicy Grabarzy Nr. 11.
Wówczas komisarz, zamiast prowadzić dalej badanie, wygłosił wielką mowę o niebezpieczeństwach, jakiemi grozi zwyczajnemu mieszczaninowi mieszanie się do spraw politycznych.
Wstęp ten pogmatwał z wywodem, w którym opowiadał o potędze i czynach pana kardynała, tego ministra nieporównanego, tego zwycięzcy dawnych ministrów, a wzoru dla przyszłych ministrów; mówił o potędze i dziełach, którym nikt nie może bezkarnie stanąć w drodze.
Po tej drugiej części mowy utkwił krogulczy wzrok w biednym panu Bonacieux i wezwał go, aby się zastanowił nad swem poważnem położeniem.
Kramarz nie potrzebował zastanawiać się długo; przeklinał chwilę, kiedy panu de La Porte przyszedł pomysł ożenienia go ze swoją chrzestną córką, a zwłaszcza chwilę, kiedy ta chrzestna córka została dozorczynią bielizny na dworze królowej.
Istotą charakteru pana Bonacieux było głębokie samolubstwo, pomieszane z brudnem skąpstwem, wszystko zaś było jeszcze okraszone tchórzostwem, dochodzącem do ostatecznych granic. Miłość, jaką żywił dla swej młodej żony, była zupełnie drugorzędnem uczuciem i nie mogła współzawodniczyć z wrodzonemi uczuciami, jakie dopiero co wyliczyliśmy.
Bonacieux zastanowił się istotnie nad tem, co mu powiedziano.
— Ależ, panie komisarzu — rzekł z zimną krwią, — chciej mi pan wierzyć, że znam i oceniam bardziej, niż ktokolwiek inny, niezrównane zasługi Eminencyi, pod którego rządami mamy zaszczyt pozostawać.
— Doprawdy? — zapytał komisarz z wyrazem powątpienia. — Gdyby tak było istotnie, jakimże sposobem dostałbyś się pan do Bastylii?
— Nie umiem dać panu odpowiedzi, jakim sposobem się tu dostałem, a raczej z jakiego powodu, sam bowiem nie wiem tego — odrzekł Bonacieux. — Ale jestem pewny, że niczem nie zawiniłem wobec pana kardynała, przynajmniej, o ile mi wiadomo.
— A jednak musiałeś się pan dopuścić zbrodni, skoro znajdujesz się tu, obwiniony o zdradę stanu.
— O zdradę stanu? — wykrzyknął przerażony Bonacieux, — o zdradę stanu? Skądże biedny kramarz, brzydzący się hugenotami i nienawidzący Hiszpanów, może być obwiniony o zdradę stanu? Zastanów się pan! to przecież rzeczowo niemożliwe.
— Panie Bonacieux — rzekł komisarz, spoglądając na oskarżonego w ten sposób, jakgdyby oczy jego mogły czytać aż w głębi duszy, — panie Bonacieux, pan masz żonę?
— Tak jest, panie — odpowiedział kramarz, drżąc na całem ciele, czuł bowiem, że tutaj sprawa zaczyna się wikłać, — to znaczy, raczej należałoby powiedzieć, że miałem żonę.
— Jakto: miałeś pan? A cóż się stało, że jej nie masz?
— Porwano mi ją, panie.
— Porwano ją? — odezwał się komisarz. — Aha!
Bonacieux, usłyszawszy to „aha!“, zrozumiał, że sprawa wikła się coraz gorzej.
— Porwano ją zatem! — powtórzył komisarz. — A czy wiadomo panu, kto się dopuścił tego gwałtu?
— Zdaje mi się, że znam sprawcę.
— Któż to taki?
— O, panie komisarzu, nie twierdzą bynajmniej z pewnością; podejrzywam jedynie.
— Kogóż pan podejrzywasz? odpowiadaj pan szczerze.
Pan Bonacieux znalazł się w największym kłopocie: czy należało zaprzeczyć wszystkiemu, czy też wszystko wyznać? Zaprzeczając, mógł się narazić na podejrzenie, że wie znacznie więcej, aniżeli mówi; natomiast wyznając wszystko, dawałby dowód dobrych chęci. Postanowił zatem powiedzieć wszystko.
— Posądzam — rzekł — wysokiego bruneta o wyniosłej postawie, wyglądającego na wielkiego pana; śledził nas kilkakrotnie, jak mi się zdaje, kiedy czekałem na żoną przed bramą Luwru, aby ją zabrać do domu.
Komisarz okazał pewne zaniepokojenie.
— A jego nazwisko?
— Och! nie znam jego nazwiska, ale, gdybym go spotkał kiedy, poznałbym go natychmiast, zaręczam panu, nawet pośród tysiąca ludzi.
