Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
INTRYGA DWORSKA.

Tymczasem czterdzieści pistolów króla Ludwika XIII — zwykły los wszystkiego na świecie — tak, jak miały swój początek, tak samo doczekały się końca, a kiedy nadszedł ów koniec, nasi czterej towarzysze popadli w kłopoty. Zrazu Atos przez czas pewien utrzymywał stowarzyszenie ze swych własnych funduszów. Portos poszedł jego śladem i, dzięki jednemu z tych tajemniczych zniknięć, które nie dziwiły już nikogo, mógł jeszcze przez mniej-więcej piętnaście dni łożyć na wspólne potrzeby. Wreszcie przyszła kolej na Aramisa, który z całą gotowością wypełnił swój obowiązek i zdołał zdobyć nieco pistolów, sprzedając — jak twierdził — swe książki filozoficzne.
Potem udano się wedle zwyczaju o pomoc do pana de Tréville, który udzielił pewnych zaliczek na rachunek żołdu. Ale zaliczki te nie mogły zbyt daleko zaprowadzić trzech muszkieterów, mających już dużo zaległych rachunków, i gwardzisty, który nie miał ich wcale.
Nareszcie, kiedy się okazało, że już wszystkie środki są wyczerpane, zebrano ostatnim wysiłkiem osiem czy dziesięć pistolów, przeznaczając je na grę dla Portosa. Nieszczęściem Portos miał złą godzinę; przegrał wszystko, — co gorzej nawet, przegrał dwadzieścia pięć pistolów na słowo.
Wówczas kłopoty zamieniły się w rozpacz; widywano ich wygłodzonych, obiegających w towarzystwie służących bulwary, czyhających na obiady u dalekich nawet przyjaciół, gdzie tylko można je było znaleźć; albowiem, w myśl teoryi Aramisa, należało w dniach szczęścia siać ucztami na prawo i na lewo, aby choć część ich można było zebrać w dniach niedoli.
Atos został zaproszony cztery razy i za każdym razem poprowadził z sobą przyjaciół wraz z ich służącymi; Portos znalazł sześciokrotnie sposobność i umożliwił skorzystanie z niej także towarzyszom; Aramis osiem razy. Jak można się już było przekonać, był on człowiekiem, który bez hałasu dokonywał bardzo wiele.
D’Artagnan, który nie znał jeszcze nikogo w stolicy, zdołał znaleźć tylko śniadanie, złożone z czekolady, u pewnego księdza, pochodzącego z jego okolic, i obiad u korneta gwardyi. Zabrał swoją armię do księdza, któremu spustoszono zapasy z dwóch miesięcy, i do kometa, który wystąpił wspaniale. Ale, jak oświadczył Planchet, nie jada się więcej, niż jeden obiad na dzień, choćby się jadło najobficiej...
D’Artagnan czuł się dosyć upokorzonym tem, że mógł ofiarować towarzyszom zaledwie półtorej uczty, — bo śniadanie u księdza można było liczyć tylko za połowę w porównaniu z bankietami, o jakie wystarali się Atos, Portos i Aramis. Sądził też, że zaczyna się stawać ciężarem dla stowarzyszenia, zapominając w swej młodzieńczej dobrej wierze, że to on żywił całe stowarzyszenie przez miesiąc. Skłopotany jego umysł począł energicznie pracować. Zastanowił się, że ten związek czterech ludzi, młodych, dzielnych, przedsiębiorczych i czynnych, powinienby mieć cel inny, aniżeli męczące przechadzki, naukę szermierki i drwinki mniej lub więcej udatne.
Istotnie czterej ludzie, tacy jak oni, czterej ludzie, oddani sobie najzupełniej od ofiary kieski aż do ofiary życia, — czterej ludzie, wspomagający się zawsze nawzajem, nie cofający się nigdy, wykonywający osobno lub razem wszystkie powzięte wspólnie postanowienia, — cztery ramiona, grożące czterema kardynalnymi sztychami, lub zwracające się przeciwko jednemu napastnikowi, — wszystko to powinnoby było bezwarunkowo sprawić, że, czyto skrycie czy jawnie, czyto postawą czy zadanym ciosem, czyto chytrością czy siłą, zdołają sobie otworzyć drogę do celu, jaki by chcieli osięgnąć, bez względu na to, jak dobrze byłby broniony i jak odległy. Jedynie dziwił się d’Artagnan, dlaczego towarzysze jego nie pomyśleli o tem dotychczas.
