Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
HRABINA DE WINTER.

Przez całą drogę książę wypytywał d’Artagnana nie tyle o to, co się stało, jak raczej o to, co młodzieniec wiedział. Zestawiając szczegóły, jakie usłyszał z ust młodego człowieka, z własnemi wspomnieniami, mógł sobie wytworzyć dość dokładne pojęcie o nadzwyczajnej ważności położenia, czego dowodził również list królowej, chociaż krótki i trochę niejasny. Najbardziej jednak to go wprawiało w podziw, że kardynał, któremu przecież tak bardzo musiało zależeć na tem, aby młody człowiek nie dostał się do Anglii, nie zdołał go zatrzymać w drodze. Skoro objawił to zdziwienie, d’Artagnan opowiedział mu, jakie przedsięwziął ostrożności i jak, dzięki poświęceniu swych trzech przyjaciół, których rozsiał skrwawionych po drodze, dostał się wreszcie na drugi brzeg kosztem pchnięcia szpady, które przebiło list królowej, lecz za które tak strasznie zapłacił hrabiemu de Wardes. Słuchając tego opowiadania, pełnego prostoty, książę spoglądał na dzielnego młodzieńca zdziwionym wzrokiem, nie mógł bowiem pojąć, jakim sposobem tyle rozumu, odwagi i wierności łączy się z obliczem, z którego można go było osądzić na lat niespełna dwadzieścia.
Konie pędziły, jak wicher, i po kilku minutach jeźdźcy stanęli u bram Londynu. D’Artagnan przypuszczał, że książę, wjechawszy w ulice miasta, zwolni bieg swego rumaka. Książę jednak pędził dalej, ani dbając, że może potratować tych, którzy się znajdą na jego drodze. I rzeczywiście podczas jazdy przez miasto wydarzyły się dwa czy trzy wypadki tego rodzaju. Ale Buckingham nie odwrócił nawet głowy, aby choć spojrzeć na ludzi, których przejechał. D’Artagnan spieszył za nim, słuchając krzyków, niejednokrotnie przypominających bardzo złorzeczenia.
Przybywszy na dziedziniec pałacowy, Buckingham zeskoczył z konia, rzucił cugle na kark zwierzęcia i, nie troszcząc się wcale, co się z nim stanie, pobiegł na ganek. D’Artagnan poszedł za jego przykładem, zaniepokojony jednakże nieco o los szlachetnych zwierząt, których wartość umiał ocenić. Z zadowoleniem wszakże zauważył, że z kuchni i stajni wybiegło kilku pachołków, którzy natychmiast zaopiekowali się końmi.
Książę kroczył tak szybko naprzód, że d’Artagnan z trudem tylko mógł za nim nadążyć. Przeszedł kolejno przez kilka komnat, urządzonych z taką wspaniałością, o jakiej najwięksi panowie francuscy nie mieli nawet pojęcia, i stanął wreszcie w sypialni, będącej wprost cudem zarówno dobrego smaku, jak bogactwa. W alkowie tej komnaty były drzwi, ukryte w obiciu, które książę otworzył złotym kluczykiem, zawieszonym na szyi na takimże łańcuchu. D’Artagnan przystanął dyskretnie z tyłu. Książę jednak, przekroczywszy próg, odwrócił się i, widząc wahanie młodzieńca, rzekł:
— Wejdź, proszę, a jeżeli kiedy będziesz miał szczęście stanąć przed Najjaśniejszą Panią, opowiedz jej, co tu widziałeś.
Ośmielony wezwaniem, poszedł d’Artagnan za księciem, który zamknął drzwi, skoro tylko weszli do wnętrza.
Znaleźli się jakby w małej kapliczce, wybitej perskimi jedwabiami, haftowanymi złotem, a oświetlonej wspaniale mnóstwem gorejących świec. Na wzniesieniu, podobnem z kształtu do ołtarza, pod baldachimem z błękitnego aksamitu, przybranym białemi i czerwonemi piórami, był umieszczony naturalnej wielkości portret Anny Austryaczki, tak doskonale oddający jej podobieństwo, że d’Artagnan wydał okrzyk podziwu: można było przypuszczać, że królowa przemówi lada chwila.
Na ołtarzyku, u stóp portretu, stała szkatułka, zawierająca zapinki dyamentowe.
Książę podszedł ku ołtarzowi, ugiął kolano, jakgdyby był kapłanem, znajdującym się wobec Boga, poczem otworzył szkatułkę.
— Patrz! — rzekł do młodego człowieka, wyjmując ze szkatułki wielką kokardę z błękitnej wstążki, iskrzącą się dyamentami. — Patrz! oto cenne dla mnie zapinki, z któremi poprzysiągłem spocząć w grobie. Od królowej je otrzymałem, królowa mi je odbiera; wola jej, jak wola Boga, niech się spełnia we wszystkiem!
Rzekłszy to, mając się z niemi rozstać, całował kolejno jedną zapinkę po drugiej. Nagle wydarł mu się głuchy krzyk z piersi.
— Co się stało, milordzie? — zapytał d’Artagnan z niepokojem. — Co się stało?
— Wszystko przepadło! — wołał Buckingham, blady, jak trup; — brakuje dwóch zapinek! pozostało tylko dziesięć...
— Czy zgubiłeś je, milordzie, czy też sądzisz, że zostały ci skradzione?
— Skradziono mi je — odparł książę. — A cios ten jest dziełem kardynała. Spojrzyj tutaj: wstążka, do której były przypięte, odcięta została nożyczkami.
— Czy nie domyślasz się, milordzie, kto mógłby popełnić tę kradzież?... Może zapinki znajdują się jeszcze w ręku złodzieja...
— Czekaj! czekaj! — wołał książę. — Raz tylko jeden miałem na sobie te zapinki, przed ośmiu dniami, na balu dworskim w Windsorze. Hrabina de Winter, z którą byłem poróżniony, zbliżyła się do mnie na tym balu. To pozorne zbliżenie się było zemstą zazdrosnej kobiety. Odtąd nie widziałem jej więcej... Ta kobieta pozostaje w służbie kardynała.
— Ależ w takim razie kardynał ma chyba na całym świecie swoich agentów! — zawołał d’Artagnan.
— Och! tak, tak! — odpowiedział Buckingham, zgrzytając zębami z gniewu, — tak, to straszny przeciwnik. Ale teraz powiedz mi, kiedy ten bal ma się odbyć?
— W przyszły poniedziałek.
— W przyszły poniedziałek? To więcej czasu, aniżeli nam potrzeba. Patryku! — zawołał książę, otwierając drzwi kaplicy, — Patryku!
Zaufany pokojowiec wbiegł natychmiast.
— Zawołaj mojego jubilera i mojego sekretarza!
Pokojowiec wyszedł szybko, nie mówiąc ani słowa, co dowodziło, że był przyzwyczajony do ślepego posłuszeństwa i nie śmiałby uczynić żadnej uwagi.
Chociaż jednak jubiler był wezwany pierwszy, sekretarz zjawił się prędzej od niego. Było to całkiem zrozumiałe, mieszkał bowiem w pałacu. Zastał Buckinghama, siedzącego przy stole w sypialni i piszącego własnoręcznie jakieś rozporządzenie.
— Panie Jackson — rzekł książę do niego, — udasz się pan natychmiast do lorda-kanclerza i powiesz, że polecam mu wypełnienie tych rozkazów. Żądam, aby je zaraz ogłoszono.
— A jeżeli lord-kanclerz zapyta mię, jakie przyczyny skłoniły Waszą Wysokość do wydania tak niezwykłego zarządzenia, co mam odpowiedzieć?
— Że tak mi się podobało i że nie jestem obowiązany zdawać z tego nikomu sprawy.
— Czy tę odpowiedź ma kanclerz udzielić także Najjaśniejszemu Panu — zapytał sekretarz z uśmiechem, — gdyby przypadkiem Jego Królewska Mość chciał się dowiedzieć przez ciekawość, dlaczego żaden statek nie może opuścić portów Wielkiej Brytanii?
— Masz pan słuszność — rzekł książę. — Niech powie w takim razie królowi, że postanowiłem rozpocząć wojnę i że to zarządzenie jest pierwszym krokiem nieprzyjacielskim, skierowanym przeciwko Francyi.
Sekretarz skłonił się i wyszedł.
— Pod tym więc względem jesteśmy już zabezpieczeni — mówił Buckingham, zwracając się do d’Artagnana. — Jeżeli zapinki nie zostały jeszcze wywiezione do Francyi, nie dostaną się tam przed powrotem pana.
— Jakim sposobem?
— Wydałem rozkaz zatrzymania wszystkich statków, które w tej chwili znajdują się w portach Jego Królewskiej Mości, i bez osobnego mojego pozwolenia żaden z nich nie może podnieść kotwicy.
Z osłupieniem spoglądał d’Artagnan na tego człowieka, który posługiwał się nieograniczoną władzą, udzieloną mu zaufaniem królewskiem, dla zaspokajania własnych fantazyi miłosnych. Z wyrazu twarzy młodzieńca poznał Buckingham jego myśli i uśmiechnął się.
— Tak, tak! — rzekł. — Anna Austryaczka jest moją prawdziwą królową. Wystarczy jedno jej słowo, bym zdradził ojczyznę, bym zdradził króla, bym się sprzeniewierzył Bogu. Prosiła mnie, abym nie wysyłał więcej posiłków protestantom z Rochelli; przyrzekłem jej i dotrzymałem. Złamałem dane im słowo, ale mniejsza o to, skoro wypełniłem jej żądanie. I powiedz sam, czy nie zostałem wspaniale wynagrodzony za moje posłuszeństwo, otrzymując wzamian ten portret!
D’Artagnan nie mógł wyjść z podziwu, na jakich to wątłych i niewidzialnych niciach wiszą niekiedy losy narodów i życie poszczególnych ludzi.
Właśnie pogrążał się w dociekaniach, gdy wszedł złotnik. Był to Irlandczyk, jeden z najbieglejszych w tej sztuce, który sam przyznawał, że zarabia rocznie sto tysięcy liwrów od księcia Buckingham.
— Panie O’Reilly — rzekł książę, prowadząc go do kaplicy, — obejrzyj pan te zapinki dyamentowe i powiedz mi, jaka jest ich wartość.
Złotnik jednem spojrzeniem ocenił niepospolitą oprawę, obliczył równocześnie wartość dyamentów i odpowiedział bez zająknienia:
— Tysiąc pięćset pistolów każda, milordzie.
— Ile czasu potrzebowałbyś pan, aby zrobić dwie zapinki, dokładnie takie same? Jak pan widzisz, dwóch właśnie brakuje.
— Osiem dni zajmie praca, milordzie.
— Otrzymasz zatem po trzy tysiące pistolów za każdą, ale muszę je mieć już pojutrze.
— Będą zrobione, milordzie.
— Jesteś nieocenionym człowiekiem, panie O’Reilly. Ale to jeszcze nie wszystko: nie mogę nikomu powierzyć tych zapinek, praca zatem musi być wykonana tutaj, w pałacu.
— To niepodobieństwo, milordzie. Tylko ja jeden mogę je tak wykonać, że nikt nie rozpozna różnicy między nowemi i dawnemi.
— Dlatego też, drogi panie O’Reilly, od tej chwili jesteś pan już moim więźniem i choćbyś pan chciał nawet, nie możesz już opuścić murów mojego pałacu. Poddaj się więc losowi. Wymień mi nazwiska pomocników, których będziesz potrzebował, i wskaż narzędzia, jakich mają dostarczyć.
Złotnik znał dobrze księcia i wiedział, że bezcelowoby się opierał; toteż odrazu pogodził się z losem.
— Czy wolno mi będzie zawiadomić żonę? — zapytał.
— Och! wolno ci się nawet zobaczyć z nią, drogi panie O’Reilly. Uspokój się; niewola twoja będzie miła. Ponieważ zaś każdy trud powinien być wynagrodzony, chciej przyjąć, niezależnie od umówionej zapłaty za zapinki, ten przekaz na tysiąc pistolów i przebacz mi nudy, na jakie cię narażam.
D’Artagnan ani na chwilę nie wychodził z podziwu, patrząc na czyny tego ministra, który hojnemi garściami marnotrawił ludzi i miliony.
