Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy d’Artagnan po wyjściu z Luwru zasięgnął rady swych przyjaciół, jaki użytek należałoby zrobić z przypadającej mu części czterdziestu pistolów, Atos doradził mu, aby wyprawił ucztę w gospodzie Pomme-de-Pin, — Portos, aby przyjął lokaja, — a Aramis, aby postarał się o przyjemną kochankę.
Uczta odbyła się jeszcze tego samego dnia, a lokaj posługiwał już przy niej. Atos objął kierownictwo nad przebiegiem uczty, Portos nastręczył lokaja; był to Pikardyjczyk, którego pyszny muszkieter zwerbował tego samego dnia i z tej właśnie okazyi w pobliżu mostu de la Tournelle, gdy zabawiał się tworzeniem kółek, plując w wodę.
Portos utrzymywał, że zajęcie służącego jest dowodem organizacyi duchowej, odznaczającej się rozmysłem i rozwagą, i zawarł z nim ugodę bez żadnego innego polecenia. Wielkopański gest szlachcica, do którego miał wejść w służbę, jak sądził, zachęcił Plancheta — tak się nazywał Pikardyjczyk. Doznał jednakże małego rozczarowania, skoro się przekonał, że miejsce u tego pana było już zajęte przez jego ziomka, nazwiskiem Mousqueton, i skoro Portos oświadczył mu, że, aczkolwiek prowadzi dom na wielką stopę, nie potrzebuje dwóch służących i że jego zadaniem jest służyć d’Artagnanowi. Wszelako, kiedy był obecny przy uczcie, wydanej przez swego nowego pana, i kiedy ujrzał, jak płaci, dobywając z kieszeni kiesę, pełną złota, uwierzył, że los mu sprzyja, i dziękował niebu, że dostał się do takiego Krezusa. W przekonaniu tem trwał aż do końca uczty, której resztkami wynagrodził sobie długą wstrzemięźliwość. Wieczorem jednak, gdy zabrał się do posłania łóżka swemu panu, pierzchły złudzenia. Łóżko było bowiem jedynym sprzętem w całym apartamencie, złożonym z przedpokoju i sypialni. Planchet ułożył się w przedpokoju na kołdrze, wziętej z łóżka d’Artagnana, bez której d’Artagnan musiał się odtąd obywać.
Atos miał do posługi pachołka, którego sam wykształcił w szczególny sposób, a który nazywał się Grimaud. Dostojny ten pan — mówimy oczywiście o Atosie — był z natury milczący. Od pięciu, czy sześciu lat, odkąd pozostawał w związkach najściślejszej przyjaźni ze swymi towarzyszami, Portosem i Aramisem, widywali go niekiedy uśmiechniętego, lecz nigdy nie słyszeli jego śmiechu. Słowa jego były krótkie i zwięzłe, a zawsze wyrażały to tylko, co chciał powiedzieć, nic więcej; nie było w nich żadnych upiększeń, żadnych omówień, żadnych przenośni. Rozmowa jego była istotną, bez jakiegokolwiek epizodu.
Aczkolwiek Atos miał zaledwie trzydzieści lat i odznaczał się pięknością ciała i zaletami umysłu, nikt nie słyszał nigdy, aby miał kochankę. Sam nie mówił nigdy o kobietach. Pozwalał jedynie innym rozmawiać na ten temat w swojej obecności, chociaż łatwo można było dostrzedz, że ten rodzaj rozmowy, w którą tylko niekiedy wtrącał zgryźliwe słowo lub spostrzeżenie mizantropa, jest mu bardzo niemiły. Wskutek swej skrytości, dzikości i uporczywego milczenia sprawiał wrażenie starca nieledwie. Aby nie krępować się w swych przyzwyczajeniach, przyuczył Grimauda do tego, że wyczytywał jego rozkazy z prostego gestu lub poruszenia ust nawet. Przemawiał do niego tylko w wyjątkowych okolicznościach.
