Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tłum ten zebrał się nie w oczekiwaniu na stracenie człowieka, lecz, aby się przyjrzeć już powieszonemu.
Powóz, zatrzymawszy się chwilę, ruszył w dalszą drogę, przebił się przez tłumy, przeciął ulicę Świętego Honoryusza, zawrócił w ulicę Dobrych Dzieci i zatrzymał się przed niską bramą.
Otworzono drzwiczki karety, i dwaj żołnierze, pochwyciwszy pana Bonacieux, podtrzymywanego przez oficera, wepchnęli go do sieni, stamtąd na schody, a wreszcie wprowadzili do przedpokoju.
Wszystko to odbyło się niemal bez żadnego współudziału napół zemdlonego pana Bonacieux.
Szedł naprzód, jakgdyby we śnie; przez mgłę widział otaczające go przedmioty; uszy jego chwytały dźwięki, których znaczenia nie pojmował. Gdyby go w tej chwili tracono, nie uczyniłby jednego ruchu, aby się bronić, nie wydałby jednego krzyku, aby błagać o litość.
Siedział na ławeczce, oparty plecami o ścianę, z ramionami opuszczonemi na dół, tak, jak go usadzili strażnicy.
Ponieważ jednak, rozglądając się dokoła siebie, nie ujrzał żadnego groźnego przedmiotu, ponieważ nic nie wskazywało, aby mu groziło jakieś istotne niebezpieczeństwo, ponieważ ławeczka była wygodnie wysłana, ściana pokryta piękną skórą kordubańską, a w oknach zwisały wielkie zasłony z czerwonego adamaszku, podtrzymywane złotemi przepaskami, Bonacieux pojął, że przestrach jego był przesadny, i zaczął poruszać głową to w prawo, to w lewo, to na dół, to do góry.
Gdy nikt nie sprzeciwiał się tym poruszeniom, kramarz nabrał odwagi i spróbował wysunąć najpierw jedną nogą, potem drugą, wreszcie, dopomagając sobie rękami, podniósł się na ławeczce i stanął.
W tej samej chwili oficer o pięknej powierzchowności uchylił zasłonę we drzwiach, zamienił jeszcze kilka słów z osobą, znajdującą się w przyległym pokoju, a potem, zwracając się do więźnia, rzekł:
— Czy to pan nazywasz się Bonacieux?
— Tak jest, panie oficerze, do usług — wybełkotał kramarz, napół żywy.
— Proszę wejść — rzekł oficer.
I usunął się nieco, aby przepuścić kramarza. Ten usłuchał ślepo i wszedł do pokoju, gdzie widocznie oczekiwano na niego.
Był to obszerny gabinet, zamknięty szczelnie i zaciszny, obwieszony bronią zaczepną i odporną. Na kominku płonął ogień, mimo, że był to zaledwie koniec miesiąca września. Na środku pokoju stał stół czworoboczny, pokryty książkami i papierami, między którymi był rozłożony ogromny plan Rochelli.
Przed kominkiem stał mężczyzna średniego wzrostu, o wyniosłej, dumnej postawie, z bystremi oczyma, z szerokiem czołem, z twarzą wychudłą, którą wydłużała jeszcze spiczasta bródka, i z małymi wąsikami. Aczkolwiek mężczyzna ten miał zaledwie trzydzieści sześć do trzydziestu siedmiu lat, włosy, wąsy i bródkę pokrywał już szron siwizny. Gdyby nie brak szpady, mężczyzna wyglądałby na wojownika; buty ze skóry bawolej, lekko jeszcze przyprószone kurzem, dowodziły, że w ciągu dnia dosiadał konia.