On wszakże rozmyślał nad tem, i to bardzo poważnie, łamiąc sobie głowę, aby znaleźć właściwy kierunek dla tej siły jednej-jedynej, w czwórnasób spotęgowanej, w której rezultat nie wątpił, tak, jak Archimedes w poruszenie świata w posadach przy pomocy swej dźwigni. Wtem zastukano lekko do drzwi. D’Artagnan obudził Plancheta i kazał mu otworzyć.
Z wyrażenia tego, że d’Artagnan obudził Plancheta, czytelnik nie powinien sądzić, że działo się to w nocy i że dzień jeszcze nie zeszedł. Nie! biła właśnie godzina czwarta po południu. Planchet dwie godziny przedtem przyszedł zapytać swego pana o obiad, na co tenże odpowiedział mu przysłowiem: „Kto śpi, głodu nie czuje.“ I Planchet obiadował, śpiąc.
Do pokoju wszedł człowiek z twarzą dość pospolitą, wyglądający na mieszczanina.
Planchet na deser radby był usłyszeć chociaż rozmowę, ale mieszczanin oświadczył d’Artagnanowi, że ma mu powiedzieć coś bardzo ważnego i poufnego, i zapragnął rozmówić się z nim w cztery oczy.
D’Mrtagnan wyprawił zatem Plancheta i poprosił swego gościa, aby usiadł.
Nastała chwilowa cisza, podczas której obaj przyglądali się sobie, jakgdyby chcąc się poznać na wstępie, — wreszcie d’Artagnan skinął głową na znak, że gotów jest słuchać.
— Słyszałem o panu d’Artagnan, jako o bardzo dzielnym młodzieńcu — przemówił mieszczanin, — i ta dobra opinia, jaką się słusznie cieszy, skłoniła mnie do powierzenia mu pewnej tajemnicy.
— Proszę, niech pan mówi — rzekł d’Artagnan, instynktownie przeczuwając coś korzystnego.
Mieszczanin znowu milczał przez chwilę, poczem zaczął mówić dalej:
— Mam żonę, która jest nadzorczynią bielizny królowej i której, mówiąc nawiasem, nie brak ani rozumu, ani urody. Poślubiłem ją, będzie temu niebawem trzy lata, chociaż nie miała wielkiego posagu; poślubiłem dlatego, że pan de La Porte, szatny królowej, jest jej ojcem chrzestnym i protektorem..
— A zatem? — pytał d’Artagnan.
— A zatem — powtórzył mieszczanin, — a zatem, proszę pana, moja żona została porwana wczoraj rano, w chwili, gdy wychodziła ze swej pracowni.
— Któż ją porwał?
— Nie wiem tego na pewno, panie, i jedynie podejrzywam kogoś.
— Któż jest tą osobą, którą pan podejrzywasz?
— Pewien człowiek, który od dawna już chodził za nią krok w krok.
— Do dyabła!
— Pozwól — pan powiedzieć sobie jeszcze jedno — mówił dalej mieszczanin. — Jestem przekonany, że w całej tej sprawie mniej jest miłości, niż polityki.
— Mniej miłości, niż polityki? — powtórzył d’Artagnan, zamyślając się głęboko. — Więc kogóż pan podejrzywasz?
— Nie wiem, czy mogę wyjawić panu nazwisko tego podejrzanego przezemnie człowieka...
— Mój panie, zwracam panu uwagę, że nie żądam od pana nic zgoła. Sam pan tu przyszedłeś i sam mi oświadczyłeś, że chcesz mi zwierzyć tajemnicę. Uczyń pan zatem, jak ci się podoba; jeszcze jest czas się cofnąć.
— Nie, nie, proszę pana; sprawiłeś pan na mnie wrażenie uczciwego młodzieńca i mam ufność ku panu. Sądzę zatem, że moja żona została uprowadzona nie z powodu miłostek swoich, lecz innej osoby, znacznie większej damy, aniżeli ona.
