Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
SCHADZKA.

D’Artagnan powracał pędem do domu. Aczkolwiek była to już godzina trzecia po północy, i musiał przechodzić przez najgorsze dzielnice Paryża, nie spotkała go żadna zła przygoda. Wiadomo, że jest jakiś bożek, mający w swej opiece pijaków i zakochanych.
Zastał drzwi korytarza nawpół uchylone. Wszedł po schodach i zapukał lekko w sposób, umówiony między nim a służącym. Planchet, którego dwie godziny przedtem odesłał z ratusza do domu z poleceniem, aby czekał na niego, pospieszył mu otworzyć.
— Czy nie przyniesiono tu dla mnie jakiego listu? — zapytał z ożywieniem.
— Nikt nie przyniósł żadnego listu — odpowiedział Planchet. — Ale jest list, który nie wiadomo skąd sam się tu dostał.
— Co gadasz, ciemięgo?
— Powiadam, że, chociaż miałem klucz od mieszkania w kieszeni i ani na chwilę nie wypuściłem go z ręki, to jednak, powróciwszy do domu, znalazłem w pańskiej sypialni list, leżący na stole, przykrytym zieloną serwetą.
— Gdzież jest ten list?
— Pozostawiłem go na tem samem miejscu, panie. To coś nadprzyrodzonego, aby listy w ten sposób dostawały się do ludzi. I gdyby chociaż okno było otwarte, albo przynajmniej niedomknięte, nie dziwiłbym się niczemu. Ale nie; wszystko było szczelnie pozamykane. Panie, strzeż się pan, bo napewno kryje się pozatem jakaś nieczysta siła.
W trakcie tego młodzieniec pospieszył do sypialni i otworzył list. Pochodził on od pani Bonacieux i zawierał te słowa:

„Czekają cię gorące podziękowania. Bądź dzisiaj około godziny dziesiątej w Saint Cloud, przed pawilonem, który się wznosi na rogu domu pana d’Estrees. C. B.

Czytając te słowa, doznał d’Artagnan w sercu tego skurczu rozkoszy, który jednocześnie udręcza i uszczęśliwia kochanków.
Był to pierwszy liścik-miłosny, jaki otrzymał, — pierwsza schadzka, jaką mu naznaczono. Serce jego, wezbrane upojeniem radości, chciało niemal zamrzeć u progu tego raju ziemskiego, który się nazywa miłością.
— A zatem, proszę pana — rzekł Planchet, widząc, że pan jego blednie i czerwienieje naprzemian, — a zatem czyż nie odgadłem trafnie, że to jakaś nieczysta jest sprawa?
— Mylisz się, Planchecie — odparł d’Artagnan. — Na dowód zaś tego masz tutaj talara, abyś miał za co wypić za moje zdrowie.
— Dziękuję panu za talara, jakiego otrzymałem, i przyrzekam, że będę zawsze najskrupulatniej wypełniał wszystkie zlecenia. Ale tem nie mniej jest prawdą, że listy, które w ten sposób dostają się do zamkniętych domów...
— Spadają z nieba, mój przyjacielu... spadają z nieba.
— Więc jest pan zadowolony? — pytał Planchet.
— Drogi Planchecie, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!
— I mogę skorzystać z pańskiego szczęścia i położyć się spać?
— Tak, idź spać.
— Niechaj niebo ześle na pana wszystkie swoje błogosławieństwa. Ale tem nie mniej jest prawdą, że ten list...
Planchet oddalił się, potrząsając głową z niedowierzaniem, którego nie zdołała rozproszyć całkowicie nawet hojność d’Artagnana.
Pozostawszy sam, d’Artagnan przeczytał bilecik jeszcze raz i jeszcze raz, potem wycałował nie wiedzieć ile razy te słowa, napisane ręką jego pięknej kochanki, wreszcie położył się, zasnął i śnił złote marzenia.
O godzinie siódmej rano obudził się, zawołał Plancheta, który na powtórne wezwanie otworzył drzwi. Na twarzy jego malowały się jeszcze niepokoje, jakie go dręczyły dnia poprzedniego.
— Planchecie — rzekł d’Artagnan do sługi, — wyjeżdżam, być może, na cały dzień, więc jesteś wolny aż do godziny siódmej wieczór. Ale o godzinie siódmej czekaj na mnie z dwoma osiodłanymi końmi.
— Masz tobie! — rzekł Planchet. — Zdaje mi się, że narazimy się znowu na dziurawienie skóry w rozmaitych miejscach.
