Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jak Atos i Portos przewidywali, d’Artagnan powrócił po upływie pół godziny. I tym razem jeszcze nie zdołał pochwycić nieznajomego, który wymknął mu się, jakby zapomocą czarów. D’Artagnan z szpadą w ręku przebiegł wszystkie okoliczne ulice, ale nie znalazł nikogo, ktoby był podobny do szukanego człowieka. Wreszcie przyszło mu na myśl uczynić to, od czego powinienby był może rozpocząć, a mianowicie zapukać do bramy, o którą nieznajomy się opierał. Okazało się to jednak bezcelowem, ponieważ, mimo, że dziesięć czy dwanaście razy z rzędu uderzył młotkiem, nikt się nie odezwał, a sąsiedzi, którzy, zwabieni hałasem, wybiegli na progi swych domów lub wystawili nosy przez okna, zapewnili go, że dom ten, mający zresztą szczelnie zamknięte wszystkie wejścia, jest od dziesięciu miesięcy zupełnie niezamieszkany.
Podczas gdy d’Artagnan biegał po ulicach i pukał do bram, Aramis złączył się z towarzyszami, dzięki czemu d’Artagnan, powróciwszy do domu, zastał zebranie w pełnym komplecie.
— A zatem? — zapytali razem trzej muszkieterowie, widząc, że d’Artagnan wchodzi z chmurą na czole, miotany gniewem.
— A zatem! — odpowiedział tenże gwałtownie, rzucając szpadę na łóżko, — a zatem wydaje mi się, że ten człowiek jest wcielonym dyabłem; znikł, jak złuda, jak cień, jak widmo.
— Czy wierzysz w duchy? — zapytał Atos Portosa.
— Wierzę tylko w to, co widzę, a ponieważ duchów nie widziałem nigdy, nie mogę w nie wierzyć.
— Biblia — oświadczył Aramis — każe nam w nie wierzyć: duch Samuela objawił się Saulowi; jest to więc artykuł wiary, i gniewałbym się bardzo, Portosie, gdybyś wyrażał wątpliwości w tym kierunku.
— Bądźcobądź, jest li człowiekiem czy szatanem, ciałem czy cieniem, złudzeniem czy rzeczywistością, człowiek ten urodził się na moją zgubę, ponieważ jego ucieczka pozbawia nas pysznej sposobności, moi panowie, sposobności, dzięki której mogliśmy byli zyskać sto pistolów, a może i więcej.
— Jakto? — zakrzyknęli równocześnie Portos i Aramis.
Atos zaś, wierny swemu zwyczajowi milcznia, zadowolnił się zapytaniem d’Artagnana wzrokiem.
— Planchecie — rzekł d’Artagnan do swego służącego, który wsadził w tej chwili głowę między uchylone drzwi, aby podchwycić urywki rozmowy, — idźno do naszego gospodarza domu, pana Bonacieux, i powiedz mu, aby nam przysłał pół tuzina butelek wina z Beaugency, jest to bowiem trunek, który przekładam ponad inne.
— Cóż to? masz zatem kredyt u swego gospodarza domu? — zapytał Portos.
— Tak jest — odparł d’Artagnan, — począwszy od dnia dzisiejszego. I bądźcie spokojni: jeżeli wino będzie złe, zwrócimy mu je, żądając innego.
— Należy używać, lecz nie nadużywać — zauważył sentencyonalnie Aramis.
— Twierdziłem zawsze, że d’Artagnan ma najtęższą głowę z nas czterech — oświadczył Atos i natychmiast po wyrażeniu tego przekonania, za które d’Artagnan podziękował skinieniem głowy, popadł znowu w zwykłe milczenie.
— Ale koniec końców pragnęlibyśmy wiedzieć, co to takiego? — zapytał Portos.
— Tak — odezwał się Aramis, — wyjaw nam tę tajemnicę, drogi przyjacielu, o ile przez to honor jakiejś kobiety nie byłby narażony, w takim bowiem razie zachowaj ją raczej przy sobie.