— Ho, ho! czy nie chodzi tu przypadkiem o miłostki pani de Bois-Tracy? — przerwał d’Artagnan, chcąc się popisać przed mieszczaninem, że jest wtajemniczony w sprawy dworskie.
— Wyżej, panie, wyżej.
— Pani d’Aiguillon?
— Jeszcze wyżej.
— Pani de Chevreuse?
— Znacznie wyżej, bardzo znacznie wyżej.
— A więc... — d’Artagnan zatrzymał się.
— Tak jest, panie — odpowiedział przerażony mieszczanin głosem tak cichym, że zaledwie można było dosłyszeć.
— A z kimże?
— Z kimżeby, jeżeli nie z księciem de...
— Z księciem de...
— Tak, panie — odparł mieszczanin, nadając swemu głosowi jeszcze cichsze brzmienie.
— Ale skąd dowiedziałeś się pan o tem?
— Ach! skąd?
— Tak jest, skąd wiesz pan o tem? tylko żadnych półsłówek, albo... pan rozumie.
— Wiem od mojej żony, panie, od mojej własnej żony.
— A ona znowu od kogo się dowiedziała?
— Od pana de La Porte. Mówiłem już panu, że jest chrzestną córką pana de La Porte, powiernika królowej. Pan de La Porte umieścił ją przy Jej Królewskiej Mości, aby nasza biedna królowa miała się przynajmniej przed kim zwierzyć, wobec tego, że jest opuszczona przez króla, szpiegowana przez kardynała, a zdradzana przez wszystkich.
— Aha! aha! otóż wszystko zaczyna się zarysowywać — zawołał d’Artagnan.
— Moja żona przyszła tedy do mnie przed czterema dniami, albowiem jednym z warunków umowy z nią było, że będzie mnie mogła odwiedzać dwa razy na tydzień, a kocha mnie bardzo, jak już miałem zaszczyt panu powiedzieć; przyszła więc i zwierzyła mi się, że królowa żywi w obecnej chwili wielkie obawy.
— Doprawdy?
— Tak jest. Pan kardynał, jak się zdaje, śledzi ją i prześladuje bardziej, niż kiedykolwiek; nie może jej przebaczyć tej historyi z sarabandą. Czy znasz pan ten wypadek?
— Oczywiście, jakżebym mógł nie znać! — odpowiedział d’Artagnan, który nie wiedział wprawdzie o niczem, ale chciał utrzymać opinię człowieka, wiedzącego o wszystkiem.
— Tak, że teraz nie jest to już nienawiść, lecz pragnienie zemsty.
— Doprawdy?
— A królowa jest przekonana...
— O czemże jest przekonana?
— Jest przekonana, że napisano do księcia Buckingham w jej imieniu.
— W imieniu królowej?
— Tak jest, aby skłonić księcia do przybycia do Paryża, a gdy już raz znajdzie się w Paryżu, uwikłać go w jakieś sidła.
— Do dyabła! Ale pańska żona, mój drogi panie, cóż ona ma z tem wspólnego?
— Znają jej przywiązanie do królowej i chcą albo oddalić ją od jej pani, albo nastraszyć ją, aby wyjawiła tajemnice Jej Królewskiej Mości, albo wreszcie posłużyć się nią, jako szpiegiem.
— To bardzo możliwe — rzekł d’Artagnan. — Ale czy znasz pan człowieka, który ją porwał?
— Mówiłem już panu, że znam go, o ile mi się zdaje.
— Jak się nazywa?
— Tego nie wiem; wiadomo mi jedynie, że jest to figura najzupełniej oddana kardynałowi, jego zły duch.
— Ale widziałeś go pan?
— Tak jest, żona pokazywała mi go pewnego dnia.
— Czy posiada jakieś szczególne znaki, po których możnaby go rozpoznać?
— Och! niewątpliwie; jest to człowiek wyniosłej postawy, brunet, smagły na twarzy, z przenikliwym wzrokiem, z białymi zębami i blizną na skroni.
