Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wynalazek pułapki nie pochodzi z naszych czasów. Odkąd kształtujące się społeczeństwa stworzyły jakąśkolwiek policyę, ta policya stwarzała pułapki.
Ponieważ czytelnicy nasi nie są prawdopodobnie obznajomieni z gwarą z ulicy Jerozolimskiej[1] i ponieważ, odkąd piszemy, po raz pierwszy przed piętnastu laty użyliśmy wyrażenia „łapka na myszy“ w tem znaczeniu, musimy wyjaśnić, co należy przez to rozumieć.
Gdy w jakimś domu zaaresztowano pewną osobę, podejrzaną o jakąś zbrodnię, aresztowanie to zachowywano w tajemnicy. W pierwszym pokoju mieszkania aresztowanego umieszczano czterech lub pięciu ludzi na zasadzce, otwierano bramę wszystkim, którzy do niej stukali, zamykano ją za nimi i aresztowano ich również, a dzięki temu w ciągu dwóch lub trzech dni prawie wszyscy krewni i znajomi domu wpadali w ręce władzy.
Oto, jak wyglądała pułapka.
W mieszkaniu pana Bonacieux urządzono zatem pułapkę; ktokolwiek się tam zjawił, zostawał aresztowany i badany przez ludzi pana kardynała. Nie trzeba mówić, że na pierwsze piętro, gdzie mieszkał d’Artagnan, było oddzielne wejście i że odwiedzający go byli wolni od wszelkiej kontroli.
Zresztą odwiedzali go tylko trzej muszkieterowie. Zabrali się oni do poszukiwań, każdy na własną ręką, ale nic nie znaleźli, nic nie odkryli. Atos zwrócił się nawet do pana Tréville z zapytaniem, co — wobec zwyczajnego milczenia czcigodnego muszkietera — zadziwiło bardzo jego kapitana. Ale i pan de Tréville nie wiedział nic i mógł powiedzieć tylko to jedno, że kiedy ostatni raz widział kardynała, króla i królową, kardynał wyglądał bardzo stroskany, król był zaniepokojony, a zaczerwienione oczy królowej świadczyły, że albo spędzała bezsennie noce, albo płakała. Ta ostatnia jednak okoliczność nie dziwiła nikogo, albowiem królowa od czasu swego zamążpójścia wiele nocy spędziła bezsennie i wiele łez wylewała.
Na wszelki wypadek jednak pan de Tréville zalecił Atosowi, by gorliwie służył królowi, a zwłaszcza królowej, i prosił go, by tosamo zlecenie powtórzył swoim towarzyszom.
D’Artagnan tymczasem nie ruszał się z domu. Mieszkanie swoje zamienił na czatownię. Z okna widział tych ludzi, którzy dawali się złapać w pułapkę; prócz tego wyrwał deski z podłogi i wygrzebał w niej otwór, tak, że tylko cienki sufit oddzielał go od pokoju na dole, gdzie się odbywało badanie, i dzięki temu słyszał wszystko, co mówili inkwizytorzy i oskarżeni.
Badanie, poprzedzone szczegółowem stwierdzeniem osoby aresztowanego, odbywało się prawie zawsze w słowach następujących:
— Czy pani Bonacieux nie wręczyła panu czegoś dla swego męża lub jakiejś innej osoby?
— Czy pan Bonacieux nie wręczył panu czegoś dla swojej żony lub dla jakiejś innej osoby?
— Czy jedno lub drugie nie czyniło panu jakich zwierzeń?
— Gdyby wiedzieli cośkolwiek, nie wypytywaliby się w ten sposób — mówił d’Artagnan sam do siebie. — A obecnie czegóż usiłują się dowiedzieć? Może tego, czy książę Buckingham bawi w Paryżu i czy spotkał się już, czy też ma się spotkać z królową?
D’Artagnan uczepił się tej myśli, której, wedle wszystkiego, co słyszał, nie zbywało prawdopodobieństwa.