— Weźmiesz muszkiet i pistolety.
— A co! nie mówiłem? — wołał Planchet. — Tak, tak! byłem tego pewny. Przeklęty list...
— Nie bój się, niedołęgo! Pojedziemy poprostu tylko na spacer, dla przyjemności.
— Aha! tak, jak niedawno temu, kiedy kule sypały się jak grad dokoła, a wszędzie po drodze czyhały pułapki.
— Zresztą, jeżeli się boisz, Planchecie — przerwał mu d’Artagnan, — obejdę się bez ciebie; wolę jechać sam, aniżeli mieć z sobą towarzysza, który się trzęsie ze strachu.
— Krzywdzi mię pan — odpowiedział Planchet; — zdaje się, że widział pan, jak się sprawiam.
— Tak jest, ale sądziłem, że za jednym razem wyczerpałeś już zupełnie swoją odwagę.
— Przekona się pan, że znajdzie się ona jeszcze w potrzebie; proszę tylko, aby pan nie szafował nią zbytecznie, jeżeli pan chce, by starczyło jej na długo.
— A czy myślisz, że na dzisiejszy wieczór znajdzie się jeszcze jaki zapas tej odwagi?
— Mam nadzieję.
— Więc liczę na ciebie.
— Będę gotów o oznaczonej godzinie. Zdawało mi się jednak, że ma pan tylko jednego konia w stajni gwardyjskiej.
— Być może, że w tej chwili jest tylko jeden, ale wieczorem będzie ich tam już cztery.
— Możnaby sądzić, że wybraliśmy się w drogę poto, aby zaopatrzyć lepiej naszą stajnię.
— Istotnie — rzekł d’Artagnan.
I skinąwszy głową, wyszedł.
Pan Bonacieux stał przed bramą domu. D’Artagnan zamierzał przejść obok niego, nie wdając się w rozmowę z czcigodnym kramarzem. Ale tenże pozdrowił go tak słodko i tak dobrodusznie, że zmusił tem swego lokatora nietylko do oddania mu ukłonu, ale i do nawiązania z nim rozmowy.
Jakżeż zresztą nie mieć odrobiny pobłażania dla małżonka, którego żona naznacza nam schadzkę tego samego wieczora w Saint-Cloud, przed pawilonem pana d’Estrees! D’Artagnan zbliżył się przeto ku niemu z największą uprzejmością.
Rzecz prosta, że rozmowa zeszła zaraz na uwięzienie biednego człowieka. Pan Bonacieux, nie wiedząc, że d’Artagnan słyszał jego rozmowę z nieznajomym z Meung, opowiadał swemu młodemu lokatorowi o prześladowaniu ze strony tego potwora, pana de Laffemas, nie przestając podczas całego opowiadania nazywać go katem kardynała; potem rozwodził się szeroko o swym pobycie w Bastylii, mówił o ryglach, zasuwkach, okienkach, kratach i przyrządach tortury.
D’Artagnan słuchał w przykładnem skupieniu, a gdy pan Bonacieux skończył wreszcie mówić, zapytał:
— A czy dowiedziałeś się pan, kto porwał panią Bonacieux?... Nie zapomniałem bowiem, że tej właśnie przykrej okoliczności zawdzięczam szczęście i zaszczyt poznania pana.
— Ach! — odrzekł pan Bonacieux. — Nazbyt dobrze mieli się na baczności, aby mi to powiedzieć; moja żona zaś zaklina się na wszystkie świętości, że nie zna wcale człowieka, który ją uprowadził. Ale cóż się działo z panem podczas tych ubiegłych dni? — zapytał nagle pan Bonacieux tonem niesłychanie dobrodusznym. — Nie widziałem pana wcale... ani pana, ani pańskich przyjaciół, a chyba nie na bruku paryskim, jak sądzę, nagromadziła się ta masa kurzu, z którego Planchet oczyszczał wczoraj pańskie obuwie.
— Masz pan słuszność, drogi panie Bonacieux; odbyłem z przyjaciółmi małą przejażdżkę.
— Daleko?
— Stąd mniej-więcej jakieś czterdzieści mil zaledwie; odprowadziliśmy pana Atosa do wód w Forges, gdzie moi przyjaciele pozostali na dłużej.
— A pan powróciłeś, jak widzę? — odezwał się pan Bonacieux z najzłośliwszym możliwie wyrazem twarzy. — Taki piękny młodzieniec, jak pan, nie dostaje od kochanki długiego urlopu... I byliśmy oczywiście niecierpliwie oczekiwani w Paryżu, nieprawda?