— Bądźcie spokojni — odpowiedział d’Artagnan, — nie narażę na szwank niczyjego honoru, wyjawiając wam wszystko.
I następnie opowiedział im, słowo za słowem, wszystko, co zaszło między nim a jego gospodarzem, i o tem, jak człowiek, który porwał żonę szanownego właściciela domu, okazał się tym samym, z którym i on miał na pieńku w oberży pod Wolnym Młynarzem.
— Sprawa ta nie przedstawia się źle — oświadczył Atos, spróbowawszy najpierw wina, jako znawca, i przytwierdziwszy ruchem głowy, że uważa je za dobre, — i możnaby od tego dzielnego człowieka otrzymać pięćdziesiąt do sześćdziesięciu pistolów. Teraz należy się tylko zastanowić, czy za pięćdziesiąt do sześćdziesięciu pistolów opłaci się narażać cztery głowy.
— Zwróćcie jednak uwagę — zawołał d’Artagnan, — że chodzi tutaj o kobietę, o kobietę porwaną, kobietę, której niewątpliwie grożą, którą może torturują, a to wszystko za to, że jest wierną sługą swojej pani.
— Miej się na baczności, d’Artagnanie, miej się na baczności — zauważył Aramis; — przejmujesz się może trochę zanadto losem pani Bonacieux. Kobieta została stworzoną na naszą zgubę i ona to jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść.
Atos, usłyszawszy to zdanie, wygłoszone przez Aramisa, zmarszczył brew i zagryzł wargi.
— To nie pani Bonacieux napawa mnie niepokojem — wołał d’Artagnan, — lecz los królowej, którą król zaniedbuje, którą prześladuje kardynał i która patrzeć musi, jak spadają, jedna po drugiej, głowy jej wszystkich przyjaciół.
— Więc dlaczegóż kocha tych, których my nienawidzimy najbardziej na całym świecie: Hiszpanów i Anglików?
— Hiszpania jest jej ojczyzną — odpowiedział d’Artagnan, — więc łatwo zrozumieć, że kocha Hiszpanów, będących dziećmi tej samej ziemi, co i ona. Co do drugiego zarzutu, jaki jej uczyniłeś, to słyszałem, że kocha nie Anglików, lecz jednego Anglika.
— I, na honor! — rzekł Atos, — Anglik ten jest godzien tego, aby był kochany. Nie widziałem nigdy człowieka o bardziej wspaniałym wyglądzie, aniżeli on.
— Tak dobrze, jak i wy, panowie, ponieważ byłem jednym z tych, którzy go zatrzymali w ogrodzie Amiens, gdzie mnie wprowadził pan de Putange, koniuszy królowej. Byłem naówczas w seminaryum, i zdarzenie to wydało mi się okrutnem ze względu na króla.
— Nie przeszkodziłoby mi to jednak — oświadczył d’Artagnan, — że, gdybym wiedział, gdzie się znajduje książę Buckingham, wziąłbym go za rękę i zaprowadziłbym do królowej, chociażby dlatego, aby pana kardynała doprowadzić do wściekłości. Albowiem naszym prawdziwym, naszym jedynym, naszym wiecznym wrogiem jest kardynał, i gdybyśmy mogli wyszukać sposób, by mu wyrządzić jakiegoś okrutnego figla, to, przysięgam, naraziłbym chętnie głowę wzamian za to.
— Zatem — odezwał się Atos — kramarz powiedział ci, d’Artagnanie, jakoby królowa sądziła, że zwabiono Buckinghama fałszywem wezwaniem?
— Obawia się tego.
— Czekajcie — odezwał się Aramis.
— Co takiego? — spytał Portos.
— Zaraz, zaraz; usiłuję przypomnieć sobie szczegóły.
— Obecnie zaś — mówił d’Artagnan — jestem pewny, że porwanie tej powiernicy królowej jest ściśle związane z wypadkami, o których mówimy, a może także z obecnością księcia Buckingham w Paryżu.
— Ten Gaskończyk ma pełno pomysłów — rzekł Portos z podziwem.
