Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
KOCHANEK I MĄŻ.

— Ach, pani! — rzekł d’Artagnan, wchodząc przez małe drzwiczki, które otworzyła młoda kobieta, — pozwól powiedzieć sobie, że nieosobliwego masz męża.
— Więc pan słyszałeś naszą rozmowę? — zapytała żywo młoda kobieta, spoglądając z zaniepokojeniem na d’Artagnana.
— Każde słowo.
— Jakim sposobem, na Boga?
— Za pomocą pewnego znanego mi urządzenia, dzięki któremu słyszałem również niedawno nieco podnieconą rozmowę pani ze zbirami kardynała.
— I czy zrozumiałeś pan to, co mówiliśmy?
— Dowiedziałem się niejednego: przedewszystkiem tego, że mąż pani, na szczęście, jest głupcem i niedołęgą; następnie, że znajdujesz się pani w kłopocie, z czego znowu się cieszę, ponieważ mogę znaleźć sposobność, aby ci oddać usługę, a Bóg widzi, że gotów jestem skoczyć w ogień dla pani; wreszcie dowiedziałem się, że królowa szuka człowieka dzielnego, inteligentnego i oddanego, któryby w jej interesie odbył podróż do Londynu. Z tych trzech potrzebnych warunków posiadam conajmniej dwa... i dlatego oto przychodzę.
Pani Bonacieux nie odpowiedziała nic, ale radość napełniła jej piersi, a w oczach jej rozbłysła ukryta nadzieja.
— A jakąż możesz mi pan dać gwarancyę — zapytała, — gdybym zgodziła się powierzyć panu wypełnienie tej misyi?
— Gwarancyą jest moja miłość dla pani. Mów pani, rozkazuj, co należy uczynić.
— Mój Boże, mój Boże! — szeptała pani Bonacieux. — Czyż mogą powierzyć panu tę tajemnicę? Jesteś pan niemal dzieckiem jeszcze!
— Jak się zdaje, pragnęłabyś pani, aby ktoś za mną poręczył.
— Przyznaję, że upewniłoby mnie to bardzo.
— Czy znasz pani Atosa?
— Nie.
— A Portosa?
— Nie.
— I Aramisa?
— Nie. Któż są ci panowie?
— Są to muszkieterowie królewscy, A czy znasz pani ich kapitana, pana de Tréville?
— O! tak; tego znam, nie osobiście wprawdzie, ale słyszałam kilkakrotnie, jak mówiono o nim królowej, jako o dzielnym i zacnym szlachcicu.
— I nie obawiasz się pani, aby on zdradził kardynałowi twe tajemnice, nieprawdaż?
— O, nie; nie mam najmniejszej obawy.
— A zatem wyjaw mu pani tę tajemnicę i zapytaj go, czy można mi ją powierzyć, jakkolwiek byłaby ważna, cenna i straszna.
— Ale tajemnica ta nie jest moją, i wyjawić mu jej nie mogę.
— A jednak zamierzałaś ją pani powierzyć panu Bonacieux — odparł d’Artagnan, urażony.
— Tak, jak się powierza list dziupli w drzewie, jak się go ukrywa pod skrzydłem gołębia lub w obroży psa.
— Wiesz pani przecież, że cię kocham.
— Tak pan twierdzisz?
— Jestem człowiekiem, oddanym kobiecie, którą kocham.
— W to wierzę.
— Jestem odważny.
— Och! tego jestem pewna.
— A zatem niech mię pani wystawi na próbę.
Pani Bonacieux spojrzała na młodego człowieka, powstrzymywana jeszcze tylko resztkami wątpliwości. Ale w oczach jego błyszczał taki zapał, głos jego miał tak przekonywającą siłę, że nabrała odwagi, by mu zaufać. Zresztą znajdowała się w takich okolicznościach, że należało wszystko postawić na kartę, aby wygrać wszystko. Królowa mogła być zgubiona zarówno przez nazbyt wielką ostrożność, jak przez zbyt wielkie zaufanie. Przyznajmy też, że pomimowolne uczucie, jakie żywiła dla swego młodego opiekuna, skłoniło ją ostatecznie do mówienia.
