Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
PAWILON.

O godzinie dziewiątej d’Artagnan przybył do koszar gwardyi. Planchet oczekiwał już w pogotowiu. Czwarty koń przybył także.
Planchet był uzbrojony w muszkiet i pistolet.
D’Artagnan miał szpadę, za pas zaś zatknął dwa pistolety. Obaj dosiedli koni i wymknęli się pocichu. Noc już zapadła i nikt nie widział ich, jak wyjeżdżali z koszar. Planchet jechał ztyłu w odległości dziesięciu kroków za panem.
Przejechawszy wpoprzek przez bulwary i minąwszy bramę de la Conférence, d’Artagnan skręcił na drogę, wiodącą do Saint-Cloud, znacznie piękniejszą wówczas, aniżeli dzisiaj.
Dopóki jechali przez miasto, Planchet trzymał się wciąż z szacunkiem w znacznej odległości za panem; w miarę jednak, jak droga stawała się coraz pustszą i ciemniejszą, zaczął się powolutku przybliżać, tak, że, gdy znaleźli się w lasku Bulońskim, jechał już przy boku swego pana. Istotnie, nie możemy zataić, że kołysanie się olbrzymich drzew i odblaski księżyca w ciemnej gęstwinie napełniały go żywym niepokojem. D’Artagnan zauważył, że ze służącym dzieje się coś dziwnego.
— Cóż to, mości Planchecie? — zapytał, — nad czem tak rozmyślasz?
— Czy nie uważa pan, jak podobne są te drzewa do kościołów?
— Skąd ci ta myśl, Planchecie?
— Bo i w ich cieniu nie ośmielamy się mówić głośno, podobne, jak w kościele.
— A dlaczego nie mówisz głośno, Planchecie? czy się boisz?
— Boję się, by mię nie usłyszano.
— By cię nie usłyszano? Przecie rozmowa nasza, drogi Planchecie, jest nawskróś moralna, i nikt nie mógłby jej nic zarzucić.
— Ach, panie! — rzekł Planchet, powracając do swej zasadniczej myśli, — ten Bonacieux ma coś ponurego w spojrzeniu i coś wstrętnego w wyrazie ust!
— Co, u licha, zmusza cię myśleć o panu Bonacieux?
— Panie! człowiek myśli o tem, o czem musi myśleć, a nie o tem, o czemby chciał.
— Bo jesteś tchórzem, Planchecie.
— Nie mieszajmy, panie, rozwagi z tchórzostwem; przecież rozwaga jest cnotą.
— A ty jesteś cnotliwy, Planchecie, nieprawdaż?
— Panie, czy to nie lufa muszkietu błysnęła tam w dali? Możebyśmy schylili głowy?
— Nie, doprawdy! — mruknął d’Artagnan, przypominając sobie przestrogi pana de Tréville, — to bydlę i mnie zarazi strachem.
I ruszył kłusem naprzód.
Planchet uczynił to samo, jakgdyby był jego cieniem, i znowu kłusował przy boku swego pana.
— Czy będziemy tak jechali przez całą noc, panie? — zapytał.
— Nie, Planchecie; ty jesteś już u celu.
— Jakto, u celu? A pan?
— Ja pójdę jeszcze kilka kroków naprzód.
— I zostawi mię pan tutaj samego?
— Czy boisz się, Planchecie?
— Nie; zwracam tylko uwagę pańską, że noc będzie bardzo zimna, że chłód nabawia reumatyzmu i że sługa, cierpiący na reumatyzm, jest kiepskim sługą, zwłaszcza dla kogoś, kto ma taki temperament, jak pan.
— Dobrze. Jeżeli ci jest zimno, udasz się do jednej z szynkowni, które tam widać w oddali, i jutro rano o godzinie szóstej będziesz czekał na mnie u bramy miejskiej.
— Przepiłem już i przejadłem uczciwie całego talara, któregom otrzymał rano, i nie mam teraz nawet złamanego grosza na wypadek zziębnięcia.
— Oto masz pół pistola. Więc do jutra.
D’Artagnan zsiadł z konia, rzucił cugle do rąk Planchetowi i, owinąwszy się płaszczem, oddalił się szybko.
— Boże mój! jakże mi zimno! — wołał Planchet, gdy pan znikał mu z oczu.
A ponieważ pilno mu było się ogrzać, zapukał natychmiast w bramę domu, mającego wygląd typowej karczmy podmiejskiej.
