Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
TANIEC „MERLAISON“.

Następnego dnia cały Paryż mówił wyłącznie o balu, który radni miejscy urządzali na cześć króla i królowej, a na którym Najjaśniejsi Państwo mieli tańczyć sławny taniec „Merlaison“, szczególnie ulubiony przez króla.
Istotnie od ośmiu dni przygotowywano już wszystko w ratuszu na uroczysty wieczór. Stolarz miejski zbudował wzniesienia, na których zasiąść miały zaproszone damy; kupcy korzenni przystroili salony dwustu świecami z białego wosku, co było na owe czasy niebywałym zbytkiem; wreszcie zamówiono dwudziestu muzykantów, godząc ich za cenę dwa razy większą, aniżeli zwyczajnie, zważywszy, że — jak świadczą kroniki — mieli grać przez noc całą.
O godzinie dziesiątej rano pan de La Coste, chorąży gwardyi królewskiej, przybywszy w towarzystwie dwóch oficerów i oddziału łuczników, zażądał od pisarza miejskiego, nazwiskiem Clement, wszystkich kluczy od drzwi komnat i pokoi urzędowych ratusza. Klucze te wręczono mu natychmiast, opatrując każdy z nich karteczką, oznaczającą, które podwoje otwiera, i od tej chwili już pan de La Coste objął straż nad wszystkiemi drzwiami i korytarzami pałacu.
O godzinie jedenastej przybył znowu kapitan gwardyi, Duhallier, wiodąc pięćdziesięciu łuczników, którzy rozproszyli się zaraz po całym ratuszu, zajmując wyznaczone im przy drzwiach posterunki.
O godzinie trzeciej nadeszły dwa oddziały gwardyi — jeden francuski, drugi szwajcarski. Oddział gwardzistów francuskich składał się w połowie z żołnierzy pana Duhallier, a w połowie z żołnierzy pana des Essarts.
O godzinie szóstej wieczorem poczęli napływać zaproszeni goście. W miarę, jak wchodzili, wskazywano im miejsca na wzniesieniach, przygotowanych w wielkiej sali.
O godzinie dziewiątej zjawiła się małżonka prezydenta miasta. Ponieważ pierwszą po królowej była ona osobą na balu, przeto u wejścia przyjęło ją grono radnych miasta i zaprowadziło uroczyście do loży, znajdującej się naprzeciwko tej, w której miała zasiąść królowa.
O godzinie dziesiątej w małej sali od strony kościoła Świętego Jana zastawiono dla króla wieczerzę, złożoną ze słodyczy, na srebrnym kredensie miejskim, przy którym stanęli zaraz na straży czterej łucznicy.
O północy rozległy się głośne, entuzyastyczne okrzyki na cześć króla, przejeżdżającego przez ulice, które wiodły z Luwru do ratusza; wszystkie te ulice były iluminowane barwnemi latarniami.
Panowie radni, przybrani w swe tradycyjne, sukienne stroje, poprzedzani przez sześciu strażników, trzymających w ręku pochodnie, pospieszyli naprzeciwko króla i spotkali go u stóp schodów. Starszy cechu kupców wygłosił przemowę, dziękując królowi za przybycie. — Najjaśniejszy Pan zaś odpowiedział, usprawiedliwiając się, że przybywa tak późno, lecz zrzucając winę na pana kardynała, który zatrzymał go aż do godziny jedenastej, omawiając z nim sprawy państwa..
Najjaśniejszemu Panu, który przybył w stroju uroczystym, towarzyszyli: Jego Królewska Wysokość, jegomość pan brat, hrabia de Soissons, wielki jałmużnik, książę de Longueville, książę d’Elbeuf, hrabia d’Harcourt, hrabia de La Roche-Guyon, pan de Liancourt, pan de Baradas, hrabia de Cramail i kawaler de Souveray.
Wszyscy obecni zauważyli, że król miał twarz smutną i zamyśloną.
Dla króla przygotowano osobną komnatę, a drugą dla brata królewskiego. W każdej z tych komnat były złożone stroje balowe. Również osobne buduary urządzono dla królowej i dla małżonki prezydenta miasta. Panowie i panie, należący do świt Ich Królewskich Mości, mieli się przebierać po dwie osoby razem w przygotowanych na ten cel pokojach, Przed wejściem do swego apartamentu król polecił, aby natychmiast dano mu znać, skoro kardynał przybędzie.
