Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
PODRÓŻ.

O godzinie drugiej nad ranem czterej nasi poszukiwacze przygód wyjechali z Paryża przez rogatkę Świętego Dyonizego. Dopóki trwała noc, posuwali się naprzód w milczeniu; pomimowoli ulegali wpływowi ciemności i na każdym kroku podejrzywali zasadzki.
Ale z pierwszym brzaskiem dnia rozwiązały się języki; z promieniami słońca wróciła wesołość. Jak gdyby w przeddzień potyczki, serca biły przyspieszonem tempem, oczy błyszczały radością; odczuwali, że życie, z którem może będą zmuszeni się rozstać, jest bądź co bądź drogocennym skarbem.
Zastęp ich zresztą wyglądał nader groźnie: marsowe postawy muszkieterów, czarne ich konie, miarowy ruch naprzód, do jakiego ci dzielni towarzysze żołnierza przyzwyczaili się w szeregach pułku, — wszystko to zdradziłoby tajemnicę, gdyby chcieli ją ukrywać.
Pachołkowie, uzbrojeni od stóp do głów, jechali za nimi.
Aż do Chantilly, gdzie stanęli około godziny ósmej rano, dojechali bez żadnej przygody. Należało spożyć śniadanie. Zsiedli więc z koni przed gospodą, której godło przedstawiało świętego Marcina, dającego połowę płaszcza ubogiemu, przyczem nakazali pachołkom, aby nie zdejmowali siodeł z koni i aby byli gotowi natychmiast wyruszyć w dalszą drogę.
Gdy weszli do ogólnej sali i zasiedli do stołu, jakiś szlachcic, który, jak się zdawało, przybył z Dammartin, i siedząc przy tym samym stole, jadł śniadanie, rozpoczął z nimi rozmowę o deszczu i pogodzie, Nasi podróżni odpowiadali mu. Gdy zaś wychylił kielich za ich zdrowie, muszkieterowie odpowiedzieli grzecznością na grzeczność.
W chwili jednak, kiedy Mousqueton wszedł z wiadomością, że konie czekają w pogotowiu, i kiedy zaczęto wstawać od stołu, nieznajomy zaproponował Portosowi wypicie za zdrowie kardynała. Portos odpowiedział, że niczego więcej nie pragnie, jeżeli nieznajomy wypije również za zdrowie króla. Szlachcic począł krzyczeć, że nie zna innego króla, prócz Jego Eminencyi. W odpowiedzi na to Portos nazwał go pijakiem, wobec czego nieznajomy dobył szpady.
— Zrobiłeś głupstwo — rzekł Atos. — Ale niema rady; nie można się już cofnąć. Zabij tego człowieka i staraj się dogonić nas, jak możesz najprędzej.
Wszyscy trzej dosiedli koni i puścili się cwałem, podczas gdy Portos obiecywał swemu przeciwnikowi, że podziurawi go wszystkimi sposobami, znanymi w sztuce szermierskiej.
— O jednego mniej! — rzekł Atos, gdy ujechali jakieś sto kroków.
— Ale dlaczego ten człowiek zaczepił Portosa, zamiast któregoś z nas? — pytał Aramis.
— Bo Portos wykrzykiwał najgłośniej, i dlatego nieznajomy uważał go za przywódcę wyprawy — odpowiedział d’Artagnan.
— Twierdziłem zawsze, że ten Gaskończyk jest skarbnicą mądrości — mruknął Atos.
W Beauvais podróżnicy nasi zatrzymali się przez dwie godziny, aby dać wypocząć koniom i zaczekać na Portosa. Skoro jednak nie wrócił po upływie tego czasu, ani też nie było o nim żadnej wieści, ruszyli w dalszą podróż.
