Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
INTRYGA SIĘ WIĄŻE.

Odwiedziwszy pana de Tréville, d’Artagnan, zamyślony, powracał do domu najdalszą możliwie drogą.
O czemże myślał d’Artagnan, gdy przedłużał tak swą drogę, zapatrzony w gwiazdy na niebie, naprzemian to wzdychając, to uśmiechając się.
Myślał o pani Bonacieux. Dla kandydata na muszkietera młoda ta kobieta była nieledwie ideałem miłości. Piękna, tajemnicza, dopuszczona niemal do wszystkich sekretów dworu, które na wdzięcznych jej rysach odzwierciadlały się powabną powagą, pozwalała przypuszczać, że nie jest dlań nieczułą, co stanowi dla nowicyuszów miłości nieprzeparty urok; prócz tego d’Artagnan uwolnił ją z rąk tych demonów, którzy chcieli ją przeszukać i zgnębić przemocą, a ta ważna usługa nawiązała między nią i nim jedno z owych uczuć znajomości, które łatwo przybierają najczulszy charakter.
D’Artagnan widział już — tak szybko pędzą marzenia na skrzydłach wyobraźni, — jak dogania go wysłannik młodej kobiety, niosąc mu jakiś bilecik, naznaczający schadzkę, lub łańcuch złoty czy dyament. Mówiliśmy już, że w owe czasy młodzi kawalerowie nie wstydzili się przyjmować darów od króla; dodajmy, że w tej epoce rozluźnionej moralności przyjmowali je także bez skrupułu od kochanek, a te znowu prawie zawsze zasypywały ich kosztownymi i trwałymi upominkami, jakgdyby chciały przezwyciężyć nietrwałość uczuć trwałością swych darów.
Torowano sobie drogę przy pomocy kobiet bez rumieńca wstydu. Te, które nie posiadały nic, prócz piękności, oddawały swą piękność, i stąd niewątpliwie pochodzi przysłowie, że najpiękniejsza dziewczyna na święcie nie może dać nic więcej, oprócz siebie samej. Te, które były bogate, oddawały znowu część swego majątku, i możnaby przytoczyć sporą liczbę bohaterów tej rycerskiej epoki, którzy nie byliby zdobyli ostróg przedewszystkiem, a następnie nie byliby wygrywali bitew, gdyby nie kieska, lepiej lub gorzej zaopatrzona, a przyczepiona przez kochankę do łęku u siodła.
D’Artagnan nie posiadał nic zgoła; nieśmiałość parafianina, ten łagodny polor, kwiat krótkotrwały, puszek brzoskwini, ulotniły się pod wpływem podmuchu nie bardzo moralnych rad, jakich trzej muszkieterowie nie szczędzili swemu przyjacielowi. D’Artagnan, idąc za dzikim obyczajem owych czasów, żył w Paryżu, jak na polu wojny, i to ni mniej ni więcej tak, jakby się znajdował we Flandryi: tam był Hiszpan, tu kobieta. I tu i tam należało pokonać nieprzyjaciela, ściągnąć kontrybucyę ze zwyciężonego.
Zaznaczmy jednak, że w tej chwili uczucie d’Artagnana było bardziej szlachetne i bardziej bezinteresowne. Kramarz wyjawił mu, że jest bogaty; młodzieniec mógł łatwo odgadnąć, że wobec głupoty pana Bonacieux klucz od kasy musi się znajdować w rękach jego żony. Wszystko to jednak nie wpłynęło wcale na uczucie, zrodzone pod wpływem zobaczenia pani Bonacieux, i jakiekolwiek wyrachowanie było prawie tak samo obce tym narodzinom miłości, jak i dalszemu jej rozwojowi. Powiadamy: „prawie“, gdyż myśl, że młoda, piękna, miła i pełna ducha kobieta jest równocześnie bogata, nietylko nie osłabia zaczątków miłości, lecz przeciwnie — utrwala je.
Dostatki wnoszą z sobą wiele dbałości i nawyknień wytwornych, które piękności dodają uroku. Pończoszka cienka i czysta, suknia jedwabna, narzutka z koronek, piękny bucik na nodze nie upiększają kobiety brzydkiej, lecz podnoszą urodę pięknej, nie mówiąc już nic o rękach, które u kobiety muszą być bezczynne, aby mogły być piękne.
Przytem d’Artagnan, jak już czytelnikom wiadomo — nie tailiśmy bowiem jego stanu majątkowego, — d’Artagnan nie był bynajmniej milionerem. Spodziewał się wprawdzie, że zostanie nim kiedyś, ale termin tej szczęśliwej odmiany, nawet ten, jaki sam naznaczał w marzeniach, był jeszcze dosyć odległy. A cóż za rozpacz patrzeć, że ukochana kobieta pragnie tysiąca tych drobnostek, jakie się składają na uszczęśliwienie kobiety, i nie módz jej dać tego wszystkiego. Natomiast, gdy kobietą jest bogata, a kochanek ubogi, sama ona ofiarowuje sobie to, czego on ofiarować jej nie może, i to zazwyczaj dostarcza sobie tych przyjemności za pieniądze męża, któremu jednak rzadko przypada za to wdzięczność w udziale.