— Lubię bardzo słuchać, jak mówi — oświadczył Atos; — cieszy mnie jego zapał.
— Panowie — odezwał się Aramis, — słuchajcież zatem.
— Słuchajmy, co powie Aramis — rzekli trzej przyjaciele.
— Byłem wczoraj u pewnego mądrego doktora teologii, od, którego zasięgam niekiedy rad co do moich studyów...
Atos uśmiechnął się.
— Mieszka on w opustoszałej dzielnicy — ciągnął dalej Aramis, — wymagają tego bowiem zamiłowania jego i zawód. Otóż w chwili, gdy wychodziłem od niego...
Tu Aramis przerwał.
— A zatem? — pytali słuchacze, — cóż się stało w chwili, gdy wychodziłeś od niego?
Widoczne było, że Aramis zadaje sobie wysiłek, niby człowiek, który, zabrnąwszy w kłamstwie, ujrzał nagle przed sobą jakąś nieprzewidzianą przeszkodę. Ale trzej towarzysze spoglądali bacznie na niego, słuchając z otwartemi uszami, i nie miał już możności cofnąć się.
— Doktor ten ma siostrzenicę — mówił dalej Aramis.
— Aha! ma siostrzenicę! — przerwał Portos.
— Bardzo szanowną damę — oświadczył Aramis.
Trzej przyjaciele zaczęli się śmiać.
— O! jeżeli śmiać się będziecie albo wątpić — rzekł Aramis, — w takim razie nie dowiecie się niczego.
— Wierzymy ci, jak mahometanie w słowa proroka, i milczymy, jak groby — odparł Atos.
— Opowiadam zatem dalej — odezwał się Aramis. — Siostrzenica ta przybywa niekiedy w odwiedziny do wuja; że zaś wczoraj przypadkowo znalazła się tam równocześnie ze mną, musiałem ją odprowadzić do karety.
— Aha! siostrzenica doktora ma karetę? — przerwał Portos, albowiem jedną z jego wad była wielka niepowściągliwość języka. — Bardzo piękna znajomość, mój przyjacielu.
— Portosie — zwrócił się do niego Aramis, — niejednokrotnie już zwracałem ci uwagę, że jesteś niedyskretny i że ci to szkodzi w stosunkach z kobietami.
— Panowie, panowie! — wołał d’Artagnan, który domyślał się już istoty przygody. — Panowie, sprawa jest poważna; starajmy się nie obracać jej w żarty, o ile można. Kończ, Aramisie, kończ.
— Naraz jakiś człowiek wysoki, brunet, zachowaniem się sprawiający wrażenie szlachcica... wiesz co, d’Artagnanie, zupełnie w rodzaju twojego...
— Może ten sam — rzekł d’Artagnan.
— To możliwe — mówił dalej Aramis. — Otóż człowiek ten zbliżył się do mnie w towarzystwie pięciu czy sześciu ludzi, którzy postępowali za nim mniej-więcej o dziesięć kroków z tyłu. „Mości książę“, rzekł do mnie najuprzejmiejszym tonem, „i pani także“, dodał, zwracając się do damy, którą trzymałem pod rękę...
— Do siostrzenicy doktora?
— Milczże, Portosie! — odezwał się Atos; — jesteś nieznośny.
— „Raczcie wsiąść do tego powozu, i to nie stawiając najmniejszego oporu, ani nie czyniąc najmniejszego hałasu“.
— Uważał cię za księcia Buckingham! — zakrzyknął d’Artagnan.
— Tak sądzę — odpowiedział Aramis.
— Ale ta dama? — pytał Portos.
— Uważał ją za królowę — oświadczył d’Artagnan.
— Z całą pewnością — odparł Aramis.
— Prawdziwy dyabeł z tego Gaskończyka! — krzyknął Atos, — nic nie ujdzie jego uwadze.
— Faktem jest — rzekł Portos, — że Aramis jest poniekąd z postawy i ruchów podobny do pięknego księcia; zdaje mi się jednak, że mundur muszkieterski...