O milę za Beauvais, w miejscu, gdzie droga wiła się się między dwoma wzgórzami, napotkali ośmiu czy dziesięciu ludzi, którzy pod pozorem naprawiania zepsutego gościńca kopali w nim doły i błotniste kałuże. Aramis, obawiając się, że powala sobie buty w tem robionem błocie, skrzyczał ich ostro. Atos chciał temu zajściu zapobiedz, ale się spóźnił, i robotnicy poczęli wydrwiwać naszych podróżnych, czem doprowadzili do tego, że nawet flegmatyczny Atos oburzył się ich zuchwalstwem i najechał koniem na jednego z nich. Wówczas ludzie ci cofnęli się do przydrożnego rowu i pochwycili ukryte w nim muszkiety. Wskutek tego podróżni nasi musieli przejechać wprost pod gradem kul, z których jedna przebiła Aramisowi ramię, druga zaś utkwiła Mousquetonowi w miękkich częściach ciała, będących przedłużeniem kości krzyżowej. Mousqueton spadł z konia, nie dlatego, by był istotnie ciężko raniony, lecz ponieważ, nie mogąc zobaczyć rany, przypuszczał zapewne, że jest groźniejsza, aniżeli była w rzeczywistości.
— To zasadzka! — krzyknął d’Artagnan. — Nie dajmy się chwycić w sidła! Dalej, naprzód w drogę!
Aramis, aczkolwiek raniony, chwycił się grzywy konia, który poniósł go za towarzyszami. Rumak Mousquetona dogonił ich także i biegł razem bez jeźdźca.
— Będziemy mieli jednego konia zapasowego — rzekł Atos.
— Wolałbym mieć kapelusz — odparł d’Artagnan. — Zdmuchnęła mi go kula. Całe szczęście, na honor, że list, jaki mam przy sobie, nie w nim się znajdował.
— Otóż to! Gotowi zabić biednego Portosa, gdy pojedzie tędy — odezwał się Aramis.
— Gdyby Portos mógł się utrzymać na nogach, byłby nas już dawno dogonił — zauważył Atos. — Mojem zdaniem, ten pijak otrzeźwiał, ledwie stanął na placu boju.
Pędzili jeszcze galopem przez dwie godziny, chociaż konie były pomęczone i można się było obawiać, że niebawem odmówią jeźdźcom swej służby. Skierowali się następnie na przełaj, w nadziei, że dzięki temu będą mniej niepokojeni. Ale w Crévecoeur Aramis oświadczył, że dalej jechać nie może. W istocie trzeba było mieć jego męstwo, ukrywające się pod wytworną powierzchownością i pod gładkiem obejściem, aby dotrwać aż dotąd. Co chwila bladł straszliwie, i musiano podtrzymywać go na koniu. Zsadzono go zatem przed bramą przydrożnej oberży, pozostawiono mu Bazina, który raczej przeszkadzał, niż pomagał w utarczce, i ruszono dalej w nadziei, że zdążą na noc do Amiens.
— Do licha! — zaklął Atos, gdy jechali dalej, mając już poczet, zmniejszony do dwóch panów i Grimauda oraz Plancheta. — Do licha! nie dam się więcej złapać i zaręczam ci, że nie otworzę ust, ani nie dobędę szpady, póki nie przybędziemy do Calais. Przysięgam...
— Nie przysięgajmy — rzekł d’Artagnan, — pędźmy tylko, ile tchu starczy koniom.
Podróżnicy wbili ostrogi w brzuchy rumaków, które, podniecone tem, wytężały siły. O północy przybyli do Amiens i zatrzymali się przed gospodą pod Złotą Lilią.
Oberżysta wyglądał na najzacniejszego człowieka na świecie. Przyjął podróżnych ze świecą w jednej ręce, a bawełnianą szlafmycą w drugiej, i chciał każdego z nich umieścić w osobnym pięknym pokoju. Na nieszczęście, pokoje te znajdowały się na dwóch przeciwnych krańcach gospody. D’Artagnan i Atos nie zgodzili się na to. Oberżysta odpowiedział, że nie rozporządza innymi pokojami, godnymi Ich Wysokości; a podróżni oświadczyli, że gotowi się przespać w ogólnej sali na siennikach, rzuconych na ziemię. Oberżysta nalegał, oni upierali się przy swojem; wreszcie musiał zastosować się do tego, czego żądali.
Zaledwie przyrządzili sobie posłanie i zatarasowali drzwi od wewnątrz, gdy zapukano do okiennicy od strony podwórza. Zapytali, kto taki, i otwarli okiennicę, poznawszy głosy swych pachołków.
Byli to istotnie Planchet i Grimaud.