Przytem d’Artagnan, usposobiony na jak najczulszego kochanka, nie przestał równocześnie być wiernym przyjacielem. Wśród projektów miłosnych co do żony kramarza nie zapominał też i o swoich własnych zamiarach. Piękna pani Bonacieux była kobietą, z którą byłoby miło przechadzać się po równinie Saint-Denis, lub na jarmarku w Saint-Germain w towarzystwie Atosa, Portosa i Aramisa; a d’Artagnan był dumny, że będzie się mógł pochlubić przed nimi takiem zwycięstwem. Że zaś po dłuższej przechadzce doznaje się uczucia głodu, co d’Artagnan miał sposobność sprawdzać od pewnego czasu, przyjemnie byłoby wtedy zjeść jeden z tych obiadków, kiedy to z jednej strony dotyka się przyjaciela ręką, a z drugiej kochankę nogą. Wreszcie w chwilach kłopotliwych, w sytuacyach krytycznych d’Artagnan mógłby się stać zbawieniem dla swych przyjaciół.
A pan Bonacieux, którego d’Artagnan popchnął w ręce zbirów, wypierając się go głośno, a szeptem przyrzekając mu ocalenie? Musimy wyznać, że d’Artagnan nie myślał o nim wcale, a jeżeli nawet pomyślał, to tylko poto, aby sobie powiedzieć, że dobrze mu tam, gdzie jest, gdziekolwiekby się znajdował. Miłość jest najbardziej samolubną z wszystkich namiętności.
Wszelako niech się czytelnicy nasi pocieszą: jeżeli d’Artagnan zapomniał o swoim gospodarzu, lub też udawał, że zapomniał, pod pozorem, iż nie wie, gdzie go umieszczono, my nie zapomnieliśmy wcale, tem bardziej, że wiemy, gdzie się znajduje. Ale w obecnej chwili postąpmy tak samo, jak zakochany Gaskończyk; później zajmiemy się znowu losem zacnego kramarza.
D’Artagnan, rozmyślając o swej przyszłej miłości, przemawiając do ciemności nocnych, uśmiechając się do gwiazd, zaszedł na ulicę Cherche-Midi. Ponieważ zaś znalazł się w dzielnicy, gdzie mieszkał Aramis, przyszła mu myśl odwiedzić przyjaciela, aby dać mu wyjaśnienie, z jakiego powodu przysłał Plancheta z prośbą, by niezwłocznie udał się do pułapki. Jeżeli bowiem Planchet zastał Aramisa w domu, ten pospieszył niewątpliwie na ulicę Grabarzy, gdzie nie znalazł nikogo, co najwyżej zaś swoich dwóch towarzyszów, wszyscy zaś razem nie wiedzieli zupełnie, o co chodzi. Wezwanie to zatem potrzebowało wyjaśnienia; d’Artagnan powiedział to sobie wyraźnie.
Przytem myślał także w skrytości ducha, że nastręczy mu się sposobność mówienia o pięknej, małej pani Bonacieux, która przepełniała jego umysł i serce. I nie można nawet wymagać, aby pierwsza miłość się ukrywała. Towarzyszy jej tak bezbrzeżna radość, że, gdyby nie pozwolić się jej wyładować, zadławiłaby swym ogromem.
Już od dwóch godzin Paryż był ciemny i zaczynał się stawać pusty. Ma wszystkich zegarach przedmieścia Saint-Germain biła godzina jedenasta; niebo było pogodne. D’Artagnan postępował uliczką, znajdującą się w miejscu, gdzie dzisiaj biegnie ulica d’Assas, i wdychał wonne wiewy, które płynęły z wiatrem od ulicy de Vaugirard, z ogrodów, odświeżonych rosą wieczorną i lekkim oddechem nocy. Z daleka brzmiały stłumione zamkniętemi okiennicami śpiewy pijaków w kilku szynkowniach, rozrzuconych po równinie. Doszedłszy do końca uliczki, d’Artagnan zawrócił na prawo. Dom, gdzie mieszkał Aramis, znajdował się między ulicą Cassette i ulicą Servandoni.
D’Artagnan mijał właśnie ulicę Cassette i rozróżniał już bramę domu przyjaciela, ukrytą w gąszczu klonów i bluszczów, które tworzyły nad nią szeroki wieniec, gdy nagle ujrzał coś, niby cień, wysuwający się z ulicy Servandoni. To coś było otulone płaszczem, a d’Artagnan sądził zrazu, że jest to mężczyzna; ale drobny wzrost, niepewność ruchów i lękliwy krok przekonały go niebawem, że widzi przed sobą kobietę. Co więcej, kobieta ta, jakgdyby nie wiedząc dobrze, gdzie znajduje się dom, którego szuka, rozglądała się dokoła, zatrzymywała się, zawracała z powrotem i znowu szła naprzód. D’Artagnan był zaciekawiony.
— A gdybym zaofiarował jej swe usługi? — pomyślał. — Z ruchów jej można wnioskować, że jest młoda: może jest także piękna, Ach! z pewnością! Ale kobieta, która o tej porze biegnie przez ulice, nie może iść gdzieindziej, jak na schadzkę z kochankiem. Do licha! gdybym przeszkodził tej schadzce, złe doprawdy wybrałbym drzwi, by z nią wejść w stosunki.
Tymczasem młoda kobieta szła ciągle naprzód, licząc domy i okna. Nie było to zresztą ani zbyt długiem, ani zbyt trudnem zajęciem. W tej części ulicy wznosiły się zaledwie trzy domy i dwoje okien wychodziło na ulicę: jedno z pawilonu, równoległego do tego, w którym mieszkał Aramis, drugie z jego własnego mieszkania.