Niekiedy Grimaud, który bał się swego pana, jak ognia, a równocześnie żywił głębokie przywiązanie do jego osoby i wielką cześć dla jego rozumu, w mniemaniu, że doskonale zrozumiał, czego od niego żądają, pędził, aby wypełnić otrzymany rozkaz, i spełniał go wręcz przeciwnie, niż należało. W takich wypadkach Atos wzruszał tylko ramionami i, nie wpadając zresztą wcale w gniew, trzepał mu skórę. W takich też dniach stawał się wymowniejszym.
Portos, jak można było zauważyć, miał usposobienie wręcz odmienne, aniżeli Atos. Nietylko mówił dużo, ale mówił też głośno. Mało mu zresztą zależało na tem — oddajmy mu tę sprawiedliwość, — czy go ktoś słucha, czy nie; mówił dla samej przyjemności mówienia i dla przyjemności słuchania swego głosu; mówił o wszystkiem, z wyjątkiem nauk, objawiając ku nim wrodzoną niechęć, zaszczepioną mu już od dzieciństwa ku mędrcom. Nie dorównywał Atosowi wielkopańskością powierzchowności, a poczucie tej niższości sprawiało nieraz, w początkach ich związku, że bywał niesprawiedliwym wobec tego szlachcica, następnie zaś usiłował przewyższyć go świetnością stroju. Lecz Atos, mimo prostego muszkieterskiego płaszcza, jedynie dumnem odrzuceniem w tył głowy i pewnością kroku niebawem zajmował należne mu miejsce i wypierał Portosa na drugi plan. Portos więc pocieszał się, napełniając przedpokój pana de Tréville i koszary gwardzistów w Luwrze rozgłosem swych przygód miłosnych, o jakich Atos nie mówił nigdy. W tej właśnie chwili Portos przerzucił się od kochanek mieszczańskich do szlachetnie urodzonych i chełpił się głośno, że pewna zagraniczna księżna okazuje mu niezwykłe względy.
Powiada stare przysłowie: „Jaki pan, taki sługa.“ — Przejdźmy więc od służącego Atosa do służącego Portosa, od Grimauda do Mousquetona.
Mousqueton był z pochodzenia Normandczykiem, którego pan przechrzcił ze spokojnego Bonifacego na Mousquetona, jako że imię to dźwięczniej brzmiało. U Portosa przyjął służbę z tym warunkiem, że otrzyma mieszkanie i będzie wspaniale ubierany; prócz tego zażądał tylko dwóch godzin wolnych codziennie, które zamierzał poświęcić pewnemu przemysłowi, mającemu zapewnić mu środki na pokrycie innych potrzeb. Portos zgodził się na ten układ, który był zresztą nader korzystny dla niego. Kazał mu sporządzić ubranie ze swoich starych kaftanów i znoszonych płaszczów; dzięki zaś sprytowi krawca, który zajmował się przenicowywaniem tych sukien, a z powodu żony którego Portos sprzeniewierzał się, jak podejrzewano, swym arystokratycznym upodobaniom, Mousqueton przedstawiał się wcale okazale przy boku swego pana.
Co do Aramisa, którego charakter, jak się zdaje, przedstawiliśmy już dostatecznie, a którego, podobnie, jak i jego towarzyszów, poznamy jeszcze lepiej z biegiem wypadków — lokaj jego nazywał się Bazin. Wobec nadziei, jaką żywił pan jego, że pewnego dnia zostanie księdzem, Bazin zawsze ubierał się czarno, jak przystało domownikowi osoby duchownej. Był Berrychończykiem, w wieku lat trzydziestu pięciu do czterdziestu, człowiekiem cichym, łagodnym, nieco otyłym; wolne chwile poświęcał rozczytywaniu się w pobożnych księgach, których mu pan dostarczał; gotował sumiennie obiady, składające się z niewielu potraw, lecz doskonałych. Zresztą był milczący, ślepy i głuchy na wszystko i odznaczał się wypróbowaną wiernością.
Teraz zaś, kiedy znamy już, przynajmniej powierzchownie, panów i ich służących, zajmijmy się mieszkaniami, w których rezydowali.
Atos mieszkał przy ulicy Ferou, o dwa kroki od Luksemburga; apartament jego składał się z dwu pokoików, schludnie urządzonych, w domu, w którym mieściły się pokoje umeblowane, a którego właścicielka, młoda jeszcze i piękna, nadaremnie wabiła go słodkiemi oczyma. Kilka fragmentów minionej lepszej przeszłości błyszczało tu i ówdzie ze ścian skromnego mieszkania: był tu naprzykład bogaty, przypominający kształtem czasy Franciszka I, miecz z damasceńskiej stali, którego sama tylko rękojeść, wysadzana drogimi kamieniami, mogła mieć wartość około stu pistolów. Ale nawet w chwilach największej nędzy Atos nie pomyślał nigdy o tem, aby go zastawić czy sprzedać. Szabla ta była przez długi czas szczytem marzeń Portosa, który oddałby chętnie dziesięć lat życia, byleby ją posiadać.
Pewnego dnia, kiedy Portos miał się spotkać ze swoją księżną, starał się pożyczyć szabli od Atosa. Atos, nie mówiąc nic, wypróżnił kieszenie, wydobył wszystkie swoje kosztowności, kieski, zapinki i łańcuszki złote i ofiarował je Portosowi; równocześnie oświadczył jednak, że szabla jest przymocowana do miejsca i może być zdjęta z niego dopiero wówczas, gdy i posiadacz jej będzie opuszczał mieszkanie. Prócz szabli był tam również portret, przedstawiający wielkiego pana z czasów Henryka III, w stroju niezmiernie wytwornym, z orderem Świętego Ducha na piersi. W rysach osoby sportretowanej i Atosa można było łatwo dostrzedz rodzinne podobieństwo, co dowodziło, że ten wielki pan, kawaler orderów królewskich, musiał być jego przodkiem.
Wreszcie szkatułka, przepięknie rzeźbiona, z tymi samymi herbami, co szabla i portret, zdobiła środek kominka, tworząc jaskrawy kontrast z innemi ozdobami. Atos nosił zawsze przy sobie kluczyk od owej szkatułki. Ale pewnego dnia otworzył ją w obecności Portosa, przyczem tenże mógł się przekonać, że szkatułka zawierała jedynie listy i papiery, niewątpliwie listy miłosne i dokumenty rodzinne.
Portos zajmował obszerny i bardzo wspaniale się przedstawiający apartament przy ulicy Starego Gołębnika. Ilekroć przechodził z kimś z przyjaciół przed oknami, w jednem z których stał zawsze Mousqueton we wspaniałej liberyi, Portos wskazywał ruchem głowy i ręki: „Oto moje mieszkanie.“ Ale nigdy nie można go było zastać w domu, nigdy nie zapraszał nikogo, aby zaszedł do niego, więc też nikt nie mógł mieć wyobrażenia, ile istotnych skarbów zawierała ta zewnętrzna wspaniałość.
Aramis zajmował malutkie mieszkanko, złożone z gabinetu, jadalni i sypialni, położone na parterze; okna sypialni wychodziły na mały ogródek, pełen świeżej zieleni, cienisty i zasłaniający wszystko przed oczyma sąsiadów.
O d’Artagnanie wiemy już, jak mieszkał; poznaliśmy też już jego lokaja, mości Plancheta.
D’Artagnan był z natury bardzo ciekawy, jak zresztą wszyscy ludzie, posiadający zdolności do intrygowania, więc dokładał starań, aby się dowiedzieć, kim byli w rzeczywistości Atos, Portos i Aramis; albowiem pod tymi pseudonimami każdy z młodych ludzi ukrywał swoje rzeczywiste szlacheckie nazwisko, przedewszystkiem zaś Atos, w którym o milę można było wyczuć wielkiego pana. Zwrócił się zatem do Portosa, aby od niego zasięgnąć języka o Atosie i Aramisie, a do Aramisa, by się dowiedzieć czegoś o Portosie.