Tymczasem złotnik napisał list do żony, załączając przekaz na tysiąc pistolów i prosząc, aby wysłała mu wzamian najzręczniejszego pomocnika, jako też kolekcyę dyamentów, których wartość i wagę dokładnie oznaczył, oraz potrzebne mu do pracy narzędzia.
Buckingham zaprowadził złotnika do przeznaczonego dlań pokoju, który w ciągu pół godziny przemienił się na pracownię. Potem ustawił straże przy wszystkich drzwiach i zabronił im przepuszczać kogokolwiek, z wyjątkiem swego pokojowca, Patryka. Nie potrzeba dodawać, że złotnikowi O’Reilly’emu i jego pomocnikowi zakazano najsurowiej wychodzić gdzieś pod jakimkolwiek pozorem.
Załatwiwszy to wszystko, książę powrócił do d’Artagnana.
— A teraz, mój młody przyjacielu, Anglia należy do nas dwóch tylko. Czego żądasz? czego pragniesz?
— Łóżka — odpowiedział d’Artagnan; — przyznaję się, że w tej chwili tę potrzebę najgoręcej odczuwam.
Buckingham umieścił go w komnacie, przyległej do swego pokoju. Pragnął mieć obok siebie młodego człowieka, nie dlatego bynajmniej, aby mu nie ufał, lecz, że chciał rozmawiać z kimś ciągle o królowej.
W godzinę później został w Londynie ogłoszony edykt, zabraniający opuszczać port jakiemukolwiek statkowi, dążącemu do Francyi zatrzymano nawet statki, wiozące listy. W przekonaniu powszechnem było to wypowiedzenie wojny między obu mocarstwami.
Trzeciego dnia o godzinie jedenastej rano dwie zapinki dyamentowe były już gotowe. Odznaczały się tak doskonałem podobieństwem, taką dokładnością, że Buckingham nie mógł wcale rozpoznać nowych od dawnych, a nawet najbieglejsi znawcy myliliby się tak samo, jak on.
Natychmiast kazał przywołać d’Artagnana.
— Oto zapinki dyamentowe — rzekł, — po które pan przyjechałeś. Bądźże mi świadkiem, że uczyniłem wszystko, co było w mocy ludzkiej.
— Bądź spokojny, milordzie; opowiem wszystko, co widziałem. Ale Wasza Wysokość oddaje mi zapinki bez szkatułki?
— Szkatułka zawadzałaby ci tylko. Zresztą jest ona obecnie dla mnie tem droższa, ponieważ zostaje mi się próżna. Powiedz, że zachowałem ją.
— Wypełnię jaknajdokładniej otrzymane zlecenia, milordzie.
— A teraz — rzekł Buckingham, spoglądając bystro na młodzieńca — czemże zdołam uiścić ci się z długu?
D’Artagnan zarumienił się aż po białka oczu. Spostrzegł, że książę szuka sposobu, aby mu coś ofiarować w nagrodę, a myśl, że krew jego towarzyszów i jego własna miałaby być zapłacona złotem angielskiem, przejęła go wstrętem.
— Porozumiejmy się, milordzie — odrzekł, — a najpierw rozważmy należycie fakta, aby uniknąć pomyłki. Pozostaję w służbie króla i królowej Francyi i należę do oddziału gwardyi pana des Essarts, który, tak samo, jak jego szwagier, pan de Trvéille, jest nadewszystko przywiązany do Ich Królewskich Mości. Co więcej, może nie byłbym wcale podjął się tego dzieła, gdyby nie chodziło mi o przypodobanie się osobie, która jest damą mego serca, podobnie, jak królowa jest damą pańskiego serca.
— Tak jest — odrzekł książę z uśmiechem. — Zdaje mi się nawet, że znam tę osobę; jest to...
— Nie wymieniajmy nazwisk, milordzie — przerwał mu żywo młodzieniec.
— To prawda — zgodził się książę. — Tej osobie zatem winienem wdzięczność za pańskie poświęcenie.