— Do licha! — mruknął d’Artagnan, któremu przyszła na myśl siostrzenica teologa, — do licha! a to byłoby zabawne, gdyby ta spóźniona gołąbka szukała właśnie mieszkania naszego przyjaciela! I na honor, tak mi się wydaje. Ach! drogi Aramisie, tym razem chcę już mieć czyste serce.
I d’Artagnan, kurcząc się, jak mógł najbardziej, ukrył się w najciemniejszej stronie ulicy, obok kamiennej ławki, znajdującej się w głębi jakiejś framugi.
Młoda kobieta szła dalej naprzód; chód miała lekki, znamionujący młodość, prócz tego pokaszliwała cicho, objawiając przy tej sposobności świeżutki głosik. D’Artagnan przypuszczał, że kaszel ten może być sygnałem.
Tymczasem, czyto na kaszlanie odpowiedziano innym umówionym sygnałem, który rozproszył niepewności nocnego gościa, czy też bez obcej pomocy, kobieta doszła sama do przekonania, że stanęła u celu drogi, — dość, że podeszła śmiało do okiennicy Aramisa i zgiętym paluszkiem zapukała trzykrotnie w równych odstępach czasu.
— Więc jednak do Aramisa — szepnął d’Artagnan. — A, panie hypokryto! otóż złapałem cię, jak to pracujesz nad teologią!
Zaledwie przebrzmiały trzy puknięcia, wewnętrzne okno otwarło się, a przez szpary okiennicy przebłysło światło.
— Aha! — zauważył podsłuchujący nie pod drzwiami, lecz pod oknem. — Aha! więc oczekiwano odwiedzin! Zobaczymy; teraz otworzy się okiennica, a dama wejdzie przez okno. Doskonale!
Ale, ku niezmiernemu zdziwieniu d’Artagnana, okiennica pozostała zamkniętą; co więcej — światło, które błyszczało przez krótką chwilę, zagasło, a dom cały pogrążył się w ciemności.
D’Artagnan był przekonany, że to nie potrwa długo, i dlatego obserwował dalej, wytężając oczy, — nasłuchiwał, wytężając słuch.
Nie pomylił się; po upływie kilku chwil ozwały się wewnątrz domu dwa krótkie stuknięcia.
Młoda kobieta odpowiedziała na nie jednem stuknięciem, poczem okiennica została otwarta.
Łatwo pojąć, jak chciwie patrzył i słuchał d’Artagnan.
Na nieszczęście, światło zostało przeniesione do innego pokoju. Ale oczy młodego człowieka przyzwyczaiły się już do ciemności nocy; prócz tego, oczy Gaskończyków mają podobno, jak zapewniają, tę samą zdolność, co oczy kocie: widzą w nocy.
D’Artagnan ujrzał więc, jak młoda kobieta wyjęła z kieszeni jakiś biały przedmiot, który po rozwinięciu przybrał kształt chusteczki do nosa, i rożek tego rozwiniętego przedmiotu pokazała osobie, z którą rozmawiała.
Przypomniało to d’Artagnanowi chusteczkę, jaką znalazł u stóp pani Bonacieux, oraz drugą, którą podniósł z pod stóp Aramisa.
Cóż u licha mogła oznaczać ta chusteczka?
Z miejsca, gdzie się znajdował, d’Artagnan nie mógł widzieć twarzy Aramisa; młody człowiek był bowiem przekonany, że to jego przyjaciel rozmawia z wewnątrz z damą, stojącą przed domem. Ciekawość zwyciężyła rozsądek; korzystając z zajęcia, jakie widok chusteczki obudził w obu osobach w grze będących, wymknął się ze swej kryjówki i szybko, jak błyskawica, lecz tłumiąc odgłos kroków, przypadł do węgła muru, skąd mógł doskonale ogarnąć spojrzeniem wnętrze apartamentu Aramisa.
Przybywszy tam, d’Artagnan omal nie wydał okrzyku zdumienia; to nie Aramis rozmawiał z nocnym gościem, lecz jakaś kobieta. D’Artagnan widział o tyle w ciemnościach, że mógł rozpoznać kształt ubrania, ale nie o tyle, by rozróżnić także rysy.
W tej samej chwili kobieta, stojąca w pokoju, wyjęła inną chusteczkę i zamieniła ją na tę, którą jej pokazywano. Następnie obie kobiety rozmawiały przez krótką chwilę; wreszcie okiennica zamknęła się. Kobieta, znajdująca się na zewnątrz okna, odwróciła się i przeszła w odległości czterech kroków od d’Artagnana, opuszczając kaptur płaszcza. Ale ostrożność tę przedsięwzięła nazbyt późno, i d’Artagnan poznał już panią Bonacieux.
Pani Bonacieux! Podejrzenie, że to ona jest właśnie, już przedtem zrodziło się w jego umyśle, kiedy wyjęła z kieszeni chusteczkę; ale jakżeż można było przypuszczać, że pani Bonacieux, wysyłająca go w celu odszukania pana de La Porte, który miał ją odprowadzić do Luwru, błądzi sama po ulicach Paryża o godzinie jedenastej i pół, narażając się na powtórne porwanie.
Musiałaby to być chyba sprawa niezmiernie ważna. A jakąż ważną sprawę może mieć kobieta dwudziestopięcioletnia? Jedynie miłość!
Czy jednak narażała się na podobne niebezpieczeństwa na swój własny rachunek, czy też na rachunek innej osoby? — oto pytanie, jakie zadawał sobie młody człowiek, któremu demon zazdrości szarpał już tak serce, jakgdyby był rzeczywistym kochankiem.
Był zresztą bardzo prosty sposób przekonania się, dokąd uda się pani Bonacieux: pójść za nią. Sposób ten był tak prosty, że d’Artagnan użył go bez namysłu, instynktownie.
Lecz na widok młodzieńca, który oderwał się od muru, jak statua od swej niszy, i na odgłos kroków, jakie usłyszała poza sobą, pani Bonacieux wydała lekki okrzyk i zaczęła uciekać.
D’Artagnan pobiegł za nią. Nie było trudnem dla niego dogonić kobietę, której w dodatku płaszcz przeszkadzał w ruchach. Zrównał się z nią zatem już w trzeciej części ulicy, w którą się schroniła. Nieszczęśliwa była wyczerpana, nie tyle zmęczeniem, co przestrachem, a gdy d’Artagnan położył jej rękę na ramieniu, upadła na kolano, krzycząc zdławionym głosem:
— Zabij mnie, jeśli chcesz, ale nic się nie dowiesz! D’Artagnan podniósł ją, obejmując wpół ramieniem; czując zaś po ciężarze, że blizka jest zemdlenia, pospieszył dodać jej otuchy, zapewniając ją o swem oddaniu. Zapewnienia te nie miały znaczenia dla pani Bonacieux, równie dobrze bowiem mogły być dawane, mimo najgorszych w sercu zamiarów; natomiast głos rozstrzygnął o wszystkiem. Młodej kobiecie wydało się, że rozpoznaje jego brzmienie; otwarła oczy, spojrzała na człowieka, który nabawił ją tak wielkiego strachu, i poznając d’Artagnana, wydała okrzyk radości.
— Ach, to pan! to pan! — rzekła. — Dzięki Bogu!
— Tak, to ja — odpowiedział d’Artagnan. — Bóg zesłał mnie, abym czuwał nad panią.
— Czy to z tym zamiarem szedłeś pan za mną? — spytała z pełnym zalotności uśmiechem młoda kobieta, której nieco szydercze usposobienie zaczynało brać górę i której wszelkie obawy zniknęły z chwilą, gdy poznała przyjaciela w tym, którego uważała za wroga.
— Nie — odpowiedział d’Artagnan, — zaręczam, że nie. To przypadek postawił mnie na drodze pani; ujrzałem kobietę, pukającą do okna jednego z moich przyjaciół...
— Jednego z pańskich przyjaciół? — przerwała pani Bonacieux.
— Bezwątpienią; Aramis jest moim najlepszym przyjacielem.
— Aramis? któż to taki?
— Jakto? Czy chcesz pani twierdzić, że nie znasz Aramisa?
— Po raz pierwszy słyszę to nazwisko.
— Więc i po raz pierwszy zapewne przychodzisz pani do tego domu?
— Niewątpliwie.
— I nie wiedziałaś pani wcale, że mieszka tam młody człowiek?
— Nie.
— Muszkieter?
— Nic nie wiedziałam.
— Więc to nie jego pani szukałaś?
— Bynajmniej. Zresztą widziałeś pan na własne oczy, że osobą, z którą rozmawiałam, była kobieta.
— To prawda; lecz ta kobieta jest jedną z przyjaciółek Aramisa.
— O tem nie wiem.
— Skoro przebywa u niego...
— To mnie nic nie obchodzi.
— Lecz kto jest ta osoba?
— O, to już nie jest moja tajemnica.
— Droga pani Bonacieux, jesteś pani zachwycającą, ale równocześnie najbardziej tajemniczą kobietą.
— Czy na tem co tracę?
— Nie, przeciwnie, jesteś pani godna ubóstwienia.
— A zatem podaj mi pan ramię.
— Najchętniej. A teraz?
— Teraz odprowadzisz mnie pan.
— Dokąd?
— Tam, dokąd idę.
— A dokąd pani idzie?
— Przekonasz się pan, skoro mnie pożegnasz przy bramie.
— Czy wolno mi będzie zaczekać na panią?
— To byłoby daremne.
— Więc chcesz pani powracać sama?
— Może tak, może i nie.
— A czy mężczyzna, czy też kobieta będzie pani później towarzyszyła?
— Tego jeszcze nie wiem.
— Ale ja będę wiedział.
— Jakim sposobem?
— Będę czekał, dopóki pani nie wyjdzie.
— W takim razie już teraz żegnam pana.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie potrzebuję jego pomocy.
— Przecież żądałaś pani sama...
— Pomocy szlachcica, ale nie dozoru szpiega.
— Słowo trochę za ostre.
— A jakże pan nazywasz tych, którzy śledzą kogoś wbrew jego woli?
— Niedyskretnymi.
— Słowo trochę za łagodne.
— Widzę zatem, że trzeba czynić to wszystko, co pani chce.
— Czemuż pozbawiłeś się pan zasługi, nie postępując tak odrazu?
— Czyż istnieje człowiek, któryby nie żałował czegoś?
— A czy pan żałuje szczerze?
— Ja sam już nic nie wiem. Wiem tylko to jedno, że przyrzekam pani uczynić wszystko, co zechcesz, jeżeli pozwolisz mi, abym towarzyszył ci aż tam, dokąd idziesz.
— I później zostawisz mnie pan samą?
— Tak jest.
— Nie będziesz śledził, gdy wyjdę?
— Nie.
— Słowo honoru?
— Na honor szlachcica!
— Więc podaj mi pan ramię i chodźmy.
D’Artagnan podał ramię pani Bonacieux, która wsparła się na niem, napół roześmiana, napół drżąca, poczem oboje ruszyli w górę ulicy de La Harpe. Przybywszy tam, młoda kobieta zawahała się widocznie, tak samo, jak poprzednio na ulicy Vaugirard. Potem jednak po pewnych znakach rozpoznała bramę i, podchodząc ku niej, rzekła:
— Tutaj oto mam coś załatwić. Dziękuję tysiąckrotnie za pańskie zacne towarzystwo, które ochroniło mnie od tych wszystkich niebezpieczeństw, na jakie mogłabym być narażona, gdybym szła sama. Teraz jednak nadeszła chwila, abyś pan dotrzymał danego mi słowa: przybyłam na miejsce przeznaczenia.
— I nie potrzebujesz się już pani niczego obawiać podczas powrotu?
— Mogę się obawiać tylko złodziei.
— Czyż to nic nie znaczy?
— Cóż mogliby mi zabrać? Nie mam przy sobie ani grosza.
— Zapominasz pani o tej pięknej, haftowanej chusteczce z herbami.
— Jakiej?
— Tej, którą znalazłem u stóp pani i schowałem pani do kieszeni.
— Milcz, milcz, nieszczęsny! — zawołała młoda kobieta. — Czy chcesz mnie pan zgubić?
— Otóż widzi pani, że grożą jej jeszcze niebezpieczeństwa, skoro jedno-jedyne słowo przyprawia panią o dreszcze i skoro sama pani wyznaje, że wystarczy, aby usłyszano to słowo, by była pani zgubiona. Ach! wysłuchaj mnie, pani — wołał d’Artagnan, chwytając ją za rękę i obejmując ją płomiennem spojrzeniem, — wysłuchaj mnie, pani, bądź bardziej wspaniałomyślną, zawierz mi; czyż nie wyczytałaś w moich oczach, że w sercu mem niema nic więcej, prócz oddania i sympatyi dla ciebie?
— Wierzę temu — odpowiedziała pani Bonacieux, — i zapytaj mnie pan o moje własne tajemnice, a wyjawię ci je wszystkie; jeżeli jednak są to tajemnice cudze, sprawa inna.
— Dobrze — zawołał d’Artagnan, — więc sam je wykryję; skoro bowiem tajemnice te mają mieć wpływ na życie pani, trzeba, abym je poznał.
— Strzeż się pan — krzyknęła młoda kobieta z powagą w głosie, która mimowolnym dreszczem przejęła d’Artagnana. — O! nie mieszaj się pan w to, co do mnie należy... nie usiłuj pomagać mi w tem, co spełniam sama; żądam tego od pana w imię tej sympatyi, jaką budzę w panu, i w imię usługi, jaką mi pan oddałeś, a której nie zapomnę do końca życia. Chciej pan raczej uwierzyć temu, co mówię. Nie zajmuj się pan mną nadal; niech przestanę istnieć dla ciebie; postępuj tak, jakbyś mnie nie widział nigdy w życiu.
— Czy i Aramis powinien tak samo, jak ja, uczynić? — zapytał, dotknięty jej słowami.
— Oto już poraz drugi czy trzeci wymieniasz pan to nazwisko, aczkolwiek oświadczyłam panu, że nie znam wcale tego człowieka.
— Nie znasz pani człowieka, do którego okien pukałaś? Uważasz mnie pani chyba za bardzo łatwowiernego.
— Przyznaj się pan, że wymyślasz tę historyą i stwarzasz tego człowieka tylko poto, aby wyciągnąć mnie na słówka.
— Pani, nic nie wymyślam i nic nie stwarzam; mówię tylko szczerą prawdę.
— I twierdzisz pan, że jeden z pańskich przyjaciół mieszka w tym domu?
— Mówię to i powtarzam poraz trzeci; w domu tym mieszka mój przyjaciel, a przyjacielem tym jest Aramis.
— Wszystko to wyjaśni się trochę później — szepnęła młoda kobieta; — tymczasem jednak niech pan milczy.
— Gdybyś pani mogła otworzyć całkowicie moje serce i zajrzeć do niego — mówił d’Artagnan, — ujrzałabyś w niem tyle ciekawości, że miałabyś litość nademną, i tyle miłości, że zadowolniłabyś niezwłocznie nawet moją ciekawość. Niema powodu obawiać się tych, którzy kochają.
— Bardzo szybko mówisz pan o miłości, mój panie — rzekła młoda kobieta, potrząsając głową.
— To miłość zawładnęła mną tak szybko, i to po raz pierwszy, nie mam bowiem jeszcze nawet lat dwudziestu.
Młoda kobieta spojrzała na niego ukradkiem.
— Posłuchaj mnie, pani; wpadłem już na trop — rzekł d’Artagnan. — Przed trzema miesiącami omal nie miałem pojedynku z Aramisem z powodu podobnej chusteczki, jaką pokazałaś pani tej kobiecie w jego mieszkaniu, z powodu chusteczki, naznaczonej tymi samymi znakami, jestem tego pewny.
— Panie — odpowiedziała młoda kobieta, — przysięgam panu, że męczysz mnie bardzo temi zapytaniami.
— Jesteś pani przecież tak przezorna, A pomyśl, pani, coby się stało, jeżeliby uwięziono panią z tą chusteczką, jeżeliby pochwycono ją u ciebie. Czyż nie byłabyś pani skompromitowana?
— Dlaczego? wszak inicyały są moje własne: K. B., Konstancya Bonacieux.
— Albo Kamilla de Bois-Tracy.
— Milcz pan, jeszcze raz błagam. Jeżeli nie powstrzymują pana niebezpieczeństwa, na jakie ja się narażam, pomyśl pan o niebezpieczeństwach, które tobie samemu mogą zagrozić.
— Mnie?
— Tak jest, panu. Znajomość ze mną grozi więzieniem, grozi śmiercią.
— Mimoto nie wyrzekam się pani.
— Panie — odezwała się młoda kobieta błagalnym tonem, załamując ręce, — w imię Boga, w imię honoru wojskowego, w imię grzeczności szlacheckiej, oddal się pan. Słuchaj, północ już bije; nadeszła godzina, kiedy mnie oczekują.
— Pani — odpowiedział młody człowiek, schylając głowę, — nie mogę nic odmówić, gdy ktoś mnie prosi w ten sposób; bądź pani zadowoloną; odchodzę.
— Ale nie pójdziesz pan za mną, nie będziesz mnie. śledził?
— Wracam w tej chwili prosto do domu.
— Ach! wiedziałam, że jesteś pan dzielnym młodzieńcem! — zawołała pani Bonacieux, wyciągając jedną rękę ku niemu, a drugą ujmując młotek, umieszczony przy małych drzwiczkach, ukrytych w murze.
D’Artagnan ujął podaną mu rękę i ucałował gorąco.
— Ach! wolałbym był nie widzieć pani nigdy — zawołał z tą brutalną naiwnością, jaką kobiety przenoszą często nad przesadną uprzejmość, ponieważ odsłania ona głąb myśli i dowodzi, że uczucie bierze górę nad rozumem.
— Panie! — odpowiedziała pani Bonacieux głosem niemal pieszczotliwym, ściskając dłoń d’Artagnana, który nie wypuszczał jej ręki, — powiem inaczej, aniżeli pan: to, co jest stracone na dziś, nie jest stracone na przyszłość. Kto wie, czy, skoro pewnego dnia zostanę zwolniona z przysięgi, nie zadowolnię pańskiej ciekawości.
— A czy to samo przyrzekasz pani co do mojej miłości? — zakrzyknął d’Artagnan w nadmiarze radości.
— O! co do tego nie mogę się zobowiązywać; zależeć to będzie od uczucia, jakie wzbudzisz pan we mnie.
— Jednak dzisiaj, pani...
— Dzisiaj, panie, żywię jedynie wdzięczność dla pana.
— O! jesteś pani zachwycającą — rzekł d’Artagnan ze smutkiem, — a jednak nadużywasz mej miłości.
— Nie, korzystam tylko z pańskiej szlachetności, oto wszystko. Ale niech mi pan wierzy: są ludzie, u których wszystko można odnaleźć.
— Ach! czynisz mnie pani najszczęśliwszym z ludzi. Nie zapomnij pani tego wieczoru! nie zapomnij pani tego przyrzeczenia!
— Bądź pan spokojny; w stosownej chwili i w stosownem miejscu przypomnę sobie wszystko. A teraz idź pan, idź pan, na miłość Boga! Oczekiwano mnie o północy, i już się spóźniłam.
— Pięć minut.
— Tak jest; lecz w pewnych okolicznościach pięć minut przemienia się w pięć wieków.
— Gdy się kocha.
— Tak, ale któż panu powiedział, że nie mam się spotkać z zakochanym?
— Więc to mężczyzna oczekuje na panią? — wykrzyknął d’Artagnan, — mężczyzna?!
— Otóż dyskusya rozpoczyna się na nowo — przerwała pani Bonacieux napół z uśmiechem, nie pozbawionym jednak pewnego zabarwienia niecierpliwości.
— Nie, nie! idę już, odchodzę; wierzę pani i chcę mieć całą zasługę poświęcenia się, chociażby nawet to poświęcenie się miało być głupotą. Żegnaj mi, pani, żegnaj!
I, jakgdyby nie czuł się na siłach oderwać się od ręki, którą ciągle trzymał ze wzruszeniem, oddalił się pędem, podczas gdy pani Bonacieux zapukała trzema uderzeniami powolnemi i miarowemi, tak samo, jak do okiennicy. Stanąwszy na rogu ulicy, odwrócił się: brama otwarła się już i zamknęła, a piękna żona kramarza zniknęła.
D’Artagnan ruszył w dalszą drogę; dał słowo honoru, że nie będzie śledził pani Bonacieux, więc, choćby nawet jej życie zależało od tego, dokąd się uda, lub od osoby, która jej miała towarzyszyć, d’Artagnan powróciłby do domu, skoro przyrzekł, że powróci. W pięć minut później był już na ulicy Grabarzy.
— Biedny Atos! — mówił sam do siebie; — nie będzie nic wiedział, co to wszystko znaczy. Może zasnął, czekając na mnie, albo też powrócił do swego mieszkania i po powrocie dowiedział się, że była tam jakaś kobieta. Kobieta u Atosa! Mimo wszystko jednak — mówił dalej d’Artagnan była jakaś u Aramisa. Wszystko zaś jest nader dziwne, i jestem bardzo ciekaw dowiedzieć się, jak się to skończy.