Tymczasem pułapka działała bez przerwy; bez przerwy też czuwał d’Artagnan.
Wieczorem następnego dnia po uwięzieniu biednego Bonacieux, kiedy Atos pożegnał d’Artagnana, aby się udać do pana de Tréville, ponieważ biła już godzina dziewiąta, i kiedy Planchet, który jeszcze nie pościelił łóżka, zabrał się właśnie do tej roboty, dało się słyszeć pukanie do drzwi. Brama otwarła się szybko i zamknęła; ktoś dał się złapać w pułapkę.
D’Artagnan pospieszył ku otworowi w podłodze, położył się na brzuchu i słuchał.
Wkrótce rozległy się krzyki, potem jęki, które usiłowano stłumić. O badaniach nie było mowy.
— Do licha! — rzekł do siebie d’Artagnan, — zdaje mi się, że to kobieta... Przeszukują ją... ona się opiera... używają przemocy... niegodziwcy!
I d’Artagnan, mimo całego swego rozsądku, musiał się powstrzymać siłą woli, aby nie wmieszać się w scenę, która rozgrywała się na dole.
— Ależ mówię wam, panowie, że jestem panią domu; mówię wam, że jestem pani Bonacieux; mówię wam, że należę do dworu królowej! — krzyczała nieszczęśliwa kobieta.
— Pani Bonacieux? — szepnął d’Artagnan. — Byłżebym tak szczęśliwy, że znalazłem to, czego daremnie szukają wszyscy?
— Na panią właśnie czekaliśmy tutaj — odpowiedzieli badający.
Głos stawał się coraz bardziej stłumiony; szamotanie wstrząsnęło boazeryą. Ofiara opierała się widocznie, o ile kobieta może się opierać czterem mężczyznom.
— Łaski, panowie! łas... — szeptał głos, coraz to cichszy i odzywający się już tylko urywanymi dźwiękami.
— Kneblują jej usta, chcą ją porwać — krzyknął d’Artagnan, zrywając się z ziemi jakby na sprężynie. — Moja szpada! dobrze, mam ją przy boku. Planchecie!
— Słucham pana.
— Biegnij szukać Atosa, Portosa i Aramisa. Któryś z nich będzie z pewnością w domu, a może wszyscy trzej już powrócili. Niech wezmą broń, niech tu przychodzą, ale niech się spieszą. Ach 1 przypominam sobie: Atos jest u pana de Tréville.
— Ale dokąd pan idzie? dokąd pan idzie?
— Wyjdę przez okno, aby prędzej przybyć na miejsce; ty zaś załóż deski, zamieć podłogę i biegnij, gdzie kazałem.
— Och! panie, panie! pan się zabije! — wołał Planchet.
— Milcz, głupcze! — odpowiedział d’Artagnan. I, chwyciwszy ręką za futrynę, zsunął się z pierwszego piętra, które na szczęście nie było bardzo wysokie, a po chwili stanął na ziemi, nie zadrapawszy się nawet.
Potem zapukał do drzwi, myśląc sobie:
— I ja także dam się schwytać w pułapkę. Ale biada kotom, które się spotkają z taką myszą!
Zaledwie uderzył poruszony ręką młodzieńca młotek, hałas ucichł, dały się słyszeć kroki, otwarła się brama, i d’Artagnan z obnażoną szpadą w dłoni wpadł do mieszkania pana Bonacieux. Drzwi, widocznie opatrzone sprężyną, same zamknęły się za nim.
Wtedy ci, którzy mieszkali jeszcze w nieszczęsnym domu pana Bonacieux, i najbliżsi sąsiedzi usłyszeli przeraźliwe krzyki, bieganinę, szczęk broni i przeciągły łoskot padających sprzętów. W chwilę później ci, którzy, zwabieni hałasem, pospieszyli do okien, aby się dowiedzieć o jego przyczynie, mogli byli ujrzeć otwierającą się znowu bramę i czterech ludzi, czarno ubranych, nie tyle wychodzących, ile raczej wylatujących, niby spłoszone kruki, i pozostawiających na węgłach domu pióra ze swych skrzydeł, to znaczy: strzępy ubrań i łachmany płaszczów.