— Nie przeczę temu, milordzie, gdyż właśnie w tej chwili, kiedy się rozpoczyna wojna, z większą jeszcze radością, wyznaję to szczerze, spotkałbym się z Waszą Miłością na polu walki, jako z wrogiem, widząc w nim tylko Anglika, aniżeli w parku windsorskim czy na krużgankach Luwru. Nie przeszkodzi mi to wszakże wypełnić jak najskrupulatniej otrzymanego zlecenia, chociażby przyszło w razie potrzeby nałożyć to głową. Ośmielam się jednak powtórzyć Waszej Miłości, że osobiście bynajmniej nie obowiązuje cię to, milordzie, do dziękowania mi, tak, jak niepotrzebne jest podziękowanie za pierwszą moją wyprawę.
— Istnieje u nas przysłowie: „Hardy, jak Szkot!“ — mruknął Buckingham.
— A u nas znowu mawia się: „Hardy, jak Gaskończyk“ — odparł d’Artagnan. — Gaskończycy są Szkotami Francyi.
D’Artagnan skłonił się księciu, gotując się do odejścia.
— Jakże to? wyruszasz pan? dokąd? którędy? jakim sposobem?
— Prawda!... zapomniałem.
— Do licha! ci Francuzi nie liczą się z niczem.
— Zapomniałem istotnie, że Anglia jest wyspą i że pan, milordzie, jesteś na niej królem.
— Udaj się pan do portu, dowiedz się o dwumasztowiec „Sund“ i oddaj ten list kapitanowi. On przewiezie cię do małej francuskiej przystani, gdzie z pewnością nikt nie czatuje na pana i gdzie zazwyczaj zawijają tylko statki rybackie.
— Jak się ta przystań nazywa?
— Port Świętego Waleryusza. Ale zaczekaj jeszcze: przybywszy tam, idź do nędznej oberży bez nazwy i bez godła, prawdziwej nory dla marynarzy; nie możesz się pomylić, albowiem jest tam tylko ta jedna gospoda...
— A potem?
— Zawezwiesz właściciela i powiesz mu: „For’ward“.
— Co to znaczy?
Naprzód! Jest to hasło. Usłyszawszy je, oberżysta da ci konia osiodłanego i wskaże drogę, którą powinieneś się udać; znajdziesz na niej również cztery przeprzęgi. Jeżeli pan chcesz, zostaw każdemu z nich swój adres w Paryżu, a cztery te konie będą wysłane za tobą. Dwa z nich już pan poznałeś i, jak mi się zdaje, oceniłeś należycie, będą to bowiem te same wierzchowce, na których jechaliśmy. Chciej pan przyjąć zapewnienie, że dwa inne nie będą gorsze. Cztery te konie są zupełnie wyekwipowane do wyprawy. Aczkolwiek jesteś pan hardym młodzieńcem, nie odmówisz mej prośbie, aby jednego z nich przyjąć dla siebie, trzy inne zaś dla swoich towarzyszów. Cel uświęca środki, jak twierdzicie wy, Francuzi... Nieprawdaż?
— Tak, milordzie. Przyjmuję ten dar — rzekł d’Artagnan i, da Bóg, uczynimy z niego dobry użytek.
— Teraz zaś podaj mi rękę, młodzieńcze. Może niedługo już spotkamy się na polu walki. Ale aż do tej chwili, jak tuszę, jesteśmy przyjaciółmi.
— Tak jest, milordzie, jednak z nadzieją w duszy, że niebawem zostaniemy wrogami.
— Bądź pan spokojny; przyrzekam ci to.
— Liczę na pańskie słowo, milordzie.
D’Artagnan pożegnał księcia i żywo udał się do portu.
Nawprost Wieży Londyńskiej znalazł wskazany mu statek; oddał otrzymany list kapitanowi, który, natychmiast po potwierdzeniu przez gubernatora portu pozwolenia na wyjazd, rozwinął żagle.
Pięćdziesiąt statków, gotowych do odjazdu, oczekiwało tamże.