— Źle, panie, źle! — odpowiedział głos jakiś, w którym młodzieniec rozpoznał głos Plancheta. Albowiem, monologując na głos, jak to zwykli czynić ludzie, mający czemś zaprzątniętą głowę, wszedł w sień, na końcu której znajdowały się schody, wiodące do jego mieszkania.
— Jakto źle? co ty gadasz, głupcze? — zapytał d’Artagnan. — Cóż się stało?
— Wszelakie nieszczęścia.
— Jakie?
— Najpierw pan Atos został uwięziony.
— Uwięziony? Atos uwięziony? za co?
— Zastano go w pańskiem mieszkaniu i wzięto go za pana.
— Któż go uwięził?
— Straż, przyprowadzona przez czterech czarnych zbirów, których pan zmusił do ucieczki.
— Dlaczego nie wyjawił swego nazwiska? dlaczego nie powiedział, że nie wie nic o tej całej sprawie?
— Tego się właśnie wystrzegał, panie; przeciwnie, podszedł do mnie i rzekł: „Pan twój przedewszystkiem musi być wolny w tej chwili, nie zaś ja; on bowiem wie wszystko, podczas gdy ja nic nie wiem. Będą sądzili, że go uwięzili, i przez to pozyska czas do działania; po trzech dniach zaś powiem, kim jestem, i będą zmuszeni mnie wypuścić.“
— Wybornie, Atosie, zacna duszo! — szeptał d’Artagnan. — Poznaję cię w tem właśnie! A cóż uczynili zbirowie?
— Czterej zawiedli go, nie wiem dokąd, do Bastylii, czy do Fortu Biskupiego; dwaj inni pozostali z czarnymi ludźmi, którzy przetrząsnęli wszystko i zabrali papiery, jakie znaleźli; wreszcie dwaj ostatni stali na straży przy bramie podczas tej wyprawy, potem zaś, po ukończeniu rewizyi, odeszli, pozostawiając dom pusty i otwarty.
— A Portos i Aramis?
— Nie zastałem ich w domu; nie przyszli dotąd.

— Ale mogą przyjść lada chwila, ponieważ zostawiłeś im wiadomość, że oczekuję na nich.
Jerzy Viliers ks. Buckingham
(według portretu Rubensa)
— Tak jest, panie.

— Zatem nie ruszaj się stąd. Jeżeliby przyszli, uprzedź ich o tem, co mnie spotkało, i powiedz im, aby czekali na mnie w gospodzie Pomme-de-Pin; tutaj bowiem mogłoby grozić niebezpieczeństwo; kto wie, czy dom nie jest śledzony. Ja pospieszę do pana de Tréville, aby do nieść mu o wszystkiem, a potem spotkam się tam z nimi.
— Dobrze, panie — rzekł Planchet.
— Ale zostaniesz tutaj i nie będziesz się bał! — odezwał się d’Artagnan, zawracając z drogi, aby służącemu swemu dodać odwagi.
— Niech pan będzie spokojny — odpowiedział Planchet. — Nie zna mnie pan jeszcze; jestem dzielny, skoro się raz postawię; wszystko zależy od tego, abym się postawił; a zresztą jestem Pikardyjczykiem.
— Więc postanowione — oświadczył d’Artagnan. — Pozwolisz się raczej zabić, niżbyś miał opuścić wyznaczone stanowisko?
— Tak jest, panie; uczynię wszystko, aby dowieść, jak jestem do pana przywiązany.
— Dobrze — rzekł d’Artagnan sam do siebie. — Zdaje się, że metoda, jakiej użyłem względem tego chłopca, jest bezwarunkowo dobra; przy sposobności będę ją i nadal stosował.
I wytężając całą szybkość nóg, aczkolwiek zmęczonych już nieco całodziennem bieganiem, d’Artagnan skierował kroki w stronę ulicy Starego Gołębnika.
Pan de Tréville był nieobecny w pałacu; oddział jego stał na straży w Luwrze, więc i on udał się do Luwru wraz z żołnierzami.
Trzeba było jednak dotrzeć do niego koniecznie i uprzedzić go o tem, co się stało. D’Artagnan postanowił więc spróbować dostać się do Luwru. Mundur gwardyi pana des Essarts powinien był utorować mu drogę.
Zeszedł przeto na ulicę Augustyanów i zawrócił przez bulwar, aby przejść przez Nowy Most. Na chwilę przyszedł mu pomysł, aby przeprawić się promem przez rzekę; gdy jednak stanął nad brzegiem i sięgnął odruchowo ręką do kieszeni, przekonał się, że nie ma ani grosza, aby zapłacić za przewóz.
Kiedy wszedł już w ulicę Guenegaud, ujrzał wychodzące z ulicy Delfina dwie osoby, których powierzchowność zwróciła jego uwagę.
Jedną z tych osób był mężczyzna, drugą kobieta.
Kobieta miała kształty pani Bonacieux; mężczyzna był łudząco podobny do Aramisa.
Prócz tego kobieta była owinięta czarnym płaszczem, takim samym, jaki d’Artagnan widział rysujący się na tle okiennicy na ulicy de Vaugirard i na tle drzwiczek na ulicy de La Harpe.
Co więcej — mężczyzna był w mundurze muszkietera.
Kobieta miała opuszczony kaptur, mężczyzna zasłaniał twarz chusteczką.
Podwójna ta ostrożność wskazywała, że zależało im na tem, aby ich nie poznano.
Weszli na most. Ponieważ d’Artagnan, udając się do Luwru, musiał iść tą samą drogą, pospieszył za niemi.