— Na honor — odparł młodzieniec, wybuchając śmiechem, — przyznaję szczerze, że tak było istotnie. Mówię to zaś choćby z tego powodu, że, jak widzę, nic się nie ukryje przed panem, drogi panie Bonacieux. Tak jest, oczekiwano mnie, i to z ogromną niecierpliwością.
Lekka chmurka przemknęła po twarzy pana Bonacieux, tak lekka, że d’Artagnan nie zwrócił na to wcale uwagi.
— I będziemy oczywiście sowicie wynagrodzeni za nasz pośpiech? — pytał dalej kramarz z pewnem podnieceniem w głosie.
D’Artagnan jednak nie zauważył tego zaniepokojenia kramarza, które na chwilę zadrgało na jego obliczu.
— Ach! — zawołał wesoło, — bodajbyś pan był dobrym prorokiem!
— Mówię o tem tylko dlatego — wtrącił Bonacieux, — aby się dowiedzieć, jak późno pan powrócisz.
— Na cóż ci ta wiadomość, kochany mój gospodarzu? — spytał d’Artagnan. — Czy masz może ochotę oczekiwać na mnie?
— Nie, ale od czasu uwięzienia mię i kradzieży, jakiej dokonano w moim domu, lękam się zawsze, gdy słyszę, że ktoś otwiera bramę, zwłaszcza w nocy. Cóż pan chcesz, do licha! nie jestem człowiekiem rycerskiego zawodu!
— A zatem nie przerażaj się pan, jeżeli wrócę o godzinie pierwszej, albo o drugiej, albo nawet o trzeciej w nocy; nie przerażaj się tem bardziej, jeżeli nie wrócę wcale.
Tym razem pan Bonacieux zbladł tak strasznie, że d’Artagnan nie mógł już tego nie zauważyć. Spytał więc, co mu jest.
— Nic to, nic — odpowiedział Bonacieux. — Od czasu nieszczęść, jakie przeszedłem, ulegam nagłym słabościom i w tej chwili właśnie uczułem, że wstrząsnął mną niemiły dreszcz. Nie zwracaj pan na to uwagi. Wszak myślisz pan o tem jedynie, aby być szczęśliwym.
— Myślę o tem, ponieważ jestem szczęśliwy.
— Jeszcze nie; powiedziałeś pan przecież, że dopiero dzisiaj wieczorem...
— Wieczór ten jednak nadejdzie. Mój Boże, a może i pan będziesz go oczekiwał z taką, jak ja, niecierpliwością; może pani Bonacieux odwiedzi dzisiaj wieczorem swoje ognisko rodzinne.
— Pani Bonacieux jest dzisiaj wieczorem zajęta — odpowiedział poważnie jej małżonek. — Obowiązki zatrzymują ją w Luwrze.
— Tem gorzej dla pana, kochany gospodarzu, tem gorzej. Wobec tego, że jestem szczęśliwy, pragnąłbym, aby cały świat cieszył się szczęściem. Ale zdaje się, że jest to niemożliwe.
I młody człowiek oddalił się, śmiejąc się na całe gardło z żartu, który, jak sądził, sam jeden tylko rozumie.
— Przyjemnej zabawy! — grobowym głosem zawołał za odchodzącym Bonacieux.
Ale d’flrtagnan był już zadaleko, aby usłyszeć te słowa, a nawet, gdyby je był usłyszał, to wobec nastroju, w jakim się znajdował, nie byłby na nie zwrócił uwagi.
Młodzieniec udał się wprost do pałacu pana de Tréville, — przypominamy sobie bowiem, że jego odwiedziny dnia poprzedniego trwały bardzo krótko i że niewiele mógł wtedy udzielić wyjaśnień.
Zastał pana de Tréville w jaknajlepszym humorze. Król i królowa byli na balu uprzedzająco grzeczni wobec niego, — natomiast kardynał był niesłychanie zachmurzony i o godzinie pierwszej nad ranem opuścił salę balową pod pozorem, że czuje się niezdrów. Zato król z królową wrócili do Luwru dopiero o godzinie szóstej rano.
— Teraz zaś — odezwał się wreszcie pan de Tréville, zciszając głos i badając spojrzeniem wszystkie kąty apartamentu, by się przekonać, czy są sami, — teraz zaś pomówmy o tobie, młody przyjacielu. Nie ulega bowiem wątpliwości, że twój szczęśliwy powrót odegrał jakąś rolę w uradowaniu króla, w tryumfie królowej i w upokorzeniu Jego Eminencyi. Wobec tego musisz mieć się na baczności.