Przepływając koło jednego z nich, d’Artagnan spojrzał na jego pokład, i wydało mu się, że poznaje damę, widzianą w Meung, tę samą, którą nieznajomy tytułował „milady“, a która tak oczarowała d’Artagnana swą pięknością. Ale, dzięki wartkiemu prądowi rzeki i dobremu powiewowi wiatru, statek posuwał się tak szybko naprzód, że d’Artagnan niebawem stracił z oczu nieznajomą.
Nazajutrz o godzinie dziewiątej rano zarzucono kotwicę w porcie Świętego Waleryusza.
D’Artagnan skierował natychmiast kroki do wskazanej mu oberży, rozpoznawszy ją odrazu po krzykach, jakie rozlegały się z wewnątrz; rozmawiano tam o wojnie między Anglią i Francyą, jako o nieuniknionym wypadku najbliższej przyszłości. Weseli majtkowie bawili się hulaszczo.
D’Artagnan przecisnął się poprzez tłum ku oberżyście i szepnął mu hasło: „Fodward“. Usłyszawszy je, oberżysta dał znak, aby postępował za nim, wyszedł z nim razem przez bramę, wiodącą na podwórze, zaprowadził go do stajni, gdzie oczekiwał osiodłany już koń, i zapytał, czy nie potrzebuje jeszcze czego więcej.
— Pragnąłbym wywiedzieć się o drogę, którą mam jechać — oświadczył d’Artagnan.
— Uda się pan stąd do Blangy, a z Blangy do Neufchatêl. Stanąwszy w Neufchatel, zajedzie pan do gospody „Pod złotą broną“, powtórzy pan hasło oberżyście i znajdzie pan, podobnie jak tutaj, konia gotowego do drogi.
— Ile jestem wam winien, panie oberżysto? — zapytał d’Artagnan.
— Wszystko już zapłacone — odparł gospodarz, — i to sowicie. Ruszaj pan zatem w drogę, i niech cię Bóg prowadzi.
— Amen! — dokończył młodzieniec, ruszając naprzód galopem.
Po upływie czterech godzin stanął w Neufchatêl, a zastosowawszy się ściśle do otrzymanych wskazówek, i tu, w Neufchatêl, podobnie, jak w porcie Świętego Waleryusza, znalazł konia osiodłanego, który czekał już na niego. Gdy chciał przełożyć pistolety z siodła, na którem przyjechał, na konia, którego miał dosiąść, znalazł w olstrach broń zupełnie podobną.
— Jaki jest adres pana w Paryżu?
— Pałac gwardyi oddziału pana des Essarts.
— Dobrze — odpowiedział oberżysta.
— Którędy mam jechać? — zapytał z kolei d’Artagnan.
— Pojedziesz pan drogą do Rouen, ale ominiesz miasto z prawej strony i w małej wiosce d’Ecouis zatrzymasz się przed jedyną znajdującą się tam oberżą „Pod talarem francuskim“. Niech pana nie zraża wygląd gospody; w stajni oczekiwać będzie koń, zupełnie godny tego, na którym pan siedzisz.
— Jakie hasło?
— Dokładnie to samo.
— Żegnaj pan, panie gospodarzu.
— Życzę szczęśliwej podróży, szlachetny panie. A może masz pan jeszcze jakieś życzenia?
D’Artagnan potrząsnął przecząco głową i ruszył naprzód z kopyta. W wiosce d’Ecouis powtórzyła się dosłownie ta sama scena. Znalazł oberżystę, okazującego równą uprzejmość; znalazł też konia rączego i wypoczętego. Pozostawiwszy oberżyście swój adres w Paryżu, tak, jak to uczynił w poprzednich razach, z tą samą szybkością popędził do Pontoise. Tam zmienił wierzchowca po raz ostatni i o godzinie dziewiątej wjechał w pełnym galopie na podwórze pałacu pana de Tréville.
W ciągu dwunastu godzin przebył tedy około sześćdziesięciu mil.[1]
Pan de Trévilie przyjął go tak, jakgdyby się rozstali dopiero tego samego ranka; jedynie uścisnął mu rękę nieco goręcej, aniżeli zazwyczaj, poczem zawiadomił go, że oddział pana des Essarts znajduje się w Luwrze na służbie, i oznajmił, że może się udać na swoje stanowisko.







  1. Francuskich Przyp. tłóm.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.