Komisarz zachmurzył czoło.
— Rozpoznałbyś go pan wśród tysiąca ludzi, powiadasz pan? — badał dalej.
— To znaczy — odparł Bonacieux, zauważywszy, że wchodzi na fałszywą drogą, — to znaczy...
— Stwierdziłeś pan, że rozpoznałbyś go — powtórzył komisarz. — Dobrze, to wystarczy na dzisiaj. Zanim przystąpimy do dalszego badania, trzeba zawiadomić, kogo należy, że znasz pan człowieka, który porwał twoją żoną.
— Ależ ja nie twierdziłem bynajmniej, że go znam! — wołał zrozpaczony pan Bonacieux. — Wręcz przeciwnie...
— Wyprowadzić więźnia — rzekł komisarz do stróżów więziennych.
— Gdzie go umieścić? — zapytał pisarz.
— W celi.
— W której?
— Och! mój Boże! w pierwszej-lepszej, byleby była dobrze zamknięta — odpowiedział komisarz z obojętnością, która przejęła zgrozą biednego Bonacieux.
— Biada mi, biada! — powtarzał sam do siebie. — Nieszczęście zwaliło się na moją biedną głowę. Moja żona popełniła jakąś straszną zbrodnię; mnie uważają za jej wspólnika, i poniosę karę z nią razem. Ona powie wszystko, wyjawi wszystko, w co mnie wtajemniczyła; kobieta jest tak słaba! Loch, pierwszy lepszy! oto, co mnie teraz czeka! Noc zaś szybko przeminie, a jutro wypadnie iść na koło, albo na szubienicę! Boże mój! Boże! miej litość nademną!
Nie zwracając wcale uwagi na skargi pana Bonacieux, skargi, do jakich zresztą byli przyzwyczajeni, obaj strażnicy ujęli więźnia pod ramiona i odprowadzili go, podczas gdy komisarz pisał pospiesznie list, na który pisarz sądowy już oczekiwał.
Bonacieux nie zamknął oka, nie dlatego, by loch, w którym go zamknięto, był nieprzyjemny, ale ponieważ dręczący go niepokój był nazbyt wielki. Przesiedział całą noc na ławeczce, wstrząsany dreszczem, gdy usłyszał szmer najlżejszy; a kiedy pierwsze promienie dnia wślizgnęły się do celi, wydało mu się, że jutrzenka przywdziała żałobne barwy.
Nagle usłyszał zgrzyt otwieranych ryglów i odskoczył ze strachem. Był przekonany, że przychodzą po niego, aby go zaprowadzić na szafot. Skoro zaś ujrzał w drzwiach, zamiast kata, którego oczekiwał, jedynie komisarza z pisarzem, tych samych, których widział dnia poprzedniego, gotów był niemal rzucić się im na szyję.
— Sprawa pańska skomplikowała się bardzo od wczoraj wieczora, mój dobry człowieku — rzekł do niego komisarz, — i radzę panu powiedzieć szczerą prawdę; tylko skrucha może przebłagać gniew kardynała.
— Jestem gotów wyznać wszystko, a przynajmniej wszystko to, co wiem — zawołał Bonacieux. — Niech pan pyta, proszę.
— Przedewszystkiem, gdzie jest pańska żona?
— Mówiłem już panu, że ją porwano.
— Tak jest, ale wczoraj o godzinie piątej popołudniu zdołała umknąć z pomocą pańską.
— Moja żona umknęła?! — zawołał Bonacieux. — Och! nieszczęsna! Panie, jeżeli umknęła, to nie z mojej winy, przysięgam panu.
— Jaki zatem interes miałeś pan do pana d’Artagnana, swego sąsiada, z którym w ciągu dnia odbyłeś pan dłuższą naradę?
— Ach! tak, panie komisarzu, tak, to prawda, i wyznaję, że postąpiłem głupio. Byłem u pana d’Artagnana.
— Jaki był cel tych odwiedzin?
— Prosiłem go, aby mi dopomógł odszukać żonę. Sądziłem, że mam prawo jej poszukiwać; pomyliłem się, jak się zdaje, i proszę pana bardzo o przebaczenie.
— A co odpowiedział pan d’Artagnan?
— Pan d’Artagnan przyrzekł mi swą pomoc, ale niebawem przekonałem się, że mnie zdradził.
— Usiłujesz pan wprowadzić w błąd sprawiedliwość! Pan d’Artagnan zawarł z tobą układ, na mocy tego układu zmusił do ucieczki policyantów, którzy zaaresztowali pańską żonę, i uchronił ją przed wszelkiemi dochodzeniami.
— Pan d’Artagnan uprowadził moją żonę? Ach! co też pan opowiada!