— Grimaud sam potrafi dopilnować koni — oświadczył Planchet, — a jeżeli panowie pozwolą, ja położę się na progu. Dzięki temu, będą panowie mogli mieć pewność, że nikt tu nie wejdzie.
— A na czem się położysz? — spytał d’Artagnan.
— Oto moje posłanie — odpowiedział Planchet, wskazując wiązkę słomy.
— Chodź więc — rzekł d’Artagnan. — Masz słuszność; postać tego oberżysty nie bardzo mi się podoba; jest zanadto uprzejmy.
— Mnie nie podoba się także — oświadczył Atos.
Planchet wszedł do pokoju przez okno, ułożył się pod drzwiami, a Grimaud zamknął się w stajni, zaręczając, że o godzinie piątej rano i on i cztery konie będą gotowe do drogi.
Noc minęła dosyć spokojnie. Około godziny drugiej nad ranem próbował ktoś wprawdzie dostać się do drzwi, Planchet jednak zerwał się natychmiast, a kiedy zapytał „ktotam?“, pukający oświadczył, że się pomylił, i oddalił się szybko.
O godzinie czwartej rano rozległ się straszny hałas w stajni; Grimaud chciał obudzić parobków, ci natomiast zaczęli go bić. Kiedy otwarto okno, ujrzano biednego chłopca nieprzytomnego, z głową rozciętą rękojeścią od wideł.
Planchet wyszedł na podwórze i chciał osiodłać konie; okazało się jednak, że są ochwacone. Jeden tylko koń Mousquetona, który w ciągu dnia poprzedniego przez pięć czy sześć godzin odbywał podróż bez jeźdźca, mógł służyć do dalszej jazdy, ale wskutek trudnej do wytłómaczenia pomyłki weterynarz, po którego posłano, aby puścił krew koniowi gospodarza, uczynił to z koniem Mousquetona.
Wszystko razem poczynało się stawać niepokojącem, przygody bowiem, jakie spotkały naszych podróżnych, mogły być zarówno dziełem przypadku, jak wynikiem uknutego z góry planu. Atos i d’Artagnan wyszli przed gospodę, podczas gdy Planchet poszedł się wywiedzieć, czy nie możnaby nabyć gdzieś w okolicy trzech koni wierzchowych. Tuż przed bramą stały właśnie dwa konie wypoczęte i silne. Składało się to nadzwyczajnie. Planchet zapytał, do kogo należą; odpowiedziano mu, że właściciele spędzili noc w gospodzie i że w tej chwili załatwiają rachunki z gospodarzem.
Atos udał się tam także, aby uregulować należność, a d’Artagnan i Planchet pozostali przy bramie, wiodącej na ulicę. Oberżysta siedział w dość odległym pokoju na dole. Poproszono Atosa, aby tam poszedł do niego. Nie podejrzywając nic złego, Atos wyjął dwa pistole, aby zapłacić. Oberżysta siedział sam przed biurkiem, którego szuflady były na pół otwarte. Wziął pieniądze, podane przez Atosa, obejrzał je, przekładając z ręki do ręki, poczem oświadczył nagle, że są fałszywe, i zagroził aresztowaniem jego i towarzysza, jako fałszerzy pieniędzy.
— Hultaju! — rzekł Atos, podchodząc ku niemu, — obetnę ci uszy!
W tej chwili jednak wypadli z bocznych drzwi czterej ludzie, uzbrojeni od stóp do głów, i rzucili się na Atosa.
— Schwytano mnie! — krzyknął Atos na całe gardło. — Uciekaj, d’Artagnanie! — i przy tych słowach wystrzelił dwukrotnie z pistoletu.
D’Artagnan i Planchet nie czekali na powtórne wezwanie: odwiązali natychmiast konie, czekające przy bramie, dosiedli ich i, spiąwszy ostrogami, popędzili cwałem.
— Czy wiesz, co się stało z Atosem? — zagadnął d’Artagnan Plancheta, nie zatrzymując się w biegu.
— Ach, panie! — odpowiedział Planchet, — widziałem, jak dwóch napastników padło od jego strzałów, i zdaje mi się, że zauważyłem poprzez szyby, jak rąbał się z innymi.