Był to Armand-Jan Duplessis, kardynał Richelieu, ale nie taki, jakim go zazwyczaj przedstawiają: złamany wiekiem starzec, cierpiący męczennik, z bezsilnem ciałem, z głosem przygasłym, zagrzebany w olbrzymim fotelu, niby w przedwczesnym grobie, żyjący jedynie siłą swego geniuszu, podtrzymujący walkę z Europą jedynie nieustannym wysiłkiem myśli. Nie! Stał przy kominku taki, jakim był istotnie w owej epoce, to znaczy, przebiegły i światowy kawaler, słaby już ciałem, ale podtrzymywany tą potęgą ducha, dzięki której stał się jednym z najwybitniejszych ludzi, jacy wogóle istnieli, — przygotowujący się teraz właśnie po osadzeniu księcia de Nevers w jego księstwie mantuańskiem, po zdobyciu Nimes, Castres i Uzes, do wypędzenia Anglików z wyspy Ré i do oblężenia Rochelli.
Na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia dostojnika, — toteż ci, którzy nie znali go osobiście, nie mogli odgadnąć, wobec kogo się znajdują.
Biedny kramarz przystanął przy drzwiach, podczas gdy opisana przez nas osobistość utkwiła w nim wzrok badawczy, jakgdyby chcąc przeniknąć go aż do głębi serca.
— Więc to jest ów Bonacieux? — zapytał kardynał po chwili milczenia.
— Tak jest, Jaśnie Oświecony — odpowiedział oficer.
— Dobrze. Podaj mi pan te papiery i pozostaw nas samych.
Oficer wziął ze stołu wskazane papiery i podał je żądającemu, poczem skłonił się aż do ziemi i wyszedł.
Bonacieux poznał, że są to protokóły z jego przesłuchania w Bastylii. Mężczyzna, stojący przy kominku, odrywał kiedy-niekiedy oczy od czytania i wpijał je w biednego kramarza, niby dwa sztylety w głąb jego serca.
Po dziesięciu minutach czytania i po dziesięciu sekundach obserwacyi kardynał wyrobił sobie już przekonanie.
— Nie, ten człowiek nie spiskował nigdy — szepnął — Ale, bądź co bądź, przekonajmy się.
— Jesteś pan obwiniony o zdradę stanu — oświadczył powolnym głosem.
— Powiedziano mi to już, Jaśnie Oświecony Panie — zawołał Bonacieux, dając badającemu tytuł, jaki usłyszał z ust oficera. — Ale przysięgam, że nie wiem zgoła o niczem.
Kardynał powstrzymał uśmiech.
— Spiskowałeś pan ze swoją żoną, z panią de Chevreuse i z milordem, księciem Buckingham.
— Istotnie, Jaśnie Oświecony Panie — odrzekł kramarz, — słyszałem, jak moja żona wymieniała te nazwiska.
— A przy jakiej sposobności?
— Mówiła, że kardynał Richelieu zwabił księcia Buckingham do Paryża, aby go zgubić, a wraz z nim zgubić królową.
— Tak mówiła?! — krzyknął kardynał gwałtownie.
— Tak jest, Jaśnie Oświecony Panie. Ale ja oświadczyłem jej, że robi głupstwo, powtarzając takie plotki, i że Jego Eminencya nie byłby zdolny...
— Milcz pan, jesteś pan głupcem — przerwał kardynał.
— Zupełnie to samo oświadczyła mi także moja żona, Jaśnie Oświecony Panie.
— Czy panu wiadomo, kto porwał pańską żonę?
— Nie, Jaśnie Oświecony Panie.
— Miałeś pan jednak jakieś podejrzenia?
— Tak, Jaśnie Oświecony Panie; ponieważ jednak pan komisarz sprzeciwił się wyrażaniu takich podejrzeń, zaniechałem ich.
— Czy wiedziałeś pan, że żona twoja wydostała się na wolność?
— Nie, Jaśnie Oświecony Panie; dowiedziałem się o tem dopiero w więzieniu, i to za pośrednictwem pana komisarza, nader miłego człowieka.
Kardynał po raz wtóry stłumił uśmiech.
— Nie wiesz pan zatem, co się stało z pańską żoną po jej ucieczce?
— Nic zgoła, Jaśnie Oświecony Panie. Musiała zapewne powrócić do Luwru.
— O godzinie pierwszej w nocy nie było jej tam jeszcze.
— Ach! mój Boże! więc cóż się z nią stało?