Trzeba powiedzieć, że d’Artagnan zwyciężył bez wielkiego trudu, ponieważ tylko jeden zbir był uzbrojony, a i ten jeszcze bronił się jedynie dla zachowania pozoru. Co prawda, trzej inni usiłowali zasypać młodego człowieka krzesłami, stołeczkami i garnkami, — ale dwa czy trzy zadraśnięcia, zadane szpadą Gaskończyka, wystarczyły, aby ich przestraszyć. W ciągu dziesięciu minut ponieśli klęskę, a d’Artagnan został panem pola bitwy.
Sąsiedzi, którzy pootwierali okna, z zimną krwią, właściwą mieszkańcom Paryża w owe czasy zaburzeń i nieustannych bójek, zamknęli je z powrotem na widok ucieczki czterech czarno ubranych ludzi; przeczucie powiedziało im, że, jak na razie, wszystko skończone.
Zresztą było już późno, a w dzielnicy luksemburskiej zarówno dzisiaj, jak codziennie, wcześnie udawano się na spoczynek.
D’Artagnan, pozostawszy sam z panią Bonacieux, odwrócił się ku niej; biedna niewiasta leżała na fotelu, napół zemdlona. D’Artagnan obrzucił ją spojrzeniem.
Była to ładna kobieta, w wieku dwudziestu pięciu lub sześciu lat, brunetka, z niebieskiemi oczyma, z noskiem nieco zadartym w górę, prześlicznymi ząbkami, cerą o odcieniu róży i opalu. Na tem jednak kończyły się cechy, dzięki którym mogłaby uchodzić za wielką damę. Ręce miała białe, lecz niezbyt małe; nogi nie dowodziły również, by była rasową kobietą. Na szczęście, d’Artagnan nie był jeszcze tak wybredny, aby się zajmować tego rodzaju szczegółami.
Podczas gdy d’Artagnan wpatrywał się w panią Bonacieux, a obserwował właśnie, jak mówiliśmy, nogi, ujrzał na ziemi wytworną, batystową chusteczkę. Podniósł ją, zgodnie ze swym zwyczajem, i na rogu ujrzał te same znaki, jakie były na owej chusteczce, która omal nie doprowadziła go do śmiertelnego starcia z Aramisem.
Od tego czasu d’Artagnan nie ufał chusteczkom, ozdobionym herbami, w milczeniu więc schował ją do kieszeni pani Bonacieux.
W tej chwili pani Bonacieux odzyskała zmysły. Otworzywszy oczy, z przerażeniem rozejrzała się dokoła i przekonała się, że pokój jest pusty, a ona znajduje się sam na sam ze swym wybawcą. Z uśmiechem wyciągnęła do niego ręce, a usta jej ozdobił najcudniejszy uśmiech na świecie.
— Ach, panie! — zawołała, — to pan mnie ocaliłeś? Pozwól, niech ci podziękuję.
— Pani — odpowiedział d’Artagnan, — uczyniłem to tylko, co uczyniłby każdy szlachcic na mojem miejscu, nie zasłużyłem zatem bynajmniej na podziękę.
— Nie mówmy o tem, proszę pana; potrafię może przekonać pana, że nie natrafiłeś na niewdzięczną osobę. Ale czego chcieli odemnie ci ludzie, których zrazu uważałam za złodziei, i dlaczego niema tutaj pana Bonacieux?
— O, pani! ludzie ci byli bez porównania niebezpieczniejsi od złodziei; byli to bowiem służalcy pana kardynała; zaś męża pani, pana Bonacieux, niema tu, gdyż wczoraj uwięziono go i odprowadzono do Bastylii.
— Mój mąż w Bastylii? — krzyknęła pani Bonacieux. — Ach! mój Boże! Cóż miał popełnić złego ten biedny, kochany człowiek? on, który jest wcieloną niewinnością?