— Dzielny Atos! — szepnął d’Artagnan. — I pomyśleć, że jestem zmuszony go opuścić. Zresztą któż może wiedzieć, co nas obu tutaj czeka... Naprzód, Planchecie! naprzód! Jesteś zuchem, co się zowie.
— Mówiłem już panu — odparł Planchet, — że Pikardyjczyka można poznać dopiero w potrzebie; zresztą jestem w rodzinnym kraju, i to mi dodaje odwagi.
I obaj, spinając konie ostrogami, przybyli do Saint-Omer, nie zatrzymując się w drodze. Tam, trzymając cugle w rękach z obawy nowej przygody, pozwolili odpocząć koniom, przekąsili coś naprędce, stojąc na ulicy, poczem ruszyli dalej w drogę.
Na sto kroków przed bramami Calais koń d’Artagnana runął na ziemię, tak, że w żaden sposób nie można go było podnieść; krew płynęła mu z nozdrzy i z oczu. Pozostał jeszcze koń Plancheta, ale i ten zatrzymał się w miejscu, i niepodobna było zmusić go do dalszej drogi.
Na szczęście, jak powiedzieliśmy, znajdowali się zaledwie w odległości stu kroków od miasta. Pozostawili więc swe wierzchowce na środku drogi i pieszo pobiegli do portu. Planchet zwrócił uwagę swego pana na jakiegoś szlachcica, który w towarzystwie służącego szedł o jakie pięćdziesiąt kroków przed nimi.
Zbliżyli się szybko ku temu człowiekowi, któremu, jak się zdawało, spieszyło się bardzo; obuwie miał pokryte pyłem i wypytywał się, czy nie mógłby natychmiast przepłynąć na brzeg angielski.
— To bardzo łatwo odpowiedział właściciel statku, przygotowanego do wyruszenia w drogę. — Dzisiaj rano jednak wydano rozkaz, aby nie przewozić nikogo bez szczególnego pozwolenia pana kardynała.
— Pozwolenie takie mam przy sobie — odparł szlachcic, wyjmując dokument z kieszeni; — oto jest.
— Niech je poświadczy dowódca portu — rzekł właściciel statku, — a ja poczynię tymczasem ostateczne przygotowania.
— Gdzie znajdę dowódcę?
— Na letniem mieszkaniu.
— Gdzież to jest?
— W odległości ćwierć mili od miasta; o, patrz pan, widać stąd: dom, pokryty dachówką, tam, poniżej tego małego wzgórza.
— Doskonale! — odparł szlachcic i w towarzystwie służącego udał się w stronę letniego mieszkania dowódcy portu.
D’Artagnan i Planchet szli za nim w odległości mnie-jwięcej pięciuset kroków. Skoro już wyszli za miasto, d’Artagnan przyspieszył kroku i zrównał się z szlachcicem w chwili, gdy tenże wchodził do niewielkiego lasku.
— Zdaje mi się — rzekł d’Artagnan, — że spieszy się panu bardzo.
— Nikomu nie może się bardziej spieszyć.
— Niezmiernie mi przykro — mówił dalej d’Artagnan, — bo i mnie także bardzo pilno, przeto chcę prosić pana o oddanie mi pewnej usługi.
— A mianowicie?
— Ażebyś mi pan pozwolił przepłynąć do Anglii pierwej od niego.
— To niemożliwe — odpowiedział szlachcic. — Przebyłem sześćdziesiąt mil w ciągu czterdziestu czterech godzin i jutro w południe muszę być w Londynie.
— Odbyłem tę samą drogę w ciągu czterdziestu godzin i muszę być w Londynie jutro o godzinie dziesiątej rano.
— Bardzo mi przykro, mój panie, ale przybyłem tu pierwszy i nie pozwolę się wyprzedzić.
— Bardzo mi przykro, mój panie, ale chociaż przybyłem tu później, stanę tam pierwszy...
— Jadę w sprawie królewskiej — rzekł szlachcic.
— A ja w mojej własnej! — odparł d’Artagnan.
— Jak mi się zdaje, szukasz pan zaczepki?
— Do licha! A za cóż pan to uważasz?