— Bądź pan spokojny; dowiemy się tego. Nic się nie ukryje przed kardynałem; kardynał wie wszystko.
— A czy sądzisz, Jaśnie Oświecony Panie, że kardynał pozwoli na to, aby mi powiedziano, co się dzieje z moją żoną?
— Być może; przedtem jednak musisz pan wyznać bez ogródek wszystko, co wiesz o stosunkach swojej żony z panią de Chevreuse.
— Kiedy ja nie wiem nic, Jaśnie Oświecony Panie; nie widziałem jej nigdy w życiu.
— Czy żona pańska wracała zawsze prosto do domu, gdy odprowadzałeś ją pan z Luwru?
— Prawie nigdy; zazwyczaj miała interesy do handlarzy płótna, do których jej towarzyszyłem.
— Ilu było tych handlarzy?
— Dwóch, Jaśnie Oświecony Panie.
— Gdzie mieszkają?
— Jeden przy ulicy de Vaugirard, drugi przy ulicy de La Harpe.
— Czy wchodziłeś pan do nich z nią razem?
— Nigdy, Jaśnie Oświecony Panie; czekałem na nią przed bramą.
— A jakimże pozorem tłómaczyła się, że wchodzi sama?
— Nie tłómaczyła się nigdy; kazała mi czekać, więc czekałem.
— Jesteś pan wygodnym mężem, mój drogi panie Bonacieux — rzekł kardynał.
— Nazywa mnie drogim panem! — pomyślał kramarz. — Do licha! sprawa nie najgorzej się przedstawia.
— Czy rozpoznałbyś pan te bramy?
— Tak jest.
— Czy znasz pan numery domów?
— Znam.
— Jakież to numery?
— Nr. 25 przy ulicy de Vaugirard i nr. 75 przy ulicy de La Harpe.
— Dobrze — rzekł kardynał.
Powiedziawszy to, ujął w rękę srebrny dzwonek i zadzwonił. Oficer wszedł do gabinetu.
— Idź, poszukaj Rocheforta — rzekł kardynał półgłosem. — Jeżeli już powrócił, niech tu przyjdzie natychmiast.
— Hrabia jest już tutaj — odparł oficer — i pragnie usilnie mówić z Waszą Eminencyą.
— Niech wejdzie, niech wejdzie! — rzekł Richelieu z ożywieniem.
Oficer wybiegł z pokoju z pośpiechem, jaki okazywali zazwyczaj w posłuszeństwie wszyscy, którzy służyli kardynałowi.
— Z Waszą Eminencyą! — szeptał Bonacieux, tocząc błędnym wzrokiem dokoła.
Nie upłynęło nawet kilka chwil od wyjścia oficera, gdy drzwi otworzyły się, i nowa osoba weszła do pokoju.
— To on! — krzyknął Bonacieux.
— Co za on? — zapytał kardynał.
— Ten, który porwał moją żonę.
Kardynał zadzwonił ponownie. Oficer pojawił się we drzwiach.
— Oddaj tego człowieka w ręce dwóch strażników, i niech czeka, póki nie zawezwę go do siebie.
— Nie, Jaśnie Oświecony Panie! nie, to nie on! — wołał Bonacieux. — Nie, pomyliłem się, to ktoś inny, zupełnie niepodobny do tamtego człowieka! Ten pan jest uczciwym człowiekiem!
— Wyprowadźcie tego głupca! — odezwał się kardynał.
Oficer ujął pana Bonacieux pod ramię i odprowadził go do przedpokoju, gdzie oczekiwali na niego dwaj strażnicy.
Nowoprzybyły wiódł niecierpliwem spojrzeniem za panem Bonacieux, póki nie zniknął, skoro zaś tylko drzwi zamknęły się za nim, rzekł, zbliżając się żywo do kardynała:
— Widzieli się.
— Kto? — zapytał Jego Eminencya.
— Ona i on.
— Królowa i książę? — zapytał Richelieu.
— Tak.
— Gdzie?
— W Luwrze.
— Czy jesteś pan tego pewny?
— Najzupełniej.