Coś niby uśmiech przemknął po przestraszonej jeszcze twarzy młodej kobiety.
— Co popełnił złego, zapytuje pani? — odparł d’Artagnan. — Jak mi się zdaje, jedyną jego zbrodnią jest to, że ma zarazem szczęście i nieszczęście być mężem pani.
— Jakto, panie? pan wiesz...
— Wiem, że zostałaś pani porwana.
— A czy wiesz pan, przez kogo? O! jeżeli ci wiadomo, chciej mi pan powiedzieć.
— Przez mężczyznę w wieku czterdziestu do czterdziestu pięciu lat, bruneta, o smagłej cerze, z blizną na prawej skroni.
— Tak! to on! Ale jego nazwisko?
— Ach! nie znam właśnie na nieszczęście jego nazwiska.
— A czy mąż mój wiedział, że zostałam porwana?
— Doniósł mu o tem sam napastnik w liście, napisanym do niego.
— A czy przypuszcza, jaka była przyczyna tego wypadku? — pytała pani Bonacieux z zakłopotaniem.
— Zdaje mi się, że przypisywał go powodom politycznej natury.
— Zrazu wątpiłam w to, ale teraz podzielam jego przekonanie. Tak więc ten kochany Bonacieux nie podejrzywał mnie ani przez chwilę...
— Ach, pani! dalekim był od wszelkich podejrzeń; zanadto się szczyci mądrością pani, a przedewszystkiem jej miłością.
Po raz wtóry niedostrzegalny prawie uśmiech wykwitł na ustach pięknej młodej kobiety.
— Ale w jakiż sposób zdołałaś pani umknąć? — pytał dalej d’Artagnan.
— Skorzystałam z chwili, kiedy pozostawiono mnie samą, a wiedząc od rana, co sądzić o mojem porwaniu, przy pomocy prześcieradeł spuściłam się z okna, następnie zaś podążyłam tutaj w przekonaniu, że zastanę tu męża.
— Aby się schronić pod jego opiekę?
— Och, nie! Wiem dobrze, że ten biedny, kochany człowiek nie jest zdolny mnie bronić; ale, ponieważ mogliśmy go użyć do czegoś innego, chciałam go uprzedzić.
— Do czego?
— Och! nie jest to moja tajemnica, więc nie mogę jej panu wyjawić.
— Zresztą — zauważył d’Artagnan, — przepraszam panią, że, mając się na baczności, odwołam się do jej rozsądku... zresztą wydaje mi się, że tu nie miejsce właściwe na czynienie sobie zwierzeń. Ludzie, których zmusiłem do ucieczki, powrócą z posiłkami; jeżeli nas zastaną tutaj, będziemy zgubieni. Uprzedziłem wprawdzie trzech moich przyjaciół, ale nie wiem, czy byli właśnie w domu.
— Tak, tak, masz pan słuszność — zawołała pani Bonacieux z przerażeniem; — uciekajmy, ratujmy się.
To mówiąc, wsunęła rękę pod ramię d’Artagnana i pociągnęła go żywo.
— Lecz dokąd uciekać? — pytał d’Artagnan, — gdzie się schronić?
— Przedewszystkiem oddalmy się z tego domu, a potem zobaczymy.
I młoda kobieta oraz młodzieniec, nie zadając sobie nawet trudu, by zamknąć bramę, przeszli szybko przez ulicę Grabarzy, zboczyli w ulicę des Fosses-Monsieur-le-Prince i zatrzymali się dopiero na placu Świętego Sulpicjusza.
— A teraz cóż uczynimy? — spytał d’Artagnan, — gdzie każesz się pani odprowadzić?
— Przyznaję, że trudno mi dać odpowiedź — rzekła pani Bonacieux. — Miałam zamiar uprzedzić pana de La Porte za pośrednictwem mego męża, aby tenże zawiadomił nas dokładnie, co zaszło w Luwrze w ciągu tych trzech dni i czy mogę się tam pojawić bez niebezpieczeństwa dla siebie.