Nieszczęściem i sam Portos nie wiedział nic prawie o swym milczącym towarzyszu ponad to, co było ogólnie wiadomo. Opowiadano, że był bardzo nieszczęśliwy w miłości i że okrutna zdrada zatruła na zawsze życie tego człowieka, stworzonego do przygód miłosnych. Ale jaka to była zdrada? — nikt nie wiedział.
Życie Portosa łatwo było szczegółowo poznać, z wyjątkiem jego prawdziwego nazwiska, które znał tylko sam pan de Tréville, podobnie, jak i nazwiska jego obu towarzyszów. Można było przejrzeć go na wskroś, jak kryształ, dzięki jego próżności i gadatliwości. 1 jedno tylko mogłoby w błąd wprowadzić badającego, mianowicie, gdyby uwierzył w to wszystko, co Portos o sobie opowiadał.
Aramis, jakkolwiek sprawiał wrażenie człowieka, który nic nie ukrywa, miał jednak mnóstwo tajemnic. Na zapytania, odnoszące się do innych, odpowiadał półsłówkami, wymijał zaś całkiem odpowiedź na pytania, odnoszące się do niego samego. Pewnego dnia d’Artagnan, wypytawszy go szczegółowo o Portosa i dowiedziawszy się o pogłoskach, jakie obiegały co do miłosnych przygód muszkietera z pewną księżną, zapragnął też dowiedzieć się czegoś o stosunkach miłosnych Aramisa.
— A ty, drogi towarzyszu? — zapytał — ty, opowiadający o baronowych, hrabinach i księżnych, które kochają innych?
— Przepraszam — przerwał Aramis, — mówiłem o tem, ponieważ sam Portos rozgłasza wobec wszystkich te wiadomości i ponieważ na całe gardło wykrzykiwał o tem wobec mnie. Ale chciej wierzyć, kochany panie d’Artagnan, że, gdybym posiadł te wiadomości z innego źródła, lub też gdyby on mi je zwierzył, nie znalazłbyś bardziej dyskretniejszego powiernika odemnie.
— Nie wątpię bynajmniej — odparł d’Artagnan, — tem niemniej wydaje mi się, że i pan jesteś dosyć oswojony z herbami, czego dowodem może być pewna haftowana chusteczka, której zawdzięczam zaszczyt poznania pana.
Aramis nie obraził się tym razem, lecz, przybierając jaknajskromniejszą minę, odpowiedział głosem, pełnym uczucia;
— Nie zapominaj, mój drogi panie, że mam zostać sługą kościoła i że z tego powodu staram się unikać wszelkich spraw światowych. Chusteczka, jaką pan widziałeś, nie została mi powierzona, lecz jedynie zapomniana w moim domu przez jednego z moich przyjaciół. Byłem zmuszony ją zabrać, aby nie skompromitować ani jego, ani damy, którą kocha. Ja sam zaś nie mam, ani nie chcę mieć wcale kochanki, kierując się w tem przykładem najsprawiedliwszego z ludzi, Atosa, który nie ma jej, tak samo, jak ja.
— Tam do lich! Nie jesteś pan przecież księdzem, skoro należysz do szeregów muszkieterskich.
— Należę do nich tymczasowo, mój drogi, wbrew własnej woli, jak powiada kardynał, ale całem sercem jestem sługą kościoła... chciej mi pan wierzyć.
Atos i Portos umieścili mnie tutaj, aby mi dać jakieś zajęcie; w chwili bowiem, gdy miałem już być wyświęcony, doszedłem do małego nieporozumienia z... Ale to pana wcale nie zajmie i niepotrzebnie zabieram pański cenny czas.
— Bynajmniej, przeciwnie, zajmuje mnie to bardzo — zawołał d’Artagnan, — a w obecnej chwili nie mam i tak nic innego do roboty.
— No, tak, ale ja muszę odmówić modlitwy z brewiarza — odpowiedział Aramis; — potem napisać kilka wierszy, których zażądała odemnie pani d’Aiguillon; następnie powinienem iść na ulicę Świętego Honoryusza, a wreszcie kupić różu dla pani de Chevreuse; jak więc pan widzisz, drogi przyjacielu, chociaż tobie nie pilno, mnie spieszy się bardzo.