— Kto panu powiedział?
— Pani de Lannoy, która, jak wiadomo, jest najzupełniej oddana Waszej Eminencyi.
— Czemu nie doniosła o tem wcześniej?
— Czy to przez przypadek, czy przez nieufność, królowa rozkazała pani de Surgis pozostać w swoim pokoju, i ona przez cały dzień była towarzyszką królowej.
— Zatem jesteśmy pobici. Postarajmyż się przynajmniej o odwet.
— Będę dopomagał całem sercem! bądź spokojny, Jaśnie Oświecony Panie.
— Jakże się odbyło to spotkanie?
— O godzinie wpół do pierwszej w nocy królowa była w otoczeniu swoich dam...
— Gdzie?
— W swojej sypialni...
— Dobrze.
— Wtem wręczono jej chusteczkę, przyniesioną przez jej dozorczynię bielizny...
— Cóż dalej?
— Królowa objawiła natychmiast wielkie wzruszenie; zbladła, pomimo różu, którym miała twarz pokrytą.
— Cóż dalej? co dalej?
— Podniosła się jednak i oświadczyła niepewnym głosem: „Moje panie, zaczekajcie tu na mnie dziesięć minut; zaraz powrócę.“ Potem otworzyła drzwi, wiodące do alkowy, i wyszła.
— Dlaczegóż pani de Lannoy nie zawiadomiła pana w tej samej chwili?
— Nie wiedziała jeszcze nic pewnego; zresztą królowa powiedziała: „Zaczekajcie, moje panie“, nie śmiała zatem pani de Lannoy sprzeciwić się rozkazowi.
— Jak długo królowa była nieobecna w pokoju?
— Trzy kwadranse.
— Czy żadna z dam pałacowych nie towarzyszyła jej?
— Tylko Dona Estefania.
— A potem królowa wróciła?
— Tak jest, ale po to tylko, aby zabrać szkatułkę z różanego drzewa, ozdobioną jej inicyałami, i wyszła znowu.
— Czy przyniosła z sobą tę szkatułkę, gdy wróciła do siebie?
— Nie.
— Czy pani de Lannoy wie, co znajdowało się w tej szkatułce?
— Tak jest: zapinki dyamentowe, które Jego Królewska Mość ofiarował był królowej.
— Powróciła zatem bez tej szkatułki?
— Tak jest.
— I pani de Lannoy sądzi, że królowa oddała ją księciu Buckingham?
— Jest tego pewna.
— Ma jakiej podstawie?
— Korzystając z tego, że powierzono jej nadzór nad strojami królowej, pani de Lannoy w ciągu dnia szukała szkatułki, udając wielkie zaniepokojenie, że nie może jej znaleźć, i wreszcie zwróciła się z zapytaniem do królowej, czy nie wie, coby się z nią stać mogło.
— A cóż na to królowa?
— Królowa zaczerwieniła się bardzo i odpowiedziała, że ponieważ poprzedniego dnia złamała jedną zapinkę, posłała je swemu złotnikowi do naprawy.
— Trzeba się udać do niego i przekonać, czy to prawda, czy nie.
— Już tam byłem.
— I cóż złotnik?
— Złotnik nie słyszał o niczem.
— Doskonale, doskonale! Rocheforcie, jeszcze nie wszystko stracone... A może... może nawet lepiej, że się tak stało.
— Nie wątpię, że geniusz Waszej Eminencyi...
— Nie naprawi głupstw swego agenta, nieprawdaż?
— To właśnie chciałem powiedzieć, gdyby Wasza Eminencya pozwolił mi był dokończyć zdania.
— A teraz, czy wiesz pan, gdzie się ukrywała księżna de Chevreuse i książę Buckingham?
— Nie, Jaśnie Oświecony Panie; moi ludzie nie umieli o tem nic pewnego powiedzieć.
— Ja zaś wiem.
— Wasza Eminencya wie?
— Tak jest, a przynajmniej przypuszczam. Jedno z nich przebywało przy ulicy de Vaugirard w domu nr. 25, drugie przy ulicy de La Harpe w domu nr. 75.