— Czego pan zatem żądasz?
— Chcesz się pan dowiedzieć?
— Oczywiście.
— Otóż pragnę otrzymać od pana pozwolenie na przejazd, jakie posiadasz. Ja nie mam go, a jest mi potrzebne.
— Żartujesz pan chyba...
— Nie żartuję nigdy.
— Ustąp pan z drogi!
— Nie pójdziesz pan dalej.
— Słuchajno, młodzieńcze! czy chcesz, abym ci łeb roztrzaskał? Hola, Lubinie, daj mi moje pistolety!
— Planchecie, zajmij się sługą — zawołał d’Artagnan; — pana ja biorę na siebie.
Planchet, rozzuchwalony pierwszem powodzeniem, rzucił się na Lubina, a będąc krzepkim i zwinnym, przewrócił go nawznak na ziemię i ukląkł mu na piersiach.
— Czyń pan, co do pana należy — zawołał Planchet; — ja zrobiłem już swoje.
Widząc to, szlachcic dobył szpady i rzucił się na d’Artagnana. Ale trafił na godniejszego od siebie przeciwnika; w ciągu trzech sekund d’Artagnan zadał mu trzy pchnięcia, mówiąc przy każdym ciosie:
— To za Atosa... to za Portosa... to za Aramisa!
Otrzymawszy trzecie pchnięcie, szlachcic runął na ziemię, jak kłoda.
D’Artagnan sądził, że przeciwnik jego jest nieżywy lub, co najmniej, nieprzytomny, i zbliżył się ku niemu, aby zabrać mu pozwolenie na przejazd. W chwili jednakże, gdy wyciągnął rękę, aby przeszukać jego kieszenie, ranny, który nie wypuścił szpady z ręki, zadał mu cios w same piersi, mówiąc:
— To dla ciebie.
— To dla mnie! Lecz najlepszy jest ten, kto jest ostatni! — krzyknął d’Artagnan z wściekłością, przygważdżając go czwartym ciosem w brzuch do ziemi.
Teraz szlachcic zamknął oczy i stracił przytomność.
D’Artagnan przeszukał kieszeń, do której podróżny chował pozwolenie na przejazd, i zabrał mu ten dokument. Był on wypisany na nazwisko hrabiego de Wardes.
Następnie, spojrzawszy po raz ostatni na młodego człowieka, który mógł mieć zaledwie lat dwadzieścia pięć, a którego pozostawiał tu bez przytomności, może i bez życia, i westchnął nad tem dziwnem przeznaczeniem, zmuszającem ludzi do wzajemnego zabijania się w obronie spraw tych, którzy są dla nich najzupełniej obcymi ludźmi i o których nie wiedzą nawet często, że wogóle istnieją.
Ale myśli te przerwał mu Lubin, który wydawał chrapliwe jęki i z całych sił wołał o pomoc.
Planchet trzymał go ręką za gardło i zaciskał silnie.
— Panie — rzekł, — kiedy go tak trzymam, nie krzyczy; ale niechno tylko popuszczę, zaraz zaczyna wrzeszczeć nanowo. Poznaję, że to Normandczyk, a Normandczycy to uparty naród.
Istotnie, mimo zaciśniętego gardła, Lubin usiłował jeszcze pokrzykiwać.
— Zaczekaj! — rzekł d’Artagnan.
I wziąwszy chustkę, zakneblował mu usta.
— A teraz — radził Planchet — przywiążmy go do drzewa.
Uczynili to bardzo sumiennie, poczem ułożyli hrabiego de Wardes obok służącego. Ponieważ zaś noc już zapadała, a zarówno zakneblowany, jak raniony, znajdowali się w głębi lasku, nie ulegało wątpliwości, że pozostaną na tem miejscu aż do dnia następnego.
— Teraz zaś — oświadczył d’Artagnan — spieszmy do dowódcy!
— Ależ pan jesteś raniony, jak się zdaje — zauważył Planchet.
— To nic. Zajmijmy się najpierw tem, co najważniejsze, a potem będzie czas pomyśleć o ranie, która zresztą, jak mi się zdaje, nie jest bynajmniej niebezpieczna.
I obaj skierowali się pospiesznym krokiem ku siedzibie dostojnego urzędnika.