I Aramis uścisnął serdecznie dłoń swego młodego towarzysza, poczem oddalił się.
Mimo zatem wszelkiego trudu, jakiego d’Artagnan nie szczędził, nie mógł się dowiedzieć nic więcej o swoich nowych przyjaciołach. Zadowolnił się tem, że na razie wierzył we wszystko, co mówiono o ich przeszłości, w nadziei, że przyszłość da mu pewniejsze i szczegółowsze wiadomości. A tymczasem, oczekując na to, uważał Atosa za Achillesa, Portosa za Ajaksa, a Aramisa za Józefa.
Zresztą życie czterech młodych ludzi upływało wesoło: Atos grywał, lecz zawsze nieszczęśliwie. Nigdy jednak nie pożyczał ani grosza od swoich przyjaciół, aczkolwiek jego własna kieska była zawsze na ich usługi. Gdy zaś zdarzyło mu się przegrać na słowo, budził zawsze swego wierzyciela już o godzinie szóstej rano, aby mu się uiścić z długu, zaciągniętego dnia poprzedniego.
Portos miał chwile porywów; jeżeli wygrał, stawał się zuchwałym i rozrzutnym; jeżeli przegrał, znikał zupełnie na kilka dni, poczem powracał z twarzą wybladłą i z miną wydłużoną, ale z pieniędzmi w kieszeni.
Aramis nie grywał nigdy. Był najlepszym muszkieterem i najgorszym towarzyszem zabawy, jakiego można było znaleźć pod słońcem. Zawsze miał jakieś zajęcie; niekiedy, w połowie uczty, gdy każdy, podochocony winem i podniecony rozmową, sądził, że nie wcześniej, jak za dwie lub trzy godziny, wstanie od stołu, Aramis spoglądał na zegarek, powstawał z wdzięcznym uśmiechem i żegnał towarzystwo, aby — jak twierdził — udać się na naradę z jakimś teologiem, z którym się umówił. Kiedyindziej znowu powracał do domu, aby pisać rozprawę naukową, i prosił przyjaciół, aby mu nie przeszkadzali.
Na ustach Atosa pojawiał się wówczas wdzięczny, melancholijny uśmieszek, który doskonale odpowiadał jego szlachetnej postawie; Portos zaś pociągał z kielicha i przysięgał, że Aramis nie będzie nigdy niczem więcej, jak wiejskim plebanem.
Planchet, służący d’Artagnana, znosił swój los z poddaniem; codziennie otrzymywał trzydzieści susów i przez cały miesiąc wracał do domu wesoły, jak czyżyk, i oddany zupełnie swemu panu. Kiedy jednak wiatr przeciwności powiał na ognisko domowe przy ulicy Grabarzy, czyli innemi słowy, kiedy suma czterdziestu pistolów, otrzymanych od króla Ludwika XIII, została prawie całkiem przejedzona, Planchet rozpoczął się głośno uskarżać, co Atos uznał za nudne, Portos za nieprzystojne, a Aramis za śmieszne. Atos doradzał, aby odprawić gbura, — Portos żądał, aby go poprzednio oćwiczyć, — Aramis zaś dowodził, że pan nie powinien od sługi słyszeć nic innego, prócz komplementów.
— Łatwo wam to mówić — odparł d’Artagnan, — tobie, Atosie, który porozumiewasz się na migi z Grimaudem, który zabraniasz mu wogóle mówić i dlatego żadnego złego słowa z ust jego usłyszeć nie możesz, — i tobie, Portosie, który prowadzisz wspaniały żywot i jesteś przez swego sługę, Mousquetona, uważamy za bóstwo, — a wreszcie tobie, Aramisie, który, zatopiony w studyach teologicznych, wpoiłeś w Bazina, człowieka łagodnego i pobożnego, głęboki szacunek dla siebie. Ale ja, który nie posiadam ani stanowiska, ani majątku, ja, który nie jestem ani muszkieterem, ani nawet gwardzistą, cóż ja mam uczynić, aby wpoić w Plancheta bądź przywiązanie, bądź obawę, bądź szacunek?