Ale nie zdołał jeszcze postąpić dwudziestu kroków naprzód, gdy już upewnił się w podejrzeniu, że kobietą była pani Bonacieux, a mężczyzną Aramis.
W tej samej chwili wszystkie podejrzenia, dyktowane zazdrością, wstrząsnęły jego sercem.
Został podwójnie oszukany: przez przyjaciela i przez tę, którą kochał już tak, jakgdyby naprawdę była jego kochanką. Pani Bonacieux zaklinała się na wszystkie świętości, że nie zna Aramisa, a oto w kwadrans później spotyka ją, idącą pod rękę z Aramisem.
D’Artagnan nie zastanowił się wcale nad tem, że zna piękną żonę kramarza dopiero od trzech godzin, że nie ma ona wobec niego żadnych zobowiązań, prócz pewnej wdzięczności za uwolnienie jej z rąk czarnych ludzi, którzy chcieli ją porwać, i że nie przyrzekała mu nic zgoła. Uważał się za kochanka zelżonego, oszukanego, wyszydzonego. Krew i wściekłość uderzyły mu na twarz. Postanowił wszystko wyjaśnić.
Młoda kobieta i młody człowiek spostrzegli, że są ścigani, przyspieszyli więc kroku. D’Artagnan pospieszył również, wyminął ich i zwrócił się ku nim właśnie w chwili, kiedy znaleźli się pod latarnią, oświecającą swym blaskiem całą tę część mostu, D’Artagnan przystanął przed niemi, oni zaś zatrzymali się naprzeciwko niego.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał muszkieter, cofając się o krok.
Mówił to z cudzoziemskim akcentem, co przekonało d’Artagnana, że pomylił się w części swych przypuszczeń.
— To nie Aramis — zawołał.
— Nie, panie, bynajmniej nie Aramis. Okrzyk ten przekonywa mnie, że wziąłeś mię pan za kogo innego, i dlatego przebaczam panu.
— Pan mi przebacza? — wykrzyknął d’Artagnan.
— Tak jest — odpowiedział nieznajomy. — Pozwól mi pan zatem przejść dalej, skoro nie masz ze mną żadnej sprawy.
— Masz pan słuszność — odezwał się d’Artagnan; — nie mam z panem żadnej sprawy, ale natomiast z tą panią.
— Z tą panią?! Nie znasz jej pan wcale — oświadczył nieznajomy.
— Mylisz się pan; przeciwnie, znam ją.
— Ach! — odezwała się pani Bonacieux tonem wyrzutu, — ach, panie! Miałam przecież pańskie słowo honoru, szlacheckie słowo; sądziłam, że mogę na nie liczyć.
— A pani — odparł d’Artagnan z zakłopotaniem — przyrzekłaś mi...
— Podaj mi pani ramię — rzekł nieznajomy, — i chodźmy dalej.
D’Artagnan jednak, oszołomiony, obezwładniony, zniweczony tem, co na niego spadło, stał w miejscu z rękami skrzyżowanemi na piersi, zagradzając drogę pani Bonacieux i nieznajomemu.
Muszkieter postąpił dwa kroki naprzód i odsunął d’Artagnana ręką.
D’Artagnan odskoczył w tył i dobył szpady.
W tej samej chwili nieznajomy z szybkością błyskawicy wyciągnął swoją szpadę.
— Na miłość Boga, milordzie! — krzyknęła pani Bonacieux, rzucając się między gotowych do walki i chwytając ostrza szpad rękami.
— Milord! — zawołał d’Artagnan, oświecony nagłą myślą, — milord! Przepraszam, więc pan jesteś...
— Książę Buckingham — rzekła półgłosem pani Bonacieux. — A teraz możesz nas pan wszystkich zgubić.
— Milordzie! pani! przepraszam, stokrotnie przepraszam... Ale ja kocham, milordzie, i byłem zazdrosny. Pan wiesz, co to miłość, milordzie... Przebacz mi i powiedz, jak mogę oddać życie za Waszą Wysokość.
— Jesteś pan dzielnym młodzieńcem — rzekł książę Buckingham, wyciągając do d’Artagnana rękę, którą tenże uścisnął z szacunkiem. — Ofiarowujesz mi swe usługi;, przyjmuję je. Idź za nami w odległości dwudziestu kroków aż do Luwru; gdyby nas kto śledził, zabij go.
D’Artagnan wziął pod pachę obnażoną szpadę, przepuścił panią Bonacieux i księcia dwadzieścia kroków naprzód i ruszył za niemi, gotów wypełnić dosłownie zlecenie szlachetnego i wytwornego ministra Karola I-ego.
Na szczęście jednak młody człowiek nie był zmuszony dawać dowodów swej życzliwości dla księciu, i młoda kobieta wraz z pięknym muszkieterem weszli do Luwru przez bramę od ulicy Drabiniastej, nie niepokojeni przez nikogo.
D’Artagnan natomiast udał się zaraz do gospody Pomme-de-Pin, gdzie zastał Portosa i Aramisa, oczekujących na niego.
Ale, nie dając im szczegółowych wyjaśnień o zamieszaniu, jakiego stał się przyczyną, powiedział tylko, że sam załatwił sprawę, do której ich wezwał w przekonaniu, że będzie potrzebował ich pomocy.
A teraz, idąc za biegiem naszego opowiadania, pozwólmy naszym trzem przyjaciołom udać się do domów, a sami pójdźmy poprzez krużganki Luwru za księciem Buckingham i jego przewodniczką.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.