Oznajmiono mu przybycie pana hrabiego de Wardes.
D’Artagnan został wprowadzony.
— Masz pan rozkaz, podpisany przez kardynała? — zapytał dowódca.
— Tak — odpowiedział d’Artagnan, — oto jest.
— Wszystko w zupełnym porządku — oświadczył dowódca, przeczytawszy pismo.
— Rzecz prosta — odparł d’Artagnan; — należę do najwierniejszych sług kardynała.
— Jak się zdaje, Jego Eminencya pragnie przeszkodzić komuś w dostaniu się do Anglii?
— Tak jest, niejakiemu d’Artagnanowi, szlachcicowi bearneńskiemu, który wyjechał z Paryża w towarzystwie trzech przyjaciół, udając się w podróż do Anglii.
— Czy znasz go pan osobiście? — pytał dowódca.
— Kogo?
— Tego d’Artagnana.
— Doskonale.
— Poproszę zatem o jego rysopis.
— To drobnostka.
I d’Artagnan przedstawił szczegółowo rysopis hrabiego de Wardes.
— Czy mu kto towarzyszy? — pytał dowódca.
— Tak jest; służący, nazwiskiem Lubin.
— Będziemy baczyli na nich, a jeżeli wpadną w nasze ręce, to Jego Eminencya może być spokojny, że odstawimy ich do Paryża pod dobrą eskortą.
— Czyniąc to, panie dowódco — oświadczył d’Artagnan, — zasłużysz się dobrze kardynałowi.
— Czy zobaczysz się pan z nim po powrocie?
— Niewątpliwie.
— W takim razie chciej mu pan powiedzieć, że jestem jogo wiernym sługą.
— Nie omieszkam tego uczynić.
Uradowany tem zapewnieniem, dowódca portu potwierdził pozwolenie przejazdu i zwrócił je d’Artagnanowi.
Nie tracąc czasu na zbyteczne uprzejmości, d’Artagnan pożegnał dowódcę, podziękował mu i wyszedł.
Znalazłszy się na ulicy, obaj z Planchetem pobiegli pędem i, nakładając drogi, aby ominąć lasek, weszli inną bramą do miasta.
Statek był już gotów do odjazdu, a właściciel oczekiwał w porcie.
— Więc cóż? — zapytał, ujrzawszy d’Artagnana.
— Oto pozwolenie, już potwierdzone.
— A tamten drugi szlachcic?
— Nie pojedzie dzisiaj — odpowiedział d’Artagnan. — Ale niech się pan nie troszczy; zapłacę tak, jak za dwóch.
— Wobec tego ruszamy w drogę — rzekł właściciel.
— Ruszajmy! — powtórzył d’Artagnan.
I wskoczył z Planchetem do łodzi.
Po upływie pięciu minut stali już na pokładzie.
Był to czas ostatni, gdyż, zaledwie na pół mili odpłynęli od brzegu, d’Artagnan ujrzał błysk światła i usłyszał huk wystrzału. Wystrzał ten oznajmiał zamknięcie portu.
Teraz dopiero można się było zająć raną. Na szczęście, tak, jak przypuszczał d’Artagnan, nie była ona bynajmniej niebezpieczna: ostrze szpady napotkało na żebro i osunęło się wzdłuż kości, — co więcej, koszula tak przylgnęła do rany, że zaledwie kilka kropel krwi wyciekło.
D’Artagnan upadał ze znużenia. Położono mu siennik na pokładzie; młodzieniec rzucił się na niego i zasnął.
Nazajutrz, skoro świt, obudził się w odległości trzech do czterech mil od wybrzeży angielskich. Przez całą noc wiatr był słaby i płynęli wolno.
O godzinie dziesiątej rano statek zarzucił kotwicę w porcie Dowru.
O godzinie pół do jedenastej d’Artagnan stanął na ziemi angielskiej, wołając:

— Nareszcie jestem u celu!
Pchnął go w same piersi, mówiąc: A to dla ciebie....
Ale nie tu był koniec podróży: trzeba było dostać się jeszcze do Londynu.

Poczty jednak angielskie były bardzo dobre. D’Artagnan i Planchet dosiedli koni, pocztylion popędził przed nimi, i po czterech godzinach stanęli u bram stolicy.
D’Artagnan nie znał Londynu, nie umiał też ani słowa po angielsku; poradził sobie wszakże, napisawszy nazwisko księcia Buckingham na kawałku papieru, i pierwszy-lepszy przechodzień wskazał mu drogę.
Książę był w Windsorze na polowaniu z królem.
D’Artagnan dopytał się o zaufanego pokojowca księcia, który towarzyszył księciu we wszystkich podróżach, a który doskonale mówił po francusku, i pokojowcowi owemu oświadczył, że przybywa z Paryża w sprawie, w której idzie o śmierć i życie, przyczem zaznaczył, że musi się natychmiast rozmówić z jego panem.
Pewność siebie, z jaką przemawiał d’Artagnan, przekonała Patrycego — tak bowiem zwał się ten minister ministra. Natychmiast też kazał osiodłać dwa konie i podjął się być przewodnikiem młodego gwardzisty. Planchet zsiadł z konia, sztywny, jak patyk; biedny chłopak gonił ostatkiem sił. D’Artagnan natomiast był jakby z żelaza.
Przybywszy do zamku, zasięgnęli tam wiadomości: król i książę Buckingham polowali z sokołami na bagnach, oddalonych o dwie do trzech mil od zamku.
Po upływie dwudziestu minut znaleźli się na oznaczonem miejscu. Niebawem Patryk usłyszał głos pana, wołającego na sokoła.
— Kogo mam oznajmić Jego Książęcej Mości? — zapytał d’Artagnana.
— Młodego człowieka, który pewnego wieczora szukał z nim zaczepki w Paryżu na Nowym Moście pod latarnią.
— Dziwne oznajmienie.
— Przekonasz się pan, że jest ono równie dobre, jak każde inne.
Patryk podciął konia, dopędził księcia i zawiadomił go w wyżej podanych słowach o przybyciu wysłannika.
Buckingham poznał odrazu d’Artagnana. Domyślając się, że stało się coś, o czem pragną go zawiadomić, zapytał tylko, gdzie jest ten, który przywiózł nowiny, a zauważywszy z daleka mundur gwardzisty, podciął konia i popędził prosto ku d’Artagnanowi. Patryk zatrzymał się dyskretnie na uboczu.
— Nie zdarzyło się chyba królowej jakieś nieszczęście? — zawołał Buckingham, wkładając w to pytanie wszystkie swe myśli i całą miłość.
— Nie sądzę. Zdaje mi się jednak, iż grozi jej wielkie niebezpieczeństwo, z którego jedynie Wasza Miłość może ją wybawić.
— Ja? — zakrzyknął Buckingham. — Jakim sposobem? Będę doprawdy bardzo szczęśliwy, jeżeli potrafię przydać się jej na coś! Mów pan! mów!
— Proszę przyjąć ten list — rzekł d’Artagnan.
— List? od kogo?
— Od Jej Królewskiej Mości, jak mi się zdaje.
— Od Jej Królewskiej Mości? — rzekł Buckingham, blednąc tak strasznie, że d’Artagnan przeląkł się, aby nie zemdlał.
Książę złamał pieczęć.
— Co znaczy to uszkodzenie? — zapytał, wskazując d’Artagnanowi miejsce listu, na wylot przedziurawione.
— Ach! — odpowiedział d’Artagnan, — nie zauważyłem tego. To ślad szpady hrabiego de Wardes, który zadał taki piękny cios, dziurawiąc mi piersi.
— Jesteś pan raniony? — pytał Buckingham, odrywając pieczęć.
— O, to nic! — odrzekł d’Artagnan, — jedynie lekkie draśnięcie.
— Wielki Boże! czegóż ja się dowiaduję? — zawołał książę. — Patryku, pozostań tutaj, a raczej odszukaj, gdzie się król znajduje, i powiedz Najjaśniejszemu Panu, aby raczył mi najłaskawiej wybaczyć, gdyż niezmiernie ważna sprawa zmusza mię natychmiast powrócić do Londynu. Jedźmy, panie! jedźmy!
I obaj ruszyli galopem drogą do stolicy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.