— Ale przecież ja mógłbym uprzedzić pana de La Porte — oświadczył d’Artagnan.
— Niewątpliwie. Jedno jest tylko w tem nieszczęście: pan Bonacieux jest znany w Luwrze, i dlatego przepuszczą go; natomiast pana nie znają i zamkną przed panem bramę.
— Ech, głupstwo! — odparł d’Artagnan. — Masz pani zapewne przy jednej z bram oddanego sobie odźwiernego, który, dzięki umówionemu hasłu...
Pani Bonacieux spojrzała bystro na młodego człowieka.
— A gdybym powiedziała panu to hasło? — oświadczyła, — czy zapomnisz je zaraz po użyciu?
— Słowo honoru, słowo szlachcica! — zawołał d’Artagnan z akcentem, w którego szczerość nie można było wątpić.
— Dobrze, wierzę panu; wyglądasz pan na dzielnego młodzieńca. Zresztą może los pański jest zależny od tego poświęcenia...
— I bez żadnej obietnicy spełnię sumiennie wszystko, co tylko w mojej mocy, aby usłużyć królowi i stać się użytecznym królowej — rzekł d’Artagnan. — Rozporządzaj pani mną, jak przyjacielem.
— Ale gdzie pan mnie tymczasem umieści?
— Czy nie masz pani nikogo, skądby cię później mógł zabrać pan de La Porte?
— Nie, nie chcę się zwierzać nikomu.
— Zaraz — rzekł d’Artagnan. — Jesteśmy przed drzwami Atosa. Tak, to tutaj.
— Któż to jest Atos?
— Jeden z moich przyjaciół.
— A jeżeli jest w domu i zobaczy mnie?
— Niema go napewno. A wprowadzając panią do jego mieszkania, zabiorę klucz.
— Jeżeli jednak powróci?
— Nie powróci; zresztą powiedzą mu, że przyprowadziłem kobietę i że ta kobieta jest u niego.
— Lecz czy pan wiesz, że mnie to może bardzo skompromitować?
— Cóż to panią obchodzi? Nikt pani tutaj nie zna; zresztą znajdujemy się w takiem położeniu, że nie możemy zważać na konwenanse.
— Chodźmy zatem do pańskiego przyjaciela. Gdzież on mieszka?
— Przy ulicy Ferou, stąd parę kroków.
— Chodźmy.
I oboje ruszyli w drogę. Jak przewidywał d’Artagnan, Atosa nie było w domu. D’Artagnan wziął klucz, który mu zawsze dawano, jako przyjacielowi domu, wszedł na schody i wprowadził panią Bonacieux do małego apartamentu, który już opisywaliśmy.
— Jesteś pani u siebie — rzekł. — Proszę posłuchać: zamknie pani drzwi na klucz i nie będzie otwierała nikomu, aż usłyszy pani trzykrotne pukanie w następujący sposób — tu zapukał trzy razy: dwa razy szybko po sobie i dosyć mocno, trzeci raz po przerwie i znacznie słabiej.
— Dobrze — odezwała się pani Bonacieux. — A teraz na mnie kolej, aby dać panu wskazówki.
— Słucham.
— Udasz się pan do bramy Luwru od strony ulicy Drabiniastej i polecisz zawołać Germana.
— Dobrze. A potem?
— German będzie wypytywał pana o najrozmaitsze rzeczy, a pan na wszystko odpowiadać będziesz dwoma słowami: Tours i Bruksela. Wtedy będzie już na pańskie rozkazy.
— A co mam mu rozkazać?
— Aby poszukał pana de La Porte, pokojowca królowej.
— A skoro go znajdzie i pan de La Porte przyjdzie?
— Przyślesz go pan do mnie.
— Dobrze. A kiedy i gdzie zobaczę panią?
— Czy panu tak bardzo na tem zależy?