— Byłem owinięty szerokim płaszczem — rzekł Aramis.
— W miesiącu lipcu? — dziwił się Portos. — Do licha! Czy ten doktor obawia się może, aby cię nie poznano?
— Pojąłbym jeszcze — odezwał się Atos, — by szpieg pozwolił się zwieść ruchami; ale twarz...
— Miałem na głowie wielki kapelusz — rzekł Aramis.
— Wielki Boże! — wykrzyknął Portos, — ileż to trzeba zachować ostrożności, by się kształcić w teologii!
— Panowie, panowie! — upominał d’Artagnan, — nie traćmy czasu na drobnostki. Rozbiegnijmy się i szukajmy żony tego kramarza; to jest klucz intrygi.
— Tak sądzisz, d’Artagnanie? Przecież jest to kobieta nizkiego pochodzenia — wtrącił Portos, skrzywiając pogardliwie usta.
— Jest ona córką chrzestną pana de La Porte, powiernika królowej. Czyż nie mówiłem wam tego, moi panowie? Wreszcie być może, że Jej Królewska Mość z wyrachowaniem szukała tym razem tak nizko pomocników; wysokie głowy są widoczne z daleka, a kardynał ma doskonały wzrok.
— Niech i tak będzie! — oświadczył Portos. — Ale najpierw wytarguj cenę z gospodarzem, i to dobrą cenę.
— To zbyteczne — odpowiedział d’Artagnan, — ponieważ sądzę, że, jeżeli on nam nie zapłaci, otrzymamy dostateczną zapłatę od kogo innego.
W tej samej chwili rozległ się na schodach odgłos pospiesznych kroków, drzwi rozwarły się z trzaskiem, a do pokoju, gdzie się odbywała narada, wpadł nieszczęśliwy kramarz.
— Ach! panowie! — wołał, — ratujcie mnie! w imię Boga, ratujcie mnie! Czterech ludzi przyszło, aby mnie uwięzić; ratujcie mnie, ratujcie!
Portos i Aramis powstali.
— Jeszcze chwilę spokoju, panowie — zakrzyknął d’Artagnan, dając im znak, aby schowali do pochew na pół wyciągnięte już szpady, — chwilę spokoju, albowiem potrzebna jest tutaj przedewszystkiem rozwaga, a nie odwaga.
— Jednakże — wołał Portos — nie możemy pozwolić...
— Pozwólcie działać d’Artagnanowi — rozstrzygnął Atos; — jest on, powtarzam, najtęższą głową z pośród nas, i oświadczam wyraźnie, że będę mu posłuszny. Zrób, d’Artagnanie, co uważasz za stosowne.
W tej chwili w drzwiach przedpokoju pojawiło się czterech zbirów, którzy jednak, ujrzawszy wewnątrz czterech muszkieterów z bronią u boku, zawahali się iść dalej.
— Proszę, niech panowie wejdą — zawołał d’Artagnan; — jesteście panowie tutaj u mnie, a wszyscy jesteśmy wiernemi sługami króla i pana kardynała.
— Więc nie będziecie się panowie sprzeciwiali, byśmy wypełnili otrzymane rozkazy? — zapytał ten ze zbirów, który wyglądał na przywódcę wyprawy.
— Przeciwnie, wesprzemy was nawet zbrojną ręką, gdyby zaszła potrzeba.
— Ależ co on gada? — mruczał Portos.
— Jesteś głupi! — rzekł Atos, — milcz!
— Ależ przyrzekliście mi panowie... — mówił szeptem biedny kramarz.
— Możemy pana ocalić tylko w takim wypadku, jeżeli pozostaniemy wolni — odpowiedział szybko i również szeptem d’Artagnan; — gdybyśmy zaś okazali chęć bronienia się, zaaresztują nas razem z panem.
— Jednakże zdaje mi się...
— Pójdźcie, panowie, proszę — rzekł teraz głośno d’Artagnan; — nie mam żadnej zgoła przyczyny, ażeby bronić tego pana. Ujrzałem go dopiero dzisiaj po raz pierwszy w życiu, i to jeszcze w jakich okolicznościach... Niechaj wam powie osobiście, że przyszedł dopominać się o komorne za mieszkanie. Czy nie tak, panie Bonacieux? Odpowiadaj pan!
— Szczera prawda — zawołał kramarz. — Ale nie mówi pan nic...
— Ani słowa o mnie! ani słowa o moich przyjaciołach! a przedewszystkiem ani słowa o królowej! inaczej zgubisz pan wszystkich, a siebie nie uratujesz. No, panowie, zabierajcie tego jegomościa!
I d’Artagnan popchnął całkiem oszołomionego kramarza w ręce zbirów, mówiąc do niego:
— Jesteś łajdakiem, mój drogi! przychodzisz żądać pieniędzy odemnie, od muszkietera! Do więzienia! jeszcze raz powtarzam, do więzienia go bierzcie, panowie, i trzymajcie pod kluczem możliwie długo; dzięki temu zyskam przynajmniej na czasie, aby zapłacić.
Zbirowie, składając dzięki, uprowadzili swą zdobycz.
W chwili, gdy już schodzili po schodach, d’Artagnan uderzył dowódcę w ramię:
— Nie wypijęż za pańskie zdrowie, a pan za moje? — rzekł, napełniając dwie szklaneczki winem z Beaugency, pochodzącem z hojności pana Bonacieux.
— Będzie to zaszczyt dla mnie — odparł dowódca zbirów, — i przyjmuję go z wdzięcznością.
— Zatem za zdrowie pańskie, panie... jak się pan nazywa?...
— Boisrenard.
— Więc panie Boisrenard!
— Za pańskie zdrowie, panie szlachcicu... jak mam nazywać, jeśli łaska?...
— D’Artagnan.
— Za pańskie zdrowie!
— A przedewszystkiem — wołał d’Artagnan, jakby uniesiony swym zapałem — za zdrowie króla i kardynała!
Dowódca zbirów powątpiewałby może w szczerość d’Artagnana, gdyby wino było złe; ponieważ jednak było dobre, został przekonany.
— Do dyabła! cóż ty za łajdactwo zrobiłeś? — odezwał się Portos, gdy dowódca zbirów połączył się ze swymi towarzyszami, a czterej przyjaciele pozostali sami. — Wstyd doprawdy! Czterej muszkieterowie pozwalają w pośrodku siebie uwięzić nieszczęśliwego, który błaga o pomoc! Szlachcic trąca się kieliszkiem z pachołkiem więziennym!
— Portosie — rzekł Aramis, — Atos powiedział ci już, że jesteś głupcem, a ja godzę się z jego zdaniem. D’Artagnanie, jesteś wielkim człowiekiem, a kiedy już zajmiesz miejsce pana de Tréville, poproszę cię o protekcyę, bym dostał opactwo.
— Ach! teraz już gubię się zupełnie — mówił Portos. — Więc pochwalacie to, co d’Artagnan uczynił?
— Zdaje mi się — odpowiedział Atos, — nie tylko pochwalam to, co czyni, ale winszuję mu jeszcze.
— A teraz, panowie — rzekł d’Artagnan, nie zadając sobie trudu wytłómaczenia Portosowi swego postępowania, — a teraz: wszyscy za jednego, jeden za wszystkich! oto nasza dewiza, nieprawdaż?
— Jednakże... — wtrącił Portos.
— Podnieś rękę i przysięgaj! — zawołali razem Atos i Aramis.
Zwyciężony przykładem, złorzecząc pocichu, Portos podniósł rękę, i wszyscy czterej przyjaciele powtórzyli jednym głosem słowa przysięgi, podane przez d’Artagnana:
„Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich.“
— Dobrze. A teraz niech każdy uda się do swego domu — rozkazał d’Artagnan, jak gdyby przez całe życie nie robił nic innego, — i baczność, gdyż od tej chwili idziemy oto z kardynałem w zapasy.