Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
PLAN WYPRAWY.

D’Artagnan udał się prosto do pana de Tréville. Przyszło mu na myśl, że kardynał zostanie niebawem uprzedzony przez tego przeklętego nieznajomego, który wydawał się jego narzędziem, i sądził słusznie, że niema ani chwili czasu do stracenia.
Serce młodego człowieka było przepełnione radością. Nastręczała się mu sposobność zdobycia równocześnie sławy i pieniędzy, a w dodatku sposobność ta zbliżała go do kobiety, którą ubóstwiał. Szczęśliwy los odrazu dawał mu więcej, aniżeli śmiałby żądać od Opatrzności.
Pan de Tréville znajdował się w salonie, jak zawsze, otoczony szlachtą. D’Artagnan, którego znano, jako stałego bywalca w pałacu, poszedł prosto do gabinetu i polecił uprzedzić pana de Tréville, że pragnie się z nim rozmówić w nader ważnej sprawie.
Czekał niespełna pięć minut, gdy wszedł pan de Treville. Od pierwszego rzutu oka zauważywszy radość, malującą się na twarzy gościa, zacny kapitan zrozumiał, że musiało się wydarzyć coś niezwykłego.
W ciągu całej drogi d’Artagnan zadawał sobie pytanie, czy zwierzyć wszystko panu de Tréville, czy też prosić go tylko o pozwolenie swobodnego działania w pewnej tajemnej sprawie. Ale pan de Tréville był zawsze tak niesłychanie dobry dla niego, tak oddany królowi i królowej, tak serdecznie przytem nienawidził kardynała, że młody człowiek postanowił powiedzieć mu wszystko.
— Pragnąłeś mówić ze mną, mój młody przyjacielu — odezwał się pan de Tréville.
— Tak jest, panie — odpowiedział d’Artagnan. — Przebaczysz mi pan jednak, jak sądzę, że cię trudziłem, skoro się dowiesz, o jak ważną chodzi tu sprawę.
— Mów pan; słucham.
— Chodzi tu ni mniej ni więcej — rzekł d’Artagnan, zniżając głos — jak o honor, a może i o życie królowej.
— Co pan mówisz? — zawołał pan de Tréville, rozglądając się dokoła, czy są sami w pokoju, i wpijając pytające spojrzenie w d’Artagnana.
— Przypadek uczynił mię panem pewnej tajemnicy...
— Którą, spodziewam się, młodzieńcze, zachowasz choćby kosztem własnego życia.
— Ale winienem powierzyć ją panu, ponieważ pan jeden tylko możesz mi dopomódz do wypełnienia zlecenia, jakie otrzymałem od Jej Królewskiej Mości.
— Czy jest to pańska tajemnica?
— Nie, to tajemnica królowej.
— Czy Najjaśniejsza Pani upoważniła cię, byś mi ją powierzył?
— Nie, panie; przeciwnie, zalecono mi jaknajgłębsze milczenie.
— Dlaczegóż więc chcesz ją zdradzić przedemną?
— Ponieważ, jak powiadam, nie mogę nic uczynić bez pomocy pana, a lękam się, by mi pan nie odmówił łaski, o którą przychodzę prosić, jeżeli nie będziesz pan wiedział, w jakim celu o nią proszę.
— Zachowaj tę tajemnicę, młodzieńcze, i powiedz, czego pragniesz.
— Pragnę, abyś pan uzyskał dla mnie od pana des Essarts piętnastodniowy urlop.
— Kiedy?
— Jeszcze tej nocy.
— Opuszczasz Paryż?
— Jadę z poleceniem.
— Czy możesz mi powiedzieć, dokąd?
— Do Londynu.
— Czy może zależy komuś na tem, abyś się nie dostał do celu podróży?
— Sądzę, że kardynał dałby wszystko na świecie, byleby mi w tem przeszkodzić.
— I jedziesz sam?
— Sam.
— W takim razie nie dojedziesz nawet do Bondy; ja ci to mówię, jak jestem Tréville.
— Dlaczego?
— Zamordują cię.
— Zginę, spełniając mój obowiązek.
— Ale nie wypełnisz go, jak tego oczekują.
— To prawda — rzekł d’Artagnan.