— A czegóż mam się lękać — zapytał d’Artagnan, — dopóki będę miał szczęście cieszyć się łaską Ich Królewskich Mości?
— Wszystkiego, wierzaj mi, młodzieńcze. Kardynał nie jest człowiekiem, któryby zapomniał, że go wyprowadzono w pole, i któryby nie załatwił rachunków z tym, kto to uczynił. A zdaje mi się, że tym wyprowadzającym w pole jest właśnie pewien znany mi Gaskończyk.
— Czy sądzisz pan, że kardynał wie o mnie tyle, co pan? że wiadomo mu o mojej podróży do Londynu?
— Do licha! więc byłeś pan w Londynie? i z Londynu przywiozłeś ten piękny brylant, który się skrzy na twoim palcu? Strzeż się, mój drogi d’Artagnanie; dar nieprzyjaciela nie przynosi szczęścia. Czyż nie mówi o tem pewien wiersz łaciński?... Zaraz sobie przypomnę...
— Tak, bez wątpienia — odpowiedział d’Artagnan, który nie mógł nigdy przyswoić sobie nawet najpierwszych zasad łaciny i który doprowadzał tem do rozpaczy swego nauczyciela. — Tak, istotnie, jest jakiś wiersz.
— Jest napewno — rzekł pan de Tréville, mający pociąg do literatury. — Niedawno cytował mi go pan de Benserade... Czekajno... Aha! już wiem:...Timeo Danaos et dona ferentes. Otóż wiersz ten znaczy: „Nie dowierzaj nieprzyjacielowi, nawet, gdy przynosi ci dary.“
— Dyament ten nie pochodzi od wroga, panie; jest on darem królowej — odpowiedział d’Artagnan.
— Darem królowej? Och! och! — zawołał pan de Tréville. — Rzeczywiście jest to prawdziwie królewski klejnot, wart tysiąc pistolów, jak jeden grosz. I przez kogóż to doręczyła ci królowa ten podarunek?
— Dała mi go sama.
— Gdzie?
— W pokoju, przylegającym do apartamentu, gdzie zmieniała toaletę.
— Jakim sposobem?
— Podając mi rękę do ucałowania.
— Ucałowałeś rękę królowej? — wołał pan de Tréville, spoglądając bystro na d’Artagnana.
— Najjaśniejsza Pani uczyniła mi ten zaszczyt i wyświadczyła tę łaskę — odparł d’Artagnan.
— I to w obecności świadków?... Niebaczna! po trzykroć niebaczna!
— Nie, panie! niech się pan uspokoi; nikt tego nie widział.
I d’Artagnan opowiedział panu de Tréville, jak się to wszystko stało.
— O! kobiety, kobiety! — rzekł stary żołnierz. — Znam ja dobrze waszą romantyczną wyobraźnię; podoba się wam wszystko, co uważacie za tajemnicze. Tak więc widziałeś tylko ramię i nic więcej, czyli mógłbyś spotkać królowę i nie poznać jej, a ona, spotkawszy cię, nie wiedziałaby, że to byłeś ty?
— Tak. Ale dzięki temu dyamentowi... — przerwał młody człowiek.
— Słuchaj — rzekł pan de Tréville, — czy chcesz, abym ci udzielił rady, dobrej rady, pochodzącej od przyjaciela?
— Wyświadczyłby mi pan tem doprawdy zaszczyt — odparł d’Artagnan.
— Słuchaj więc! Idź do pierwszego-lepszego jubilera po drodze i sprzedaj mu ten dyament za cenę, jaką ci da. Gdyby nawet był żydem, dostaniesz w każdym razie osiemset pistolów. Pieniądze są bez nazwy, młodzieńcze, a ten pierścień posiada nazwę, i to straszną, bo może wydać tego, kto go nosi.
— Sprzedać ten pierścień!? pierścień, który pochodzi od mojej władczyni!? Przenigdy! — oświadczył d’Artagnan.
— Więc przynajmniej odwróć go na dół kamieniem, biedny szaleńcze! Wiadomo bowiem, że kadet gaskoński nie znajduje podobnych klejnotów w skarbcu swej matki.
— Sądzisz pan zatem, że mogę się obawiać czegoś z tego powodu? — zapytał d’Artagnan.
— Możnaby powiedzieć, młodzieńcze, że człowiek, zasypiający na minie, której lont został zapalony, może się uważać za mniej zagrożonego od ciebie.