— Oczywiście.
— Więc pozostaw to pan memu staraniu i bądź spokojny.
— Liczę na słowo pani.
— Możesz pan liczyć.
D’Artagnan pożegnał panią Bonacieux, rzucając jej najbardziej kochające spojrzenie, jakiem mógł objąć zachwycającą jej osóbką. Kiedy schodził ze schodów, usłyszał, jak zamykała za nim drzwi na dwa spusty. Kilkoma skokami dostał się do Luwru. Gdy wchodził w bramą od ulicy Drabiniastej, biła właśnie godzina dziesiąta. Wszystkie opisane przez nas wypadki nie trwały dłużej, jak pół godziny.
W Luwrze odbyło się wszystko, jak powiedziała pani Bonacieux. Na umówione hasło German okazał gotowość wypełnienia wszystkiego. W dziesięć minut później pan de La Porte był już w pokoju odźwiernego. W paru słowach d’Artagnan zawiadomił go o tem, co zaszło, i wskazał mu, gdzie się znajduje pani Bonacieux. Pan de La Porte dwukrotnie upewnił się co do adresu i pędem tam podążył. Zaledwie jednak uszedł dziesięć kroków, zawrócił.
— Dam ci radą, młodzieńcze — rzekł do d’Artagnana.
— Jaką?
— Mógłbyś być niespokojny z powodu tego, co zaszło.
— Tak pan sądzisz?
— Tak jest. Czy masz pan jakiegoś przyjaciela, którego zegarekby się spóźniał?
— Jakto?
— Udaj się do niego, aby mógł poświadczyć, że byłeś u niego o godzinie pół do dziesiątej. Podług prawa nazywa się to „alibi“.
D’Artagnan uznał tą radą za mądrą; wziął nogi za pas i udał się do pana de Tréville. Zamiast jednak wejść, jak wszyscy, do salonu, poprosił o pozwolenie wejścia do gabinetu. Ponieważ d’Artagnan był jednym ze stałych bywalców w pałacu, nie czyniono żadnych trudności jego życzeniu i zawiadomiono pana de Tréville, że jego młody ziomek, mając mu donieść coś ważnego, prosi o posłuchanie na osobności. W piąć minut później pan de Tréville zapytywał już d’Artagnana, czem mógłby mu usłużyć i czemu ma przypisać odwiedziny o tak spóźnionej porze.
— Dwadzieścia minut po dziewiątej? — zawołał pan de Tréville, spoglądając na zegar; — ależ to niemożliwe!
— Niech się pan sam przekona — odpowiedział d’Artagnan, — oto rzeczywistość.
— Istotnie — rzekł pan de Tréville; — sądziłem, że jest już znacznie później. No, cóż tam? czego pan sobie życzysz?
Wtedy d’Artagnan opowiedział panu de Tréville szczegółowo historyą, dotyczącą królowej, przedstawił obawy, jakie się w nim obudziły ze względu na Jej Królewską Mość, opowiedział, co słyszał o projektach kardynała co do księcia Buckingham, a wszystko to mówił z takim spokojem i pewnością siebie, że pan de Tréville dał się zwieść, tem bardziej, że i sam — jak już wspominaliśmy — zauważył, iż zaszło coś nowego między kardynałem, królem i królową.
Gdy na zegarze w gabinecie wybiła godzina dziesiąta, d’Artagnan pożegnał pana de Tréville, który podziękował mu za wiadomości, i polecił mu służyć całem sercem królowi i królowej. Potem pan de Tréville powrócił do salonu. D’Artagnan na dole schodów przypomniał sobie, że pozostawił w gabinecie laskę, powrócił więc na górę, jednym ruchem palca przesunął wskazówkę zegara na właściwą godzinę, aby nazajutrz nie można było poznać, że ją ruszano z miejsca, a pewny już teraz, że ma świadka, aby udowodnić swoje alibi, zeszedł ze schodów i niebawem znalazł się na ulicy.