— Z blizną na skroni! — zakrzyknął d’Artagnan, — a w dodatku białe zęby, wzrok przenikliwy, smagła cera, czarne włosy i wyniosła postawa? Ależ to mój człowiek z Meung!
— Pański człowiek, powiadasz pan?
— Tak, tak; ale to niema z tem nic wspólnego. A raczej nie, mylę się, przeciwnie, to upraszcza sprawę. Jeżeli pański wróg jest także moim, za jednym zamachem pomszczę jedno i drugie; oto wszystko. Ale w jakiż sposób możnaby odszukać tego człowieka?
— Nie umiem panu powiedzieć.
— Czy nie posiadasz pan wcale wiadomości, gdzie mieszka?
— Nie, żadnej zgoła. Pewnego dnia, gdy odprowadzałem żonę do Luwru, on wychodził stamtąd właśnie w chwili, kiedy ona miała wejść, i wtedy pokazała mi go.
— Do licha! do licha! — mruczał d’Artagnan, — to wszystko zanadto ogólnikowe. Od kogo dowiedziałeś się pan o uprowadzeniu swojej żony?
— Od pana de La Porte.
— Czy nie podał żadnych szczegółów?
— Sam nie znał ich wcale.
— A skądinąd niema pan żadnych wiadomości?
— Owszem, otrzymałem...
— Co takiego?
— Nie wiem jednakże, czy nie popełniam wielkiej nieroztropności...
— Jeszcze raz powracasz pan do tego samego? Zwracam panu uwagę, że tym razem jest już zapóźno się cofnąć.
— To też nie cofam się wcale, do dyabła! — krzyknął mieszczanin, klnąc, aby dodać sobie animuszu. — Zresztą, na honor, jak jestem Bonacieux...
— Pan nazywasz się Bonacieux? — przerwał d’Artagnan.
— Tak, to moje nazwisko.
— Mówisz pan zatem: „jak jestem Bonacieux“? Przepraszam, że przerywam, ale zdaje mi się, że to nazwisko nie jest mi nieznane.
— To możliwe, proszę pana; jestem właścicielem tego domu.
— Ach, tak? — zawołał d’Artagnan, powstając na pół z krzesła i składając ukłon, — więc pan jesteś właścicielem tego domu?
— Tak jest, panie. A ponieważ od trzech miesięcy, odkąd mieszkasz pan w tym moim domu, zajęty niewątpliwie swemi ważnemi czynnościami, zapomniałeś pan zapłacić komorne i ponieważ ani przez chwilę nie niepokoiłem pana o nie, mam nadzieję, że będzie pan miał wzgląd na moją delikatność...
— Ależ, drogi panie Bonacieux — odpowiedział d’Artagnan, — niech pan będzie przekonany, że w całej pełni uznaję tego rodzaju postępowanie i, jak już powiedziałem, gdybym tylko mógł być panu w czemkolwiek pomocny...
— Wierzę panu, wierzę i, jak to już oświadczyłem, na honor, jak jestem Bonacieux, mam zaufanie do pana.
— Kończ pan zatem to, co zacząłeś mówić.
Mieszczanin wydobył z kieszeni jakiś papier i podał d’Artagnanowi.
— List! — zawołał młodzieniec.
— Otrzymałem go dzisiaj rano.
D’Artagnan otworzył list, a ponieważ dzień miał się już ku schyłkowi, podszedł z nim ku oknu. Mieszczanin postąpił za nim.
„Nie szukaj pan swojej żony — czytał d’Artagnan; — zostanie odesłana panu, gdy nie będziemy jej już potrzebowali. Gdybyś pan jednak uczynił jakikolwiek krok w celu odnalezienia jej, będziesz pan zgubiony.“
— To dosyć stanowcze — oświadczył d’Artagnan, — ale pozatem jest to tylko czcza pogróżka.
— Zapewne, ale ta pogróżka przeraża mnie, mój panie; nie jestem człowiekiem wojennego rzemiosła i obawiam się Bastylii.
— Hm! — zauważył d’Artagnan, — i ja nie staram się dostać do Bastylii, tak samo, jak pan. Gdyby chodziło jedynie o cios szpadą, to mniejsza.
— Jednakże, proszę pana, liczyłem bardzo na pańską pomoc w tej sprawie.