— Na szczęście, pan d’Artagnan dostał się w nasze ręce, i będziesz pan z nim skonfrontowany.
— Na honor, niczego bardziej nie pragnę — zawołał Bonacieux; — nie sprawi mi bynajmniej przykrości zobaczyć twarz znajomą.
— Wprowadzić pana d’Artagnana — rzekł komisarz do strażników.
Strażnicy wprowadzili Atosa.
— Panie d’Artagnan — odezwał się komisarz, zwracając się do Atosa, — proszę nam powiedzieć, co zaszło między tobą a tym oto panem.
— Ależ to nie jest wcale pan d’Artagnan! — krzyknął Bonacieux.
— Jakto? nie pan d’Artagnan? — zawołał komisarz.
— Nigdy w świecie — odparł Bonacieux.
— Więc jak się ten pan nazywa? — pytał komisarz.
— Nie umiem panu powiedzieć, bo go nie znam.
— Jakto? nie znasz go pan?
— Nie.
— I nie widziałeś go pan nigdy?
— Owszem, widziałem, jednak nie znam jego nazwiska.
— Jak się pan nazywasz? — spytał komisarz.
— Atos — odpowiedział muszkieter.
— Ależ to nie jest nazwisko ludzkie, lecz nazwa góry! — wołał biedny komisarz, zaczynając już tracić głowę.
— To moje nazwisko — rzekł spokojnie Atos.
— Powiedziałeś pan przecież, że się nazywasz d’Artagnan.
— Ja?
— Tak jest, pan.
— Właściwie to mnie powiedziano: „Pan jesteś d’Artagnan?! Odpowiedziałem: „Czy tak?“ Lecz strażnicy zakrzyczeli mnie, dowodząc, że są tego pewni. Nie chciałem się im sprzeciwiać. Zresztą mogłem się był mylić.
— Panie, ubliżasz pan majestatowi sprawiedliwości.
— Bynajmniej — odparł spokojnie Atos.
— Pan jesteś d’Artagnan.
— Otóż teraz pan znowu jeszcze raz wmawiasz to we mnie.
— Ależ, panie komisarzu — zawołał z kolei Bonacieux, — upewniam pana, że ani przez chwilę nie można żywić wątpliwości. Pan d’Artagnan jest mieszkańcem mojego domu, a ponieważ nie płaci należnego mi komornego, przeto z tej właśnie przyczyny tem lepiej muszę go znać. Pan d’Artagnan jest człowiekiem młodym, liczącym zaledwie dziewiętnaście lat życia, a ten pan tutaj ma conajmniej lat trzydzieści. Pan d’Artagnan służy w gwardyi pana des Essarts, ten pan zaś w oddziale muszkieterów pana de Tréville. Spojrzyj pan na mundur, panie komisarzu, spojrzyj pan na mundur.
— To prawda — mruknął komisarz, — tam do licha! prawda.
W tej chwili otwarto szybko drzwi, a posłaniec, wprowadzony przez jednego z odźwiernych Bastylii, oddał list komisarzowi.
— Och! nieszczęsna! — zawołał komisarz.
— Co się stało? o kim pan mówisz? Mam nadzieję, że nie o mojej żonie?
— Przeciwnie, o niej właśnie. Słuchaj pan! Sprawa pańska wchodzi na nienajlepsze tory.
— Ach! mój Boże! — wykrzyknął kramarz z rozpaczą. — Ale racz mi pan powiedzieć, jakim sposobem moje położenie może się pogarszać wskutek tego, co uczyniła moja żona w tym czasie, który ja spędziłem w więzieniu!
— Gdyż to, co uczyniła, jest dalszym ciągiem ułożonego między wami planu, planu piekielnego.
— Przysięgam, panie komisarzu, że mylisz się pan najokropniej. Nie wiem nic zgoła o tem, co miała popełnić moja żona; jestem najzupełniej obcy temu wszystkiemu, co robiła, a jeżeli popełniła jakie głupstwo, wyrzekam się jej, wypieram, przeklinam ją...
— Ostatecznie — zwrócił się Atos do komisarza, — jeżeli nie jestem już panu potrzebny, każ mię odprowadzić gdziekolwiek, bo ten wasz pan Bonacieux jest strasznie nudny.
— Odprowadzić więźniów do lochu — rzekł komisarz, wskazując tym samym ruchem na Atosa i Bonacieux — i strzedz ich pilniej, aniżeli zwykle.
— Jednakże — odezwał się Atos ze zwykłym spokojem, — jeżeli masz pan jakąś sprawę z d’Artagnanem, nie rozumiem dobrze, dlaczego ja mam zastępować jego miejsce.