— Posłuchaj pan zatem — rzekła; — ufam temu, co mówisz, i przyjmuję twoje zapewnienia. Ale przysięgam też wobec Boga, który słyszy nasze słowa, że, gdybyś mnie pan zdradził i gdyby moi wrogowie zachowali mnie przy życiu, to zabiję się i obwinię pana o moją śmierć.
— Ja zaś, pani, przysięgam na Boga — oświadczył d’Artagnan, — że, gdybym został pochwycony podczas wypełniania otrzymanych od pani rozkazów, raczej umrę, niżeli cośkolwiek wypowiem lub narażę kogoś jakiemś słowem.
Teraz młoda kobieta zwierzyła mu straszną tajemnicę, której część wyjawił mu już przypadek na moście pod latarnią.
Było to równocześnie ich milczące wyznanie miłości.
D’Artagnan promieniał radością i dumą. Tajemnica, jaką posiadał, kobieta, którą kochał, wszystko to, zaufanie i miłość, sprawiało, że czuł się jakby olbrzymem.
— Jadę — rzekł, — jadę natychmiast.
— Jakto? jedziesz pan? — zawołała pani Bonacieux. — A cóż powiedzą na to w pułku? cóż powie na to kapitan?
— Na honor, zapomniałem o tem zupełnie, droga Konstancyo! Tak jest; masz słuszność; muszę się postarać o zwolnienie ze służby.
— Jeszcze jedna przeszkoda — szepnęła pani Bonacieux ze smutkiem.
— Och! bądź spokojna — odezwał się d’Artagnan po chwili namysłu; — tę przeszkodę łatwo usunę.
— Jakim sposobem?
— Udam się jeszcze dzisiaj wieczorem do pana de Tréville i zobowiążę go, aby wyjednał dla mnie tę łaskę u swego szwagra, pana des Essarts.
— A teraz jeszcze coś innego.
— Co? — zapytał d’Artagnan, zauważywszy, że pani Bonacieux zawahała się przez chwilę.
— Może nie masz pieniędzy?
— Słowo „może“ jest zamało w tym wypadku — odparł d’Artagnan z westchnieniem.
— Weź zatem — odpowiedziała pani Bonacieux, otwierając szafę i wyjmując z niej kieskę, którą jeszcze przed półgodziną z taką miłością pieścił jej małżonek, — weź tę kieskę.
— Kieska kardynała! — — zawołał d’Artagnan, wybuchając śmiechem; jak wiadomo bowiem, dzięki usuniętym deskom z podłogi, słyszał każde słowo rozmowy, jaką kramarz prowadził z żoną.
— Kieska kardynalska — powtórzyła pani Bonacieux, — jak widzisz, ma wygląd wcale pokaźny.
— Na Boga! — wołał d’Artagnan, — będzie to sprawa niezmiernie ucieszna ocalić honor królowej pieniędzmi Jego Eminencyi.
— Jesteś kochanym i miłym chłopcem — rzekła pani Bonacieux. — I wierzaj mi, że Jej Królewska Mość nie okaże się dla ciebie niewdzięczną.
— Och! jestem już wspaniale wynagrodzony! — zakrzyknął d’Artagnan. — Kocham cię i wolno mi powtarzać ci te słowa; to już większe szczęście, aniżeli się mogłem spodziewać.
— Cicho! — przerwała pani Bonaciuex, drżąc.
— Co się stało?
— Słychać głosy na ulicy.
— To głos...
— Mojego męża. Poznaję dobrze.
D’Artagnan podbiegł ku drzwiom i zasunął rygiel.
— Nie wejdzie tu pierwej, póki ja się nie oddalę — rzekł. — Otworzysz mu, skoro już wyjdę.
— Ale i ja nie powinnam się tu znajdować; jakże bowiem wytłómaczę zniknięcie tych pieniędzy.
— Masz słuszność; musimy wyjść oboje.
— Wyjść, ale jakim sposobem? Ujrzy nas wychodzących.
— A zatem musisz pójść do mnie.
— Ach! — zawołała pani Bonacieux, — mówisz to tonem, który mię przeraża.
Pani Bonacieux wypowiedziała te słowa ze łzami w oczach. D’Artagnan dostrzegł łzy i, pomieszany, wzruszony, padł przed nią na kolana.