Tymczasem d’Artagnan, skręciwszy na poprzeczną ścieżynę, szedł dalej, zdążając do Saint-Cloud. Zamiast jednak pójść główną drogą, zawrócił poza tyły zamku, zapuścił się w uliczkę bardzo ustronną i niebawem stanął przed oznaczonym pawilonem. Budynek stał na miejscu zupełnie pustem. Wielki mur, w rogu którego wznosił się pawilon, stanowił jeden bok tej uliczki; po drugiej stronie żywopłot bronił przechodniom przystępu do małego ogródka, w głębi którego stała licha chałupka.
Przybył na schadzkę, ponieważ jednak nie polecono mu, aby oznajmił swe przybycie jakiemś hasłem, czekał.
Dokoła nie słychać było żadnego szmeru; możnaby sądzić, że sto mil dzieli czekającego od stolicy. D’Artagnan oparł się o płot, spojrzawszy przedtem bacznie poza siebie. Za płotem, ogródkiem i chatką czarna mgła spowijała swemi fałdami tę bezmierną przestrzeń, gdzie zasypiał Paryż, szeroką, rozwartą przestrzeń, w której błyszczało kilka świetlnych punktów, niby ponure gwiazdy tego piekła.
W oczach d’Artagnana jednak wszystko to przybierało rozkoszne kształty, każda myśl śmiała się do niego, ciemności wydawały się przejrzystemi. Za chwilę miała uderzyć godzina schadzki.
Istotnie po upływie kilku minut dzwon z wieży Saint-Cloud wyrzucił ze swej szerokiej, grzmiącej paszczy dziesięć powolnych uderzeń.
Było coś ponurego w tym spiżowym głosie, który niejako skarżył się w ciemnościach nocy.
Ale każde z tych uderzeń, składających się na upragnioną godziną, jakże harmonijnie dźwięczało w sercu młodego człowieka!
Utkwił wzrok w mały pawilon, znajdujący się w narożniku muru; wszystkie okna były zamknięte okiennicami, z wyjątkiem jednego na pierwszem piętrze.
Poprzez okno to przebłyskiwało łagodne światło, rozsrebrzając listowie dwóch czy trzech lip, rosnących zwartą grupą w parku. Niezawodnie za tem małem okienkiem, tak mile jaśniejącem, musiała oczekiwać piękna pani Bonacieux.
Ukołysany tą słodką myślą, d’Artagnan czekał z całą cierpliwością przez pół godziny, z oczyma, utkwionemi w rozkoszne gniazdo, którego kawałek powały ze złoconemi listewkami świadczył o wytwornem urządzeniu całego apartamentu.
Dzwon w Saint-Cloud wydzwonił godzinę dziesiątą i pół.
Tym razem głos ten jednak przejął go zimnym dreszczem, aczkolwiek sam nie zdawał sobie sprawy, dlaczego. Może chłód począł mu dokuczać i może to wrażenie czysto fizyczne uznał za wrażenie duchowe?
Potem począł przypuszczać, że może źle przeczytał i że schadzkę wyznaczono mu na godzinę jedenastą.
Zbliżył się ku oknu, stanął w miejscu, gdzie dochodził promień światła, wyjął list z kieszeni i jeszcze raz go przeczytał. Nie mylił się jednak: schadzka była naznaczona na godzinę dziesiątą.
Powrócił na swoje stanowisko, ale milczenie i samotność poczęły go trochę niepokoić.
Wybiła godzina jedenasta.
D’Artagnan zaczął się naprawdę obawiać, czy pani Bonacieux nie zdarzyło się co złego.
Klasnął trzykrotnie w dłonie, które to hasło dają sobie zazwyczaj zakochani, — lecz nikt nie odpowiedział, nawet echo. Pomyślał więc z pewną złością, że może młoda kobieta zasnęła, oczekując na niego.
Podszedł do muru i usiłował wdrapać się na niego; mur jednak był świeżo otynkowany, i d’Artagnan nadaremno łamał sobie paznokcie.
W tej chwili zwrócił uwagę na drzewa, których liście srebrzyły się w świetle okna, a ponieważ jedno z tych drzew zwieszało konary nad drogą, pomyślał, że, dostawszy się na nie, mógłby zajrzeć do wnętrza pawilonu.