— Czy wasza Eminencya życzy sobie, abym kazał uwięzić oboje?
— Zapóźno; już wyjechali zapewne.
— Mimo to, można się upewnić.
— Weź pan dziesięciu ludzi z mojej gwardyi i przetrząśnij oba domy.
— Idę, Wasza Eminencyo.
Kardynał, pozostawszy sam, zamyślił się przez chwilę, a potem zadzwonił po raz trzeci.
Pojawił się ten sam oficer.
— Wprowadzić więźnia — rzekł kardynał.
Pan Bonacieux znalazł się z powrotem w gabinecie.
Ma dany przez kardynała znak oficer oddalił się.
— Wprowadziłeś mnie pan w błąd — oświadczył surowo kardynał.
— Ja!? — krzyknął Bonacieux, — ja miałbym oszukiwać Waszą Eminencyę!?
— Żona pańska, udając się na ulicę de Vaugirard i na ulicę de La Harpe, nie szła bynajmniej do handlarzy płótna.
— A dokądże chodziła, wielki Boże?
— Bywała u księżnej de Chevreuse i u księcia Buckingham.
— Tak jest — rzekł Bonacieux, wytężając pamięć, — tak jest; Wasza Eminencya ma słuszność. Niejednokrotnie wyrażałem zdziwienie w rozmowie z żoną, że ci handlarze bielizny mieszkają w podobnych domach, w domach, na których niema wcale szyldów; żona za każdym razem odpowiadała śmiechem. Ach! Wasza Eminencyo — mówił dalej Bonacieux, rzucając się kardynałowi do nóg, — ach! prawdziwie jesteś wielkim kardynałem, człowiekiem geniuszu, którego świat cały uwielbia.
Jakkolwiek drobny był tryumf, odniesiony nad tak marną istotą, jaką był pan Bonacieux, kardynał ucieszył się nim na chwilę, poczem, natychmiast niemal, uśmiech przemknął mu po wargach, jakgdyby nowa myśl zaświtała mu w głowie. Wyciągając rękę do kramarza, rzekł;
— Powstań, mój przyjacielu; jesteś dzielnym człowiekiem.
— Kardynał uścisnął mi rękę! Uścisnąłem dłoń wielkiego człowieka! — wołał Bonacieux. — Wielki człowiek nazwał mnie przyjacielem!
— Tak, mój przyjacielu, tak jest — powtórzył kardynał tym jakby ojcowskim tonem, którego używał niekiedy, lecz który mógł wprowadzić w błąd tylko nie znających go ludzi. — A ponieważ podejrzywano cię niesłusznie, sprawiedliwość nakazuje, abyś otrzymał jakieś wynagrodzenie; proszą cię zatem, weź tą sakiewką, zawierającą sto pistolów, i przebacz mi.
— Ja mam przebaczyć Waszej Eminencyi!? — odezwał się Bonacieux, ociągając się z przyjęciem kieski, prawdopodobnie w przypuszczeniu, że proponowany dar nie jest niczem więcej, jak żartem. — Ależ Jaśnie Oświeconemu Panu wolno mię uwięzić, wolno mię posłać na tortury, wolno wreszcie kazać mię nawet powiesić, podczas gdy mnie niewolno w żadnym wypadku ani słówkiem uskarżyć się na to. Ja mam przebaczyć Waszej Eminencyi!? Nie mówi tego Wasza Eminencya na serjo...
— Ach! mój drogi panie Bonacieux! Okazujesz pan szlachetność, którą uznają i za którą jestem wdzięczny. A zatem przyjmiesz pan tą sakiewką i odejdziesz, nie żywiąc wzglądem mnie nazbyt wielkiego żalu?
— Odejdą, zachwycony łaskawością waszą, Jaśnie Oświecony Panie.
— Żegnam więc pana, a raczej mówią: do zobaczenia się, mam bowiem nadzieje, że zobaczymy się jeszcze.
— Jestem zawsze na usługi, ilekroć Wasza Eminencya tego zażąda.