— Wierzaj mi — mówił dalej pan de Trévilie, — w przedsięwzięciach tego rodzaju z czterech ludzi zaledwie jeden dociera do celu.
— Ach! masz pan słuszność — zawołał d’Artagnan. — Ale znasz pan także Atosa, Portosa i Aramisa i wiesz sam, że mogę na nich liczyć.
— Ale nie dopuszczaj ich do tajemnicy, której i ja znać nie chcę.
— Zaprzysięgliśmy sobie raz na zawsze ślepe zaufanie i wierność w każdej potrzebie; zresztą możesz im pan powiedzieć, że ufasz mi zupełnie, a z pewnością uwierzą, tak samo, jak pan mi uwierzyłeś.
— Mogę każdemu z nich posłać zwolnienie od służby na przeciąg piętnastu dni: Atosowi, któremu jeszcze ciągle dolega rana, w tym celu, aby udał się do kąpieli w Forges, a Portosowi i Aramisowi z poleceniem, by towarzyszyli swemu przyjacielowi, który w tem przykrem położeniu nie może się obejść bez ich pomocy. Udzielenie urlopu będzie dowodem, że podróż ta odbywa się z moją wolą.
— Dzięki ci, panie! Jesteś nieskończenie dobry.
— Odszukaj ich zatem natychmiast i ruszajcie w drogę jeszcze dzisiaj w nocy. Ach, prawda! napisz zaraz prośbę do pana des Essarts. Być bardzo może, że szpieg szedł twoim śladem; w tym więc wypadku, gdyby kardynał wiedział już o całej sprawie, odwiedziny twoje w mym domu będą usprawiedliwione.
D’Artagnan napisał prośbę, a pan de Tréville, biorąc ją do ręki, zapewnił, że przed godziną drugą rano cztery pozwolenia na wyjazd będą doręczone wybierającym się w podróż w ich własnych mieszkaniach.
— Może będziesz pan tak łaskaw przesłać pozwolenie dla mnie do mieszkania Atosa — rzekł d’Artagnan. — Obawiam się bowiem, że w razie powrotu do własnego domu mógłbym tam narazić się na jakie niezbyt miłe spotkanie.
— Bądź pan spokojny. Zatem żegnam i życzę szczęśliwej podróży. Ale, ale! — odezwał się jeszcze pan de Tréville, przywołując młodzieńca z powrotem.
D’Artagnan zawrócił.
— Czy masz pan pieniądze? D’Artagnan brzęknął workiem, który miał w kieszeni.
— Czy wystarczy? — pytał pan de Tréville.
— Mam trzysta pistolów.
— To dobrze; z tem można zajechać na koniec świata. Ruszajcie zatem w drogę.
D’Artagnan pożegnał pana de Tréville, który podał mu rękę; młodzieniec uścisnął ją z szacunkiem, zmieszanym z wdzięcznością. Odkąd przybył do Paryża, mógł tylko chełpić się znajomością tego człowieka, który zawsze postępował z nim zacnie, szczerze i wielkodusznie.
Najpierw skierował kroki do Aramisa. Nie był u swego przyjaciela od owego pamiętnego wieczoru, kiedy śledził panią Bonacieux, — co więcej, nie widywał go niemal, a ilekroć go spotkał, dostrzagał głęboki smutek na jego twarzy.
Tego wieczoru Aramis był również smutny i rozmarzony. D’Artagnan zagadnął go kilkakrotnie o przyczynę tej melancholii; Aramis za każdym razem usprawiedliwiał się, że na tydzień następny musi przygotować komentarz łaciński do osiemnastego rozdziału dzieła świętego Augustyna i że to pochłania całkowicie jego uwagę i myśli.
Obaj przyjaciele rozmawiali już przez czas pewien, gdy nadszedł służący pana de Tréville, przynosząc jakieś zapieczętowane papiery.
— Cóż to takiego? — zapytał Aramis.
— Pozwolenie na wyjazd, o jakie pan prosiłeś — odpowiedział służący.
— Ależ ja nie prosiłem o nic.
— Nie mów nic, lecz bierz — odezwał się d’Artagnan. — A ty, mój przyjacielu, masz tu pół pistola za swój trud. Oświadczysz panu de Tréville, że pan Aramis dziękuję bardzo za otrzymane pozwolenie. Możesz odejść.
Służący skłonił się aż do ziemi i wyszedł.
— Cóż to ma znaczyć? — pytał Aramis.
— Wyobraź sobie, że masz odbyć piętnastodniową podróż, i zabieraj się ze mną.
— Ależ ja nie ruszę z Paryża, dopóki się nie dowiem...
Aramis zawahał się.
— Co się z nią stało, nieprawdaż? — dokończył d’Artagnan.
— Z kim? — pytał Aramis.
— Z damą, która była tutaj... z damą, posiadającą haftowane chusteczki.
— Kto ci powiedział, że była tutaj jakaś dama? — przerwał Aramis, blednąc, jak chusta.
— Widziałem ją.
— I wiesz, kto to taki?
— Domyślam się przynajmniej.
— Słuchaj — mówił Aramis. — Skoro wiesz już tyle, to wiesz może także, co się z nią stało?
— Przypuszczam, że wróciła do Tours.
— Do Tours? to być może. Znasz ją, jak widzę. Ale dlaczego wróciła do Tours, nie zawiadamiając mię o tem wcale?
— Obawiała się, by jej nie uwięziono.
— Dlaczego nie napisała ani słowa?
— Bo obawiała się skompromitować ciebie.
— D’Artagnanie! wracasz mi życie! — krzyknął Aramis. — Sądziłem już, że pogardziła mną, że mię zdradziła... Byłem tak szczęśliwy, ujrzawszy ją znowu... Nie mogłem przecież przypuścić, aby narażała dla mnie swą wolność... A jednak jakaż przyczyna mogła ją sprowadzić do Paryża?
— Ta sama, dla której wyruszamy dzisiaj do Londynu.
— A cóż to za przyczyna? — pytał Aramis.
— Dowiesz się tego jeszcze kiedyś, mój Aramisie. Tymczasem pragnę naśladować powściągliwość w słowie „siostrzenicy doktora“.
Aramis uśmiechnął się, — przypomniał sobie bowiem bajeczkę, którą pewnego wieczora opowiedział przyjaciołom.
— Dobrze więc! skoro pani ta wyjechała z Paryża i skoro jesteś o tem przekonany, d’Artagnanie, nic mię już nie zatrzymuje, i gotów jestem towarzyszyć ci. Dokądże więc się udajemy?...
— Na razie do Atosa. Skoro zaś chcesz mi towarzyszyć, proszę cię, spiesz się, gdyż straciliśmy już i tak dużo czasu. Ach, prawda! zawołaj Bazina.
— Czy Bazin pojedzie także z nami?
— Może. Bądź co bądź, dobrze będzie, gdy obecnie pójdzie z nami do Atosa.
Aramis przywołał Bazina i rozkazał mu podążyć za nimi do Atosa.
— Chodźmy zatem! — rzekł, biorąc płaszcz, szpadę i trzy pistolety i otwierając zgoła niepotrzebnie kilka szuflad, aby zobaczyć, czy nie znajdzie tam przypadkiem jakiejś zabłąkanej monety. Przekonawszy się ostatecznie, że poszukiwania te są daremne, poszedł za d’Artagnanem, zastanawiając się, skąd młody kadet z gwardyi wie tak samo dobrze, jak on, kto była dama, której udzielał gościnności w swym domu, i jakim sposobem mógł wiedzieć lepiej od niego, co się z nią stało.
Gdy wychodzili z domu, Aramis położył dłoń na ramieniu d’Artagnana i, wpatrując się w niego badawczo, zapytał:
— Nie mówiłeś z nikim o tej kobiecie?
— Z nikim.
— Ani z Portosem, ani z Atosem nawet?
— Nie wspomniałem im o niej ani słowa.
— To dobrze.
I uspokojony już co do tego ważnego szczegółu Aramis poszedł za d’Artagnanem. Niebawem znaleźli się obaj u Atosa.
Zastali go, trzymającego w jednej ręce pozwolenie na wyjazd, w drugiej zaś list od pana de Tréville.
— Czy moglibyście mi może wyjaśnić, co znaczy to pozwolenie i ten list, który otrzymuję? — zapytał Atos przybyłych przyjaciół i przeczytał im treść otrzymanego listu: — „Mój drogi Atosie. Ponieważ zdrowie twoje wymaga tego bezwarunkowo, chciałbym, abyś wypoczął przez kilka dni. Wybierz się więc d© kąpieli w Forges lub gdzieindziej, gdyby ci to bardziej dogadzało, i postaraj się odzyskać nadszarpane siły.

Życzliwy ci
Tréville.“

— Otóż, Atosie, list ten i pozwolenie oznaczają, że masz mi towarzyszyć.
— Do kąpieli w Forges?
— Tam lub gdzieindziej.
— W służbie króla?
— Króla albo królowej. Czyż nie jesteśmy sługami obojga Ich Królewskich Mości?
W tej samej chwili wszedł Portos.
— Tam do licha! — rzekł, — dzieją się dziwne rzeczy. Odkądże to zapanował zwyczaj, że udziela się muszkieterom urlopów, choć nie proszą o to wcale?
— Odtąd, odkąd mają przyjaciół, którzy proszą o to w ich imieniu — odpowiedział d’Artagnan.
— Aha! aha! — zawołał Portos. — Zdaje się, że tutaj gotuje się coś nowego...
— Tak jest; wyjeżdżamy — rzekł Aramis.
— Dokądże to? — pytał Portos.
— Na honor, sam nie wiem — odrzekł Atos; — zapytaj d’Artagnana.
— Udajemy się do Londynu, moi panowie — oświadczył d’Artagnan.
— Do Londynu? — zawołał Portos. — A cóż my tam będziemy robili?
— Tego właśnie nie mogę wam powiedzieć, moi panowie; musicie mi zaufać.
— Ale na to, aby się dostać do Londynu — zauważył Portos, — trzeba pieniędzy; ja zaś nie posiadam ich wcale.
— Ani ja — rzekł Aramis.
— Ani ja — powtórzył Atos.
— Ja zato mam — odpowiedział d’Artagnan, wyciągając swój skarb z kieszeni i kładąc go na stole. — W kiesce tej znajduje się trzysta pistolów; jeżeli każdy z nas weźmie po sześćdziesiąt pięć, to wystarczy to zupełnie, aby zajechać do Londynu i powrócić. Zresztą bądźcie spokojni; nie wszyscy tam dojedziemy.
— A to dlaczego?
— Gdyż, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, niektórzy z nas pozostaną po drodze.
— Czyż przedsiębierzemy jaką wyprawę wojenną?
— Jedną z najniebezpieczniejszych... oznajmiam wam.
— Więc tak? Skoro jednakże mamy się narażać na śmierć — rzekł Portos, — pragnąłbym wiedzieć przynajmniej, z jakiego powodu.
— Dużą korzyść z tego odniesiesz! — zauważył Atos.
— Jednakże i ja również podzielam zdanie Portosa — oświadczył Aramis.
— Czy król zwykł zdawać wam sprawę ze swych zamiarów? Nie. Mówią wam po prostu: Panowie, walka toczyć się będzie we Flandryi, czy w Gaskonii; idźcie tam walczyć. I idziecie... Dlaczego się bijecie, to nie obchodzi was bynajmniej.
— D’Artagnan ma słuszność — oświadczył Atos. — Oto trzy zezwolenia, nadesłane przez pana de Tréville; oto trzysta pistolów, których pochodzenia nie znam wcale. Idźmy zatem nadstawiać głowę tam, gdzie nas wysyłają. Czyż życie warte jest tylu rozpraw? D’Artagnanie, jestem gotów iść z tobą.
— Ja również — rzekł Portos.
— I ja — odezwał się Aramis. — Tem bardziej, że chętnie opuszczę Paryż... potrzebuję rozrywki.
— Doskonale! Rozrywki nie zabraknie wam, moi panowie, bądźcie spokojni — oświadczył d’Artagnan.
— Kiedyż zatem wyruszamy w drogę? — zapytał Atos.
— Natychmiast — odpowiedział d’Artagnan; — nie mamy ani chwili do stracenia.
— Hola! Grimaud! Planchet! Mousqueton! Bazin! — wołali czterej młodzi ludzi na swoich służących. — Smarować buty i przyprowadzić konie ze stajni pałacowej!