— Będziesz u mnie tak bezpieczna — rzekł, — jak w świątyni; daję na to szlacheckie słowo honoru.
— Chodźmy — powiedziała pani Bonacieux; — ufam ci, mój przyjacielu.
D’Artagnan odsunął ostrożnie rygiel, i oboje, cicho jak cienie, wymknęli się przez wewnętrzne drzwi na korytarz, bez hałasu weszli po schodach i znaleźli się w pokoju d’Artagnana.
Wszedłszy do mieszkania, młody człowiek zabarykadował drzwi dla większej pewności, poczem oboje zbliżyli się ku oknu i ujrzeli przez szparę okiennicy pana Bonacieux, rozmawiającego z jakimś człowiekiem w płaszczu.
Spostrzegłszy tego człowieka, d’Artagnan porwał się i, dobywając szpadę, poskoczył ku drzwiom.
Był to nieznajomy z Meung.
— Co chcesz uczynić? — zawołała pani Boniecieu. — Zgubisz nas oboje!
— Poprzysiągłem, że zabiję tego człowieka! — odpowiedział d’Artagnan.
— Zycie twoje nie należy w tej chwili do ciebie. W imię królowej zabraniam ci narażać się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo, nie pozostające w związku z zamierzoną podróżą.
— Lecz w swem własnem imieniu niemi nie rozkazujesz?
— A sama — dodała pani Bonacieux wzruszonym głosem, — sama proszę cię o to bardzo. Ale słuchajmy; zdaje mi się, że mówią o mnie.
D’Artagnan zbliżył się ku oknu i wytężył słuch.
Pan Bonacieux otworzył bramę i, przekonawszy się, że w mieszkaniu niema nikogo, wrócił do człowieka w płaszczu, którego na chwilę pozostawił był samego.
— Już poszła — rzekł. — Musiała wrócić do Luwru.
— Czy jesteś pan pewny — pytał nieznajomy, — że nie domyśla się, w jakich zamiarach wyszedłeś z domu?
— Nie — odparł Bonacieux zarozumiale; — jestto kobieta nazbyt powierzchowna.
— Czy ten kadet z gwardyi jest w domu?
— Nie sądzę. Jak pan sam widzisz, okiennice są zamknięte; nie znać też, aby światło przebłyskiwało przez szpary.
— To nic; należałoby się upewnić.
— W jaki sposób?
— Zapukać do jego drzwi.
— Zapytam jego służącego.
— Idź pan.
Bonacieux wszedł do mieszkania, minął drzwi, któremi umknęli tamci oboje, wszedł po schodach, wiodących do mieszkania d’Artagnana, i zapukał.
Nikt nie odpowiedział. Portos bowiem wypożyczył sobie na wieczór Plancheta, chcąc wystąpić z większą wspaniałością; d’Artagnan zaś nie myślał dawać znaku życia.
W chwili, gdy Bonacieux zastukał palcem we drzwi, obojgu młodym ludziom serce omal nie rozsadziło piersi.
— Niema nikogo — rzekł Bonacieux.
— Mniejsza o to. Bądź co bądź, wejdziemy do wnętrza; będziemy tam pewniejsi, aniżeli tutaj, na progu domu.
— Ach, mój Boże! — szepnęła pani Bonacieux, — nie będziemy już nic słyszeli.
— Przeciwnie — odpowiedział d’Artagnan, — usłyszymy wszystko jeszcze lepiej.
D’Artagnan podniósł trzy czy cztery deski posadzki, dzięki czemu pokój jego stał się niejako drugiem uchem Dyonizosa, rozpostarł dywan na podłodze, ukląkł i dał znak pani Bonacieux, aby, tak samo jak on, pochyliła się nad otworem.
— Czy jesteś pan przekonany, że niema w domu nikogo? — pytał nieznajomy.
— Ręczę za to — odparł Bonacieux.
— I sądzisz pan, że twoja żona...
— Powróciła do Luwru.
— Nie rozmawiając z nikim, oprócz pana?
— Jestem tego pewny.
— To rzecz niezmiernie ważna! Czy pan rozumiesz?
— Tak jest; nowina, jaką usłyszałeś pan odemnie, ma swe znaczenie...