— Sprawa jest poważna — odpowiedzieli trzej przyjaciele; — jest to kwestya wewnętrzna. Z lokajami trzeba postępować tak samo, jak z kobietami; trzeba odrazu postawić stosunek z nimi na tej stopie, na jakiej się chce, aby pozostał. Zastanów się zatem.
D’Artagnan zastanowił się i postanowił wytrzepać Planchetowi skórę na zapas, co też wykonał z sumiennością, cechującą go we wszystkiem. Następnie, oćwiczywszy go już należycie, zabronił mu opuścić służbę bez swego zezwolenia.
— Ponieważ — rzekł — przyszłość nie może mnie zawieść, i oczekuję lepszych czasów, więc los twój zależy od tego, abyś pozostał u mnie, a jestem zanadto dobrym panem, abym cię go chciał pozbawiać, dając ci zwolnienie od służby, o jakie prosisz.
Ten sposób postępowania obudził w muszkieterach dużo szacunku dla dyplomacyi d’Artagnana. Plancheta przejął on również podziwem, tak, że odtąd nie wspominał już o odejściu.
Pożycie czterech młodych ludzi stało się wspólnem; d’Artagnan, który nie miał żadnych przyzwyczajeń, ponieważ przybył z prowincyi i dostał się odrazu w środowisko całkiem nowe dla siebie, przyswoił sobie prędko nawyknienia swych przyjaciół.
Wstawano zimą około godziny ósmej, latem około szóstej i udawano się najpierw do pana de Tréville, aby wysłuchać tam rozkazów i dowiedzieć się nowinek. D’Artagnan, aczkolwiek nie był muszkieterem, pełnił służbę z wzruszającą gorliwością; był zawsze na posterunku i zawsze towarzyszył temu ze swych przyjaciół, na którego wypadła kolej. Znano go w pałacu muszkieterskim i ogólnie uważano za dobrego kolegę, — a pan de Tréville, który ocenił go od pierwszego wejrzenia i okazywał mu prawdziwą serdeczność, nie przestawał polecać go królowi.
Trzej muszkieterowie kochali bardzo swego młodego towarzysza. Przyjaźń, która zjednoczyła tych czterech ludzi, i potrzeba spotykania się wzajemnego trzy lub cztery razy dziennie, czyto w jakiejś sprawie pojedynkowej, czy w interesie, czy dla wspólnej rozrywki, sprawiały, że chodzili jeden za drugim, jak cienie, i że spotykano ich zawsze nierozłączonych, zdążających z Luksemburga na ulicę Świętego Sulpicyusza, lub z ulicy Starego Gołębnika do Luksemburga.
Tymczasem pan de Tréville nie zaniedbywał swych przyrzeczeń. I pewnego pięknego dnia król wydał polecenie panu kawalerowi des Essarts, aby przyjął d’Artagnana, jako kadeta, do swojej kompanii gwardzistów. D’Artagnan z głębokiem westchnieniem przywdziewał mundur tej kompanii, który pragnął, choćby za cenę dziesięciu lat życia, zamienić na kaftan muszkieterski. Ale pan de Tréville przyobiecał mu tę łaskę dopiero wtedy, gdy odbędzie dwuletni nowicyat, który to przeciąg czasu mógł zresztą jeszcze uledz skróceniu, gdyby d’Artagnanowi nadarzyła się sposobność oddania jakiejś usługi królowi, lub odznaczenia się jakimś świetnym czynem. D’Artagnan wyszedł pod wrażeniem tej obietnicy i od dnia następnego rozpoczął służbę.
Odtąd przyszła kolej na Atosa, Portosa i Aramisa towarzyszenia d’Artagnanowi na posterunku, kiedy zostało mu zlecone strażowanie. A w ten sposób kompania pana kawalera des Essarts zyskała czterech ludzi, zamiast jednego, od dnia, kiedy d’Artagnan wstąpił w jej szeregi.