Każdy z muszkieterów miał zawsze w stajni pałacowej konia w pogotowiu, jak w koszarach, a podobnie i każdy z ich służących.
Planchet, Grimaud, Mousqueton i Bazin popędzili cwałem.
— A teraz ułóżmy plan wyprawy — rzekł Portos. — Dokąd wyruszamy najpierw?
— Do Calais — odparł d’Artagnan; — jest to najprostsza droga do Londynu.
— Dobrze — rzekł Portos. — Moje zdanie zatem jest następujące...
— Mów.
— Czterej ludzie, podróżujący razem, budzą zawsze podejrzenie; d’Artagnan zatem da każdemu z nas wskazówki. Ja wyruszę pierwszy drogą na Boulogne, aby wybadać teren; Atos wyjedzie w dwie godziny później, udając się w stronę Amiens; Aramis pospieszy za nami przez Noyon; wreszcie d’Artagnan pojedzie, którędy mu się spodoba, w przebraniu Plancheta, podczas gdy Planchet będzie nam towarzyszył, udając d’Artagnana w mundurze gwardyjskim.
— Mojem zdaniem, panowie — oświadczył Atos, — nie należy wtajemniczać służby w podobną sprawę. Szlachcic może niekiedy przypadkiem zdradzić jakąś tajemnicę; służący sprzeda ją prawie zawsze.
— Plan Portosa — rzekł d’Artagnan — wydaje mi się niepraktycznym, choćby dlatego, że sam nie wiem, jakie mógłbym wam dać wskazówki. Zadaniem mojem jest odwiezienie listu, nic więcej. Nie posiadam i nie mogę sporządzić trzech odpisów tego listu, gdyż pismo jest zamknięte pieczęcią; sądzę zatem, że wypada nam wspólnie odbywać podróż. Pismo to jest ukryte w mojej kieszeni — mówiąc to, pokazał kieszeń, w której się list znajdował. — Gdybym padł podczas wyprawy, jeden z was weźmie list, i ruszycie w dalszą drogę. Gbyby ten drugi został zabity, przyjdzie kolej na następnego, i tak dalej... Chodzi bowiem jedynie tylko o to, aby jeden z nas przybył do celu.
— Brawo, d’Artagnanie! W zupełności podzielam twoje zdanie — zawołał Atos. — Należy zresztą postępować konsekwentnie. Udaję się do kąpieli, wy zaś mi towarzyszycie; zamiast udać się do Forges, jadę nad morze, to mi wolno. Gdyby nas chciano zaaresztować, pokażę list pana de Tréville, wy zaś wykażecie się otrzymanymi urlopami; jeżeli zostaniemy napadnięci, będziemy się bronili; jeżeli pociągną nas przed sąd, będziemy twierdzili z całą stanowczością, że nie mieliśmy zgoła innych zamiarów, jak tylko zanurzyć się pewną ilość razy w morzu. Nietrudno zresztą byłoby dać sobie radę z czterema rozdzielonymi ludźmi, podczas gdy złączeni razem tworzą już pokaźny zastęp. Uzbroimy naszych czterech służących w pistolety i muszkiety, i gdyby nawet wysłano armię przeciwko nam, stawimy jej czoło, a ten, co wyjdzie żywym z walki, odwiezie list, jak to planuje d’Artagnan.
— Dobrze powiedziane — zawołał Aramis. — Rzadko zabierasz głos, Atosie, ale, gdy się odezwiesz, przemawiasz, jak święty Jan Złotousty. Przyjmuję plan Atosa. A ty, Portosie?
— Ja także — odparł Portos, — jeżeli tylko d’Artagnan godzi się na niego. D’Artagnan bowiem, jako oddawca listu, jest oczywiście wodzem wyprawy; co on postanowi, wypełnimy.
— A zatem — odezwał się d’Artagnan — postanawiam, że przyjmujemy plan Atosa i że za pół godziny ruszamy w drogę.
— Przyjmujemy! przyjmujemy! — zakrzyknęli chórem trzej muszkieterowie.
I każdy z nich, sięgnąwszy do trzosa, wziął po sześćdziesiąt pięć pistolów i począł czynić przygotowania do wyjazdu o oznaczonej godzinie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.