— Bardzo duże, mój drogi Bonacieux; nie ukrywam tego bynajmniej.
— I pan kardynał będzie zadowolony ze mnie?
— Nie wątpię.
— Wielki kardynał!
— Czy jesteś pan pewny, że żona pańska nie wymieniła w rozmowie żadnego nazwiska jakiej osoby?
— Nie przypominam sobie.
— Nie wymieniła ani pani de Chevreuse, ani księcia Buckingham, ani pani de Vernet?
— Nie; powiedziała tylko, że chce mię posłać do Londynu w celu załatwienia jakiejś sprawy dla pewnej wybitnej osobistości.
— Zdrajca! — szepnęła pani Bonacieux.
— Cicho! — rzekł d’Artagnan, ujmując ją za rękę, którą mu podała odruchowo.
— W każdym razie — mówił dalej mężczyzna w płaszczu — byłeś pan głupcem, że odmówiłeś wypełnienia tego polecenia. Gdyby nie to, miałbyś już w tej chwili ten list w kieszeni; państwo, któremu grozi niebezpieczeństwo, byłoby ocalone, a ty...
— A ja?
— A panu dałby kardynał dyplom szlachecki!...
— Czy to powiedział?
— Tak jest; wiem, że chciał sprawić panu tę niespodziankę.
— Bądź pan spokojny — odrzekł Bonacieux. — Moja żona ubóstwia mnie; jest jeszcze czas.
— Osioł! — szepnęła pani Bonacieux.
— Cicho! — odezwał się d’Artagnan, ściskając ją silnie za rękę.
— Jak to pan rozumiesz, że jest jeszcze czas? — spytał nieznajomy w płaszczu.
— Udam się do Luwru, zobaczę się z panią Bonacieux, powiem jej, że się namyśliłem, że podejmę się tej sprawy, otrzymam list i pobiegnę z nim natychmiast do kardynała.
— Dobrze więc! idź pan szybko. Powrócę tu niebawem, aby się dowiedzieć, coś pan uczynił.
Nieznajomy oddalił się.
— Niegodziwiec! — rzekła pani Bonacieux, nadając jeszcze i to miano swemu małżonkowi.
— Cicho! — powtórzył d’Artagnan, ściskając jeszcze silniej rączką młodej kobiety.
Straszny ryk przerwał nagle rozmyślania d’Artagnana i pani Bonacieux, bo oto jej małżonek zauważył zniknięcie trzosa i począł drzeć się na całe gardło, że go okradziono.
— Ach, mój Boże! — zawołała pani Bonacieux, — gotów sprowadzić nam na kark całą dzielnicę.
Bonacieux krzyczał długo, Ale ponieważ hałasy tego rodzaju często się powtarzały na ulicy Grabarzy i ponieważ w dodatku dom kramarza miał od pewnego czasu złą opinię w okolicy, nie zwracano na krzyki te uwagi. Widząc, że nikt nie przybywa, Bonacieux wybiegł z domu, krzycząc w dalszym ciągu, i słychać było jeszcze długo głos jego, oddalający się w stronę ulicy du Bac.
— A teraz, kiedy już sobie poszedł — rzekła pani Bonacieux, — czas i panu także wyruszyć w drogę. Bądź odważny, ale przedewszystkiem roztropny, i pamiętaj, że odtąd należysz do królowej.
— Do niej i do ciebie! — zawołał d’Artagnan. — Bądź spokojna, piękna Konstancyo; powrócę, okazując się godnym twojej wdzięczności... Ale czy stanę się również godnym twej miłości?
Młoda kobieta nie odpowiedziała, tylko żywy rumieniec okrasił jej lica. W kilka chwil później d’Artagnan wyszedł z domu, także owinięty szerokim płaszczem, który załamywał się malowniczemi fałdami około pochwy długiej szpady.
Pani Bonacieux śledziła jego kroki miłosnem spojrzeniem, jakiem kobieta wiedzie zawsze za kochającym ją człowiekiem; skoro zaś zniknął za węgłem domu, padła na kolana i, wznosząc ręce do góry, zawołała:
— O, Boże mój! weź w swoją opiekę królowę i nie opuszczaj nas!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.