— Czy tak?
— Widząc pana zawsze w otoczeniu muszkieterów o wspaniałej postawie i wiedząc, że ci muszkieterowie pozostają w służbie pana de Tréville, że więc są tem samem nieprzyjaciółmi kardynała, przypuszczałem, że pan i pańscy przyjaciele zechcecie oddać sprawiedliwość naszej biednej królowej i że będziecie zachwyceni, mogąc wypłatać figla Jego Eminencyi.
— Niewątpliwie.
— A oprócz tego myślałem o tem zaległem komornem za trzy miesiące, o które nie dopominałem się nigdy.
— Tak, tak, podałeś pan już ten argument; uważam go za wyborny.
— Co więcej, jeżeli uczynisz mi pan ten zaszczyt i pozostaniesz w moim domu, nie wspomnę nigdy o komornem.
— Bardzo dobrze.
— W dodatku, gdyby zachodziła potrzeba, gotów jestem dać panu jakieś pięćdziesiąt pistolów, jeżelibyś pan, czego nie przepuszczam, znajdował się w tej chwili w kłopotach.
— Wyśmienicie; ależ pan musisz być bogaty, drogi panie Bonacieux!
— Mam się niezgorzej, mój panie, mogę to powiedzieć; zebrałem sobie coś około dwóch do trzech tysięcy talarów renty, zajmując się drobnym handlem, a oprócz tego umieściłem trochę grosza w ostatniej wyprawie sławnego żeglarza, Jana Mocqueta. W ten sposób, jak pan zrozumiesz... Ach! ależ... — krzyknął nagle mieszczanin.
— Co się stało? — zapytał d’Artagnan.
— Kogóż ja widzę?
— Gdzie?
— Na ulicy, naprzeciwko pańskich okien, we framudze tej bramy; człowiek, zasłaniający się płaszczem.
— To on! — wykrzyknęli równocześnie d’Artagnan i mieszczanin, każdy z nich bowiem w tej samej chwili poznał swego wroga.
— Ach! tym razem — krzyknął d’Artagnan, biegnąc po szpadę, — tym razem mi nie umknie!
I wydobywając szpadę z pochwy, wypadł z mieszkania.
Na schodach spotkał Atosa i Portosa, którzy szli właśnie do niego w odwiedziny. Usunęli się z drogi, a d’Artagnan przebiegł pomiędzy nimi, jak strzała.
— Cóż to? dokąd to tak biegniesz? — zawołali razem obaj muszkieterowie.
— Człowiek z Meung! — odpowiedział d’Artagnan i zniknął.
D’Artagnan opowiadał już niejednokrotnie przyjaciołom o swojej przygodzie z nieznajomym, jak również o pojawieniu się pięknej podróżnej, której nieznajomy powierza! tak ważne zlecenia.
Zdaniem Atosa, d’Artagnan zgubił swój list podczas bójki. Według niego, szlachcic — a na podstawie opisu, jaki dał d’Artagnan, nieznajomy musiał być szlachcicem, — szlachcic więc nie byłby zdolny do takiej podłości, jak kradzież listu.
Portos natomiast upatrywał w tem jedynie schadzkę miłosną, naznaczoną przez damę kawalerowi, lub przez kawalera damie, schadzkę, którą zakłóciła obecność d’Artagnana i jego żółtego konika.
Aramis wyrażał przekonanie, że, skoro sprawy tego rodzaju są okryte tajemnicą, najlepiej nie zgłębiać ich wcale.
Z kilku zatem słów, jakie się wymknęły d’Artagnanowi, zrozumieli, o co chodzi, a ponieważ sądzili, że d’Artagnan w każdym razie powróci do swego mieszkania, bez względu na to, czy dopędzi nieznajomego, czy straci go z oczu, ruszyli dalej w swoją drogę.
Kiedy weszli do pokoju d’Artagnana, pokój był pusty. Gospodarz, obawiając się następstw spotkania, które niewątpliwie musiało dojść do skutku między młodzieńcem a nieznajomym, uważał za bardziej roztropne usunąć się z widowni, zgodnie z objaśnieniem, jakie sam dał o swym charakterze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.