— Do licha! — rzekł d’Artagnan, którego poczęła niepokoić pewność, z jaką pan de Tréville wygłaszał swoje przekonanie. — Do licha! Więc cóż uczynić?
— Mieć się na baczności zawsze i przed wszystkiem. Kardynał ma dobrą pamięć i długą rękę; wierzaj mi, że wypłata ci jakiego figla.
— Ale cóż mi może zrobić?
— Ach! czyż ja mogę to wiedzieć? czyż mogę znać wszystkie dyabelskie podejścia, jakiemi się posługuje? Co najmniej, może cię spotkać więzienie.
— Jakto? Poważonoby się uwięzić człowieka, pozostającego w służbie Jego Królewskiej Mości?
— Tam do dyabła! Nie robiono przecie i z Atosem ceremonii! Bądź co bądź, młody zapaleńcze, zawierz zdaniu człowieka, który spędził już lat trzydzieści na królewskim dworze: nie zasypiaj spokojnie, bo inaczej narazisz się na zgubę. Przeciwnie, i ja ci to mówię: upatruj wszędzie nieprzyjaciół. Jeżeli ktoś będzie szukał z tobą zaczepki, unikaj jej, chociażby zaczepiało cię nawet dziesięcioletnie dziecko; jeżeli zostaniesz napadnięty, czy w dzień, czy w nocy, umykaj i nie wstydź się tego; jeżeli będziesz przechodził przez most, uważaj na deski, aby się któraś nie usunęła pod twojemi nogami; jeżeli pójdziesz około nowobudowanego domu, spoglądaj w górę z obawy, aby kamień nie spadł ci na głowę; jeżeli będziesz wracał późno do domu, niech idzie za tobą służący i niech ten służący będzie uzbrojony, o ile wogóle możesz zaufać swemu służącemu. Niedowierzaj całemu światu: przyjacielowi, bratu, kochance, a zwłaszcza kochance...
Twarz d’Artagnana pokrył rumieniec.
— Mojej kochance? — powtórzył mimowolnie. — A dlaczegóż mam jej niedowierzać bardziej, aniżeli komuś innemu?
— Bo właśnie kochanki są jednym z najulubieńszych środków kardynała i najbardziej skutecznych. Kobieta sprzeda cię za dziesięć pistolów; dowodem Dalila. Znasz przecie pismo święte, co?
D’Artagnan pomyślał o schadzce, jaką na ten sam wieczór naznaczyła mu pani Bonacieux. Lecz na pochwałę naszego bohatera musimy powiedzieć, że złe wyobrażenie, jakie pan de Tréville miał wogóle o kobietach, nie natchnęło go najmniejszem nawet podejrzeniem co do pięknej gospodyni.
— A cóż się stało z twoimi trzema towarzyszami? — spytał pan de Tréville.
— Chciałem właśnie zapytać się pana, czy nie otrzymałeś pan o nich jakich wiadomości?
— Żadnych zgoła.
— Pozostawiłem ich po drodze: Portosa w Chantilly z pojedynkiem na karku; Aramisa w Crévecoeur z kulą w ramieniu; Atosa w Amiens, oskarżonego o fałszerstwo pieniędzy.
— Otóż widzisz! — rzekł pan de Tréville. — A ty jakże się przemknąłeś?
— Cudem poprostu, muszę to wyznać. Otrzymałem pchnięcie szpadą w pierś i przygwoździłem na drodze do Calais hrabiego de Wardes, jak motyla do ściany...
— Otóż masz jeszcze jeden dowód! Hrabia de Wardes to człowiek, oddany kardynałowi, krewny de Rocheforta. Słuchajno jednak, mój drogi; przychodzi mi pewna myśl.
— Proszę, niech pan mówi.
— Gdybym był na twojem miejscu, urządziłbym się inaczej.
— W jaki sposób?
— Podczas gdy Jego Eminencya kazałby mię szukać po Paryżu, ja w tajemnicy i bez rozgłosu powróciłbym do Pikardyi i starałbym się wywiedzieć, co się stało z moimi trzema przyjaciółmi. Do licha! przecie zasługują chyba na ten mały dowód troskliwości z twojej strony...
— Rada jest doskonała, panie, i zaraz jutro wyruszę w drogę.
— Jutro!? A dlaczegóż nie dziś wieczorem?
— Dziś wieczorem zatrzymuje mię w Paryżu sprawa niezmiernie ważna.
— Oj! młodzieńcze! młodzieńcze! Z pewnością jakaś sprawa miłosna... Miej się na baczności, powtarzam; kobieta to doprowadziła nas wszystkich do zatracenia i wiedzie nas jeszcze zawsze na zatratę. Posłuchaj mej rady i jedź dzisiaj wieczorem.
— To niemożliwe, panie.
— Czy dałeś słowo honoru?
— Tak, panie.
— W takim razie co innego. Ale przyrzeknij mi, że jeżeli dzisiaj w nocy nie zostaniesz zabity, jutro wyruszysz w drogę.
— Przyrzekam.
— Czy potrzebujesz może pieniędzy?
— Mam jeszcze pięćdziesiąt pistolów. Jest to właśnie tyle, że mi wystarczy, jak sądzę.
— Ale twoi towarzysze?
— Przypuszczam, że nie brak im także grosza. Gdyśmy wyjeżdżali z Paryża, każdy z nas miał w kieszeni po siedemdziesiąt pięć pistolów.
— Czy zobaczę cię jeszcze przed wyjazdem?
— Chyba że nie, panie, o ile tylko nie wydarzy się coś nadzwyczajnego.
— Zatem życzę ci szczęśliwej podróży.
— Dziękuję panu.
I d’Artagnan, pożegnawszy pana de Tréville, wzruszony bardziej, niż kiedykolwiek, jego ojcowską pieczołowitością, poszedł kolejno do Atosa, do Portosa i do Aramisa. Żaden z nich jednak nie wrócił jeszcze, a i służący ich byli również nieobecni. Nie było też zgoła żadnej wieści ani o jednych, ani o drugich.
Mógłby się był może dowiedzieć czegoś od ich kochanek, ale nie znał ich wcale, przyczem Atos nie miał kochanki.
Mijając koszary gwardyjskie, zajrzał do stajni: trzy konie znajdowały się już na miejscu. Planchet, osłupiały, czyścił je zgrzebłem; dwa były już opatrzone.
— Ach, panie! — zawołał Planchet, spostrzegłszy d’Artagnana, — jakie się cieszę, że pana widzę!
— I dlaczegóż to, Planchecie? — spytał młodzieniec.
— Czy pan dowierza panu Bonacieux, naszemu gospodarzowi?
— Ja? Ani trochę.
— Och! to bardzo dobrze!
— Ale dlaczego pytasz mię o to?
— Dlatego, że, podczas gdy rozmawiałeś pan z nim, obserwowałem go, nie podsłuchując zresztą wcale. O, panie! twarz jego parokrotnie się mieniła.
— Tak?
— Pan nie zwrócił na to wcale uwagi, zajęty listem, jaki pan otrzymał; ja, przeciwnie, nie traciłem z oczu jego fizyognomii, tem bardziej, że tajemniczy sposób, w jaki ten list dostał się do domu, powiększył jeszcze moją ostrożność.
— I jakiż był wyraz jego twarzy?
— Zdradziecki, panie.
— Doprawdy?
— Co więcej, skoro tylko pan się z nim rozstał i zniknął za rogiem ulicy, pan Bonacieux chwycił kapelusz, zamknął bramę i pobiegł w przeciwną stronę.
— Masz słuszność, Planchecie! to istotnie wydaje się zagadkowem. Ale bądź spokojny; nie zapłacimy mu komornego, dopóki cała sprawa nie wyjaśni się należycie.
— Pan żartuje, ale przekona się pan jeszcze...
— Cóż chcesz, Planchecie; to, co jest przeznaczone, spełnić się musi.
— Więc nie wyrzeka się pan swej dzisiejszej wieczornej przejażdżki?
— Przeciwnie, im więcej mam na pieńku z panem Bonacieux, tem chętniej pójdę na schadzkę, naznaczoną mi w liście, który cię tak niepokoi.
— A zatem, skoro takie jest postanowienie pańskie...
— Niezłomne, mój przyjacielu. O godzinie dziewiątej czekaj na mnie tu, w koszarach; przyjdę po ciebie.
Przekonawszy się, że niema nadziei odwiedzenia pana od powziętego planu, Planchet westchnął głęboko i zabrał się do czyszczenia trzeciego konia.
D’Artagnan zaś, który w gruncie rzeczy był bardzo mądrym chłopcem, zamiast udać się z powrotem do domu, poszedł na śniadanie do owego księdza z Gaskonii, który wówczas, kiedy czterej przyjaciele znajdowali się w najstraszniejszej nędzy, poczęstował ich na śniadanie czekoladą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.