— Korzystać będę często z tego, albowiem przekonałem się, że rozmowa z panem ma wdzięk nieporównany.
— Och! Jaśnie Oświecony Panie!
— Do widzenia, panie Bonacieux! do widzenia z panem.
I kardynał pożegnał go ruchem ręki, na co Bonacieux odpowiedział głębokim ukłonem aż do ziemi, poczem wyszedł, cofając się tyłem. A kiedy już znalazł się w przedpokoju, uniesiony entuzyazmem, począł krzyczeć na całe gardło: „Niech żyje Jaśnie Oświecony Pan! niech żyje Jego Eminencya! niech żyje wielki kardynał!“
Eminencya słuchał z uśmiechem tych hałaśliwych objawów uczuciowego entuzyazmu pana Bonacieux, gdy zaś okrzyki przebrzmiały wreszcie w oddali, rzekł sam do siebie:
— Oto znowu jeden człowiek, który jest gotów oddać za mnie głową.
Potem kardynał zaczął z największą uwagą badać rozłożoną na biurku, jak wspomnieliśmy, mapą Rochelli i ołówkiem zaznaczał linią, gdzie ma być zbudowana owa sławna tama, która w osiemnaście miesięcy później zamknęła port oblężonego miasta.
Gdy siedział tak, pogrążony w strategicznych kombinacyach, drzwi się rozwarły, a do pokoju wszedł Rochefort.
— Cóż zatem? — zapytał żywo kardynał, zrywając się szybko od stołu, co dowodziło, jak wielką wagę przywiązywał do zlecenia, wydanego hrabiemu.
— Zatem — odpowiedział tenże — młoda kobieta, w wieku lat dwudziestu sześciu do dwudziestu ośmiu, i mężczyzna, mogący liczyć lat trzydzieści pięć do czterdziestu, mieszkali istotnie w domach, wskazanych przez Waszą Eminencyę, jedno przez cztery dni, drugie przez pięć. Ale kobieta wyjechała dzisiaj w nocy, a mężczyzna dzisiaj rano.
— To oni! — zakrzyknął kardynał, spoglądając na zegar. — Teraz jednak już zapóźno ich ścigać: księżna znajduje się już w Tours, a książę w Boulogne. Należy ich dogonić w Londynie.
— Co Wasza Eminencya rozkaże?
— Przedewszystkiem ani słówka o tem, co zaszło! Niech królowa czuje się najzupełniej bezpieczną; niech nie wie, że znamy jej tajemnicę; niech przypuszcza, że tropimy jakiś spisek. Przyślij mi pan kanclerza Séguiera.
— A co Wasza Eminencya uczynił z tym człowiekiem?
— Z jakim? — zapytał kardynał.
— Z tym Bonacieux?
— Uczyniłem to, co należało: zrobiłem z niego szpiega własnej jego żony.
Hrabia Rochefort skłonił się, jak człowiek, uznający wyższość swego mistrza, i wyszedł z pokoju.
Kardynał, pozostawszy sam, usiadł znowu przy biurku, napisał list, zapieczętował go własnym sygnetem, a następnie zadzwonił.
Oficer wszedł po raz czwarty.
— Proszę zawołać Vitray’a — rzekł kardynał. — Powiedz mu pan, aby się przygotował do podróży.
W chwilę później stanął przed kardynałem wezwany, w butach do podróży i z ostrogami.
— Vitray’u — odezwał się kardynał, — udasz się jaknajspieszniej do Londynu; nie będziesz się zatrzymywał po drodze ani na chwilę. Oddasz ten list milady. Oto przekaz na dwieście pistolów, z którym udasz się do mego skarbnika, aby wypłacił tę sumę. Otrzymasz drugie tyle, jeżeli powrócisz w ciągu sześciu dni i wywiążesz się dobrze z zadania.
Posłaniec, nie odpowiadając ani słowa, skłonił się, wziął list, przekaz na dwieście pistolów i wyszedł.
List zawierał następujące słowa:
Skoro będziesz już pani miała te zapinki, zawiadom mnie niezwłocznie.“