— Róbcie, co kazałem! — zawołał komisarz, — i wszystko zachować w największej tajemnicy! Zrozumieliście?
Atos poszedł za strażą, wzruszając ramionami; natomiast pan Bonacieux wydawał takie jęki, że mógłby nimi wzruszyć nawet serce tygrysa.
Umieszczono kramarza w tym samym lochu, w którym przepędził noc poprzednią, i pozostawiono go tam przez dzień cały. I przez cały ten dzień Bonacieux płakał, jak prawdziwy kramarz, nie był bowiem człowiekiem rycerskiego rzemiosła, jak nam to sam powiedział.
Wieczorem około godziny dziewiątej, w chwili, gdy Bonacieux postanowił ostatecznie położyć się na tapczanie, usłyszał nagle kroki w korytarzu. Kroki zbliżały się do jego kaźni, wreszcie w otwartych drzwiach ukazała się straż.
— Proszę za mną — rzekł oficer, postępujący za strażą.
— Za panem? — zawołał Bonacieux, — za panem o tej godzinie? I dokądże to, na Boga?
— Tam, dokąd kazano mi zaprowadzić pana.
— Ależ to nie jest wcale odpowiedź.
— Tylko taką panu dać możemy.
— Och! mój Boże! mój Boże! — szeptał biedny kramarz, — tym razem jestem zgubiony!
I poszedł odruchowo, nie stawiając bynajmniej oporu, za strażnikami, którzy przyszli po niego.
Minął ten sam korytarz, przez który już poprzednio go prowadzono, przeszedł przez jedno podwórze, potem przez drugie, gdzie mieściła się straż pałacowa, wreszcie, minąwszy bramę wjazdową, stanął przed karetą, którą otaczało czterech żołnierzy na koniach. Wsadzono go do powozu, oficer zajął miejsce obok niego, i drzwiczki zamknięto na klucz, tak, że obaj znaleźli się jakby w ruchomem więzieniu.
Powóz ruszył z miejsca powoli, jak wóz pogrzebowy. Poprzez zamknięte na kłódkę kraty więzień widział domy i bruk, nic więcej; ale, jako rodowity paryżanin, rozpoznawał każdą ulicę po słupach, znakach sklepowych i latarniach. W chwili, gdy przybyli na plac Świętego Pawła, miejsce, gdzie tracono skazańców z Bastylii, omal nie zemdlał i przeżegnał się dwa razy. Był przekonany, że zatrzymają się tutaj. Lecz powóz jechał dalej.
Niedługo później ogarnął go jeszcze większy przestrach, wtedy mianowicie, gdy zbliżyli się do cmentarza Świętego Jana, gdzie grzebano straconych przestępców stanu. Pocieszał się tem jednem tylko, że wszystkim tym ludziom ścinano głowę przed pogrzebaniem, a on miał jeszcze głowę na karku. Skoro jednak spostrzegł, że powóz zawraca w stronę placu La Grève, skoro ujrzał spiczaste dachy ratusza, a powóz podjechał pod arkady, był przekonany, że tutaj zakończy się wszystko, i chciał się nawet wyspowiadać przed oficerem. Gdy zaś tenże odmówił prośbie, Bonacieux począł wydawać tak rozpaczliwe krzyki, że oficer zagroził mu zakneblowaniem ust, jeżeli nie zaprzestanie hałasować.
Groźba ta uspokoiła nieco pana Bonacieux; powiedział sobie, że, gdyby miano go stracić na placu La Grève, nie zadawanoby sobie chyba trudu, by mu kneblować usta, bo znajdowali się już niemal na samem miejscu tracenia. Istotnie powóz przejechał przez nieszczęsny plac, nie zatrzymując się wcale. Teraz można się było obawiać jeszcze tylko placu Croix-du-Trahoir; powóz kierował się właśnie w tamtą stronę.
Tym razem nie mógł już wątpić. Jakkolwiek w Croix-du-Trahoir tracono przestępców podrzędniejszych, a Bonacieux uważał się za godnego placu Świętego Pawła lub placu La Grève, jednak w Croix-de-Trahoir miała się zakończyć jego wędrówka i jego żywot! Nie mógł jeszcze dostrzedz nieszczęsnego krzyża, ale czuł, że coraz bardziej zbliżają się ku niemu. Gdy znaleźli się mniej-więcej w odległości dwudziestu kroków od strasznego miejsca, usłyszał Bonacieux gwar jakiś, i powóz zatrzymał się.
Tego nie mógł już znieść biedny kramarz spokojnie. Zdruzgotany wrażeniami, jakie kolejno przechodził, wydał słaby jęk, który możnaby wziąć za ostatnie westchnienie umierającego, i stracił zmysły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.