Drzewo nadawało się do tego. Zresztą d’Artagnan miał lat zaledwie dwadzieścia i nie zapomniał jeszcze szkolnych ćwiczeń. W jednej chwili znalazł się wśród konarów, a wzrok jego pobiegł poprzez przejrzyste szyby okna do wnętrza pawilonu.
Zgroza przejęła go dreszczem od stóp do głowy. To łagodne światło, ta przyćmiona lampa oświetlała scenę strasznego nieładu. Jedna z szyb była stłuczona, a drzwi komnaty wyrwane z zawias, na których trzymały się jeszcze napół złamane; stół, zastawiony widocznie wykwintną wieczerzą, leżał obalony na ziemi; karafki w szczerbach i pogniecione owoce zalegały posadzkę; wszystko dowodziło, że w pokoju tym rozegrała się gwałtowna, rozpaczliwa walka. D’Artagnanowi wydało się nawet, że rozróżnia w tym całym chaosie strzępy ubrań i plamy krwawe, widniejące na obrusie i na firankach.
Pospiesznie zsunął się na ziemię. Serce biło mu gwałtownie. Chciał się jednak przekonać, czy nie znajdzie innych śladów niecnego gwałtu.
Drobne, miłe światełko błyszczało jeszcze ciągle w ciszy nocnej. D’Artagnan spostrzegł teraz (czego przedtem nie zauważył, bo nic nie skłaniało go do tych badań), że ziemia, tu zdeptana, tam rozrzucona, jest pokryta pomieszanymi śladami stóp ludzkich i kopyt końskich. Koła powozu, przybyłego widocznie z Paryża, wyżłobiły w miękkiej ziemi głębokie brózdy, które nie posuwały się poza pawilon, lecz zawracały od niego w stronę Paryża.
Wreszcie, prowadząc dalej poszukiwania, znalazł d’Artagnan w pobliżu muru podartą rękawiczkę kobiecą. Ze wszystkich tych jej części, które nie zetknęły się z błotnistą ziemią, można było poznać, że niedawno jeszcze znajdowała się na ręce. Była to jedna z tych wonnych rękawiczek, które kochankowie tak lubią ściągać z pięknej rączki.
W miarę, jak d’Artagnan czynił dalsze poszukiwania, zimny pot obficie występował mu na czoło, straszne przerażenie uciskało serce, a oddech stawał się coraz bardziej przyspieszonym. Wprawdzie, aby się uspokoić, powtarzał sobie, że może pani Bonacieux nie miała nic wspólnego z tym pawilonem, że naznaczyła mu spotkanie przed budynkiem, a nie w jego wnętrzu, że może służba na dworze królowej lub też zazdrość małżonka zatrzymały ją w Paryżu.
Jednakże wszystkie te rozumowania zostały rozbite, zdruzgotane i zniweczone uczuciem najwewnętrzniejszego bólu, który w pewnych wypadkach opanowuje całą naszą istotę i krzyczy donośnym głosem, że zagraża nam wielkie nieszczęście.
Wtedy ogarnęło d’Artagnana niemal szaleństwo. Pobiegł na główną drogę, powrócił tamtędy, którędy przyszedł, i dotarł aż do brodu, aby wypytać przewoźnika.
Około godziny siódmej wieczorem przewoźnik przeprawiał przez rzekę na drugi brzeg jakąś kobietę, owiniętą czarnym płaszczem, której, jak się wydawało, bardzo zależało na tem, aby jej nie poznano. Jednakże właśnie te przedsiębrane przez nią środki ostrożności skłoniły przewoźnika do tem baczniejszego zwrócenia uwagi; stwierdził, że kobieta była młoda i piękna.
Aczkolwiek w owe czasy, podobnie, jak i dzisiaj zresztą, wiele młodych i pięknych kobietek udawało się do Saint-Cloud, starając się przebyć tę drogę bez zwracania uwagi, to jednak d’Artagnan nie wątpił ani przez chwilę, że kobietą, którą zauważył przewoźnik, była pani Bonacieux.
Skorzystał z tego, że w chacie przewoźnika paliła się lampa, i raz jeszcze przeczytał bilecik, otrzymany od pani Bonacieux, aby się przekonać, że się nie myli, że spotkanie było istotnie naznaczone w Saint-Cloud, a nie gdzieindziej, i to przed pawilonem pana d’Estrees, nie zaś w innem miejscu.