W półgodziny po przybyciu króla zabrzmiały ponownie na ulicach okrzyki; zwiastowały one przejazd królowej. Radni zastosowali tenże sam ceremoniał, co poprzednio, i prowadzeni przez straż z pochodniami, pospieszyli naprzeciw dostojnego gościa.
Królowa weszła do sali. Zauważono, że i ona także, podobnie, jak król, miała oblicze smutne, a przedewszystkiem zmęczone.
W chwili, gdy królowa wchodziła do sali, uchyliła się zasłona małej galeryi, dotychczas zamkniętej, i poza zasłoną ujrzano bladą twarz kardynała, przybranego w strój hiszpański. Oczy jego spotkały się z wzrokiem królowej, i po ustach przemknął uśmiech strasznej radości: królowa nie miała na sobie zapinek dyamentowych.
Jej Królewska Mość zatrzymała się na chwilę, aby wysłuchać powitania przez radnych i odpowiedzieć na ukłony dam.
Magle w drzwiach sali ukazał się król w towarzystwie kardynała. Ten mówił coś cicho do niego, a król blady był śmiertelnie.
Bez maski, z zawiązanemi tylko częściowo wstążkami kaftana, król przecisnął się przez tłumy i, zbliżywszy się do królowej, odezwał się podnieconym głosem:
— Dlaczego nie przystroiłaś się pani zapinkami dyamentowemi, skoro wiesz, że byłoby mi przyjemnie je zobaczyć?
Królowa powiodła wkoło spojrzeniem i spostrzegła poza sobą kardynała, który uśmiechał się szatańskim śmiechem.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała zmienionym nieco głosem, — obawiałam się, by nie narazić się na ich utratę w tym tłumie balowym.
— I źle pani uczyniłaś! Ofiarowałem ci ten podarunek w tym celu, abyś się nim przystrajała. Powtarzam, że źle uczyniłaś.
Głos króla drżał gniewem. Stojący dokoła patrzyli i słuchali ze zdumieniem, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się królowa, — mogę posłać do Luwru, gdzie się te zapinki znajdują, i w ten sposób wypełnić żądanie Waszej Królewskiej Mości.
— Tak! uczyń to, pani, i to możliwie najprędzej, bo za godzinę rozpoczną się tańce.
Królowa skłoniła głowę na znak zgody i poszła za damami dworu, które miały zaprowadzić ją do jej buduaru.
Król również powrócił teraz do swego apartamentu.
Na sali zapanowało przez chwilę zaniepokojenie i niepewność.
Wszyscy obecni zauważyli, że między królem i królową rozegrała się jakaś scena; oboje jednakże rozmawiali przyciszonym głosem, wskutek czego otaczający ich, stojąc z szacunkiem w pewnem oddaleniu, nie mogli usłyszeć ani słowa. Muzykanci wygrywali z całych sił, ale nikt nie zwracał na to uwagi.
Pierwszy wyszedł król ze swego apartamentu. Był ubrany w strój myśliwski, niesłychanie wytworny; brat królewski i panowie ze świty mieli takież same kostiumy. Król najchętniej nosił ten ubiór, ponieważ wyglądał w nim istotnie, jak najpierwszy wytworniś w całem królestwie.
Tymczasem kardynał, zbliżywszy się do króla, podał mu jakieś pudełko. Król otworzył je i znalazł wewnątrz dwie zapinki dyamentowe.
— Co to ma znaczyć? — zapytał kardynała.
— Nic — odpowiedział tenże. — Jeżeli jednak królowa przystroi się w zapinki, w co zresztą wątpię, przelicz je, Najjaśniejszy Panie, i o ilebyś się przekonał, że jest ich tylko dziesięć, bądź łaskaw zapytać Jej Królewską Mość, kto mógł jej wykraść te dwie zapinki, które się tutaj znajdują.
Król spojrzał na kardynała jakby pytającym wzrokiem. Ale brakło już czasu, by zadać pytanie: okrzyk zachwytu wyrwał się z wszystkich ust. Jeżeli bowiem król wyglądał, jak najpierwszy wytworniś w całem królestwie, to królowa była niewątpliwie najpiękniejszą kobietą w całej Francyi.
W istocie strój myśliwski podnosił znakomicie jej urodę; miała kapelusz pilśniowy z błękitnemi piórami, kaftanik aksamitny szaro-perłowej barwy, spięty dyamentowemi agrafami, spódniczkę atłasową błękitną, całą haftowaną srebrem. Na lewem ramieniu skrzyły się zapinki, podtrzymywane węzłem tej samej barwy, co pióra i spódniczka.
Król zadrżał radością, a kardynał gniewem. Jednakże z tej odległości, jaka dzieliła ich od królowej, nie mogli policzyć zapinek. Królowa miała je na sobie, — ale czy było ich dziesięć, czy dwanaście?
W tej samej chwili muzyka dała znak rozpoczęcia tańca. Król podszedł ku małżonce burmistrza, z którą miał tańczyć, a Jego Królewska Wysokość, brat jego, ku królowej. Wszyscy zajęli miejsca, i taniec rozpoczął się.
Król tańczył naprzeciwko królowej i za każdym razem, kiedy zbliżał się ku niej, pożerał oczyma zapinki, nie mogąc się ich doliczyć. Czoło kardynała zraszał zimny pot.
Taniec trwał przez godzinę, a składał się z szesnastu figur.
Kiedy zakończył się nareszcie wśród oklasków wszystkich zebranych w sali, każdy z tańczących odprowadził swą damę na miejsce. Jednakże król skorzystał z przysługującego mu prawa i, pozostawiając swą towarzyszkę tańca tam, gdzie stała, posunął się szybko ku królowej.
— Dzięki ci, pani — rzekł, — za to, że zechciałaś uwzględnić moje życzenie. Ponieważ jednak wydaje mi się, że brakuje ci dwóch zapinek, przynoszę ci je z powrotem.
I mówiąc te słowa, podał królowej dwie zapinki, które otrzymał przed chwilą z rąk kardynała.
— Jakto, Najjaśniejszy Panie! — zawołała królowa, udając miłe zdziwienie. — Ofiarowujesz mi jeszcze dwie zapinki? Ależ w takim razie będę ich miała czternaście.
Teraz dopiero mógł król przeliczyć dokładnie i stwierdzić, że istotnie na ramieniu Jej Królewskiej Mości znajdowało się dwanaście zapinek.
Natychmiast przywołał kardynała.
— Cóż to ma znaczyć, panie kardynale? — zapytał go surowym głosem.
— To znaczy, Najjaśniejszy Panie — odparł kardynał, — że pragnąłem ofiarować Jej Królewskiej Mości te dwie zapinki, a nie mając odwagi sam wręczyć jej daru, uciekłem się do tego wybiegu.
— Ja zaś jestem Waszej Eminencyi tem bardziej za nie wdzięczną — ozwała się Anna Austryaczka z uśmiechem, świadczącym, że ta pomysłowa grzeczność kardynała bynajmniej nie zdołała jej w błąd wprowadzić, — gdyż jestem przekonana, że te dwie tylko zapinki kosztowały pana drożej, aniżeli Jego Królewska Mość zapłacił za dwanaście tamtych.
Pożegnawszy następnie króla i kardynała, królowa zwróciła kroki do buduaru, gdzie się ubierała przedtem i gdzie miała się teraz przebrać.
Zainteresowanie, jakie przy rozpoczęciu tego rozdziału musieliśmy ześrodkować na dostojnych osobach, wprowadzonych na widownię, odwróciło na chwilę uwagę naszą od tego człowieka, któremu Anna Austryaczka zawdzięczała swój niebywały tryumf, odniesiony nad kardynałem, a który, zakłopotany, nieznany, zmieszany z tłumem, tłoczącym się przy jednej z bram, przyglądał się tej scenie, zrozumiałej jedynie dla czterech osób: dla króla, królowej, kardynała i dla niego samego.
Królowa powróciła do swego apartamentu, a d’Artagnan gotował się także do odejścia, gdy uczuł nagle, że ktoś dotknął lekko jego ramienia. Odwrócił się i ujrzał młodą kobietę, dającą mu znak, aby poszedł za nią. Młoda kobieta miała twarz osłoniętą czarną, aksamitną maską; ale, mimo tej ostrożności, przedsięwziętej zresztą raczej ze względu na innych, niż na niego, d’Artagnan poznał natychmiast swą zwyczajną przewodniczkę, łagodną i dowcipną panią Bonacieux.
Poprzedniego dnia zaledwie mogli spojrzeć na siebie u szwajcara Germaina, dokąd d’Artagnan polecił ją wezwać. Młoda kobieta spieszyła się, aby donieść królowej tę radosną nowinę o szczęśliwym powrocie swego wysłannika. Toteż kochankowie zamienili z sobą zaledwie słów kilka. Teraz d’Artagnan postępował za panią Bonacieux, ożywiony dwojakiem uczuciem: miłości i ciekawości. Podczas całej drogi, zwłaszcza, gdy weszli w korytarze coraz bardziej opustoszałe, d’Artagnan pragnął zatrzymać młodą kobietę, uścisnąć ją, wpić się w jej oczy chociażby na jedną chwilę tylko. Lecz ona, zwinna, jak ptak, ciągle wymykała mu się z rąk, a gdy chciał się odezwać, kładła palec na usta drobnym, rozkazującym ruchem, jakkolwiek pełnym wdzięku, i przypominała mu w ten sposób, że znajduje się pod władzą potęgi, której musi być ślepo posłuszny i która nie pozwala mu nawet się uskarżać. Wreszcie, gdy już przez minutę czy dwie skręcali w tę i ową stronę, pani Bonacieux otworzyła jakieś drzwi i wprowadziła młodego człowieka do zupełnie ciemnego pokoju. Tu jeszcze raz nakazała mu ruchem milczenie, potem zaś, otworzywszy inne, ukryte w obiciu drzwi, przez które wpadało jasne światło, zniknęła.
D’Artagnan stał przez chwilę nieruchomy, usiłując odgadnąć, gdzie się może znajdować. Niebawem błysk światła, przedostający się z sąsiedniego pokoju, ciepłe i wonne powietrze, które go owiało swą falą, rozmowa dwóch czy trzech kobiet, przemawiających z szacunkiem i wytwornością, oraz kilkakrotnie powtarzane słowa „Najjaśniejsza Pani“ — przekonały go ponad wszelką wątpliwość, że znajduje się w komnacie, przylegającej do apartamentu królowej.
Młodzieniec stał w cieniu i czekał.
Królowa była wesoła i uszczęśliwiona, co, jak się wydawało, dziwiło bardzo otaczające ją osoby, które, przeciwnie, przywykły widywać ją prawie zawsze ze stroskanem czołem. Wesołość tę tłómaczyła zadowoleniem z uroczystości, przyjemnem wrażeniem, jakie sprawił jej taniec. A ponieważ stosowano się we wszystkiem do usposobienia królowej, w danej chwili, więc wszyscy obecni podnosili z zachwytem szczęśliwy pomysł panów radnych miasta Paryża.
Jakkolwiek d’Artagnan nie znał jeszcze wcale królowej, to jednak niebawem rozpoznał jej głos wśród innych głosów, przedewszystkiem po lekkim cudzoziemskim akcencie, jako też po tej wyniosłości, z jaką zazwyczaj przemawiają ludzie, przyzwyczajeni do rozkazywania. Słyszał, jak podchodziła i oddalała się od tych otwartych drzwi; dwa czy trzy razy zauważył nawet cień jej postaci, przesłaniający światło.
Wreszcie z poza draperyi wysunęła się ręka i ramię cudownego kształtu i olśniewającej białości. D’Artagnan pojął, że jest to nagroda dla niego! Ukląkł, ujął rękę i z największym szacunkiem przycisnął do ust. Po chwili ręka cofnęła się, pozostawiając w jego dłoniach jakiś przedmiot, w którym rozpoznał pierścień; równocześnie prawie drzwi się zamknęły, i d’Artagnan znalazł się w najzupełniejszej ciemności.
Włożywszy pierścień na palec, czekał dalej. Widocznem było, że nie wszystko jeszcze skończone. Po nagrodzie za wierność i oddanie miała przyjść nagroda za miłość. Zresztą, aczkolwiek taniec był zakończony, bal zaledwie rozpoczął się dopiero. Wieczerza miała się odbyć o godzinie trzeciej, a zegar na wieży Świętego Jana wydzwonił właśnie przed chwilą trzy kwadranse po drugiej.
Istotnie szmer głosów w przyległej komnacie cichnął powoli, jakby oddalając się, poczem otwarły się drzwi pokoju, w którym się d’Artagnan znajdował, i w drzwiach tych stanęła pani Bonacieux.
— Jesteś nareszcie! — zawołał d’Artagnan.
— Cicho! — rzekła młoda kobieta, kładąc rękę na ustach młodzieńca. — Cicho! Wyjdź teraz tędy, którędy przyszedłeś.
— Ale gdzie i kiedy cię znowu zobaczę? — wołał d’Artagnan.
— Powie ci to bilecik, który znajdziesz po powrocie do domu. Ale teraz już idź!
To mówiąc, otwarła drzwi, wiodące na korytarz, i wypchnęła go lekko z komnaty.
D’Artagnan był posłuszny, jak dziecko; nie stawiał najmniejszego oporu, nie sprzeciwiał się. Dowodziło to, że był naprawdę zakochany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.