Wszystko składało się na to, aby przekonać d’Artagnana, że przeczucia go nie omyliły i że istotnie runęło na niego nieszczęście.
Pobiegł pędem powrotną drogą do zamku: był przekonany, że podczas jego nieobecności wydarzyło się może w pawilonie coś nowego, albo że przynajmniej uzyska jakieś wyjaśnienia.
Uliczka była zupełnie pusta, tak, jak poprzednio; z okna błyszczało to samo łagodne i miłe światło.
Przyszło mu na myśl, że ta wznosząca się naprzeciwko rudera, głucha i ciemna, widzieć musiała z pewnością to, co się stało, i że może tam mógłby się czegoś dowiedzieć.
Ponieważ drzwi ogrodzenia były zamknięte, d’Artagnan przeskoczył przez płot i, nie zważając na ujadanie psa, uwiązanego na łańcuchu, zbliżył się do chałupy.
Gdy zapukał po raz pierwszy, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. W chacie panowało grobowe milczenie, podobnie, jak w pawilonie. Ponieważ jednak chata ta była ostatnią jego nadzieją, nie przestawał się dobijać.
Niebawem wydało mu się, że słyszy wewnątrz leciuchny szmer, tak leciuchny, jak gdyby mieszkaniec chaty obawiał się objawiać swoją obecność.
Wówczas d’Artagnan przestał pukać, natomiast począł błagać z wyrazem, tak pełnym niepokoju, obietnic, przerażenia i pieszczotliwości, że głos jego mógłby natchnąć ufnością nawet największego tchórza. Nareszcie uchyliła się, a raczej napół wypadła stara, zmurszała okiennica, lecz zamknęła się natychmiast z powrotem, skoro tylko światło palącej się wewnątrz nędznej lampki rozbłysło na szarfie, na rękojeści szpady i kolbach pistoletów d’Artagnana. Jakkolwiek stało się to nadzwyczaj szybko, d’Artagnan miał czas dostrzedz wewnątrz chaty głowę starca.
— Na miłosierdzie boskie — rzekł, — wysłuchaj mnie, człowieku! Oczekiwałem tutaj na kogoś i doczekać się nie mogę; umieram z niepokoju. Czyżby wydarzyło się to w okolicy jakieś nieszczęście? Mówże, człowieku!
Okiennica otworzyła się powoli, a w jej ramach ukazała się znowu ta sama postać, tym razem jednak bledsza jeszcze, niż poprzednio.
D’Artagnan opowiedział z prostotą wszystko, nie wymieniając tylko nazwisk. Opowiedział, że miał się spotkać przed pawilonem z młodą kobietą, że, oczekując długo nadaremnie, wdrapał się na konary lipy i ujrzał stamtąd przy blasku lampy straszny nieład, panujący w pokoju...
Starzec słuchał z uwagą jego słów, potakując gestami ich prawdziwość, — gdy zaś d’Artagnan skończył opowiadać, potrząsnął głową ruchem, nie wróżącym nic dobrego.
— Co to znaczy? — zakrzyknął d’Artagnan. — Na miłość Boga, wytłómacz mi pan!
— Ach, panie! — odparł starzec, — nie pytaj mnie o nic... gdybym bowiem opowiedział to, co widziałem, z pewnością nie wynikłoby stąd nic dobrego...
— A zatem widziałeś coś? — wołał d’Artagnan. — W takim razie mów, na Boga — zaklinał, rzucając mu pistola, — mów, co widziałeś, a ja dają ci słowo honoru szlachcica, że ani jednego twego słowa nie uronią z mego serca.
Starzec wyczytał na twarzy d’Artagnana tyle szczerości! bólu, że dał mu znak, aby słuchał, i począł mówić przytłumionym głosem:
„Było to około godziny dziewiątej, gdy usłyszałem nagle jakiś hałas na ulicy. Pragnąc dowiedzieć sią, co by to było, podszedłem ku drzwiom i spostrzegłem, że ktoś usiłuje się dostać do mojej chaty. Jestem ubogim człowiekiem i nie lękam się złodziei; otworzyłem zatem drzwi i ujrzałem trzech ludzi, stojących w odległości kilku kroków. Dalej w cieniu stała karoca, zaprzężona w dwa konie, a obok niej konie wierzchowe. Należały one zapewne do tych trzech ludzi, ubranych po pańsku.
„— Czemże mogą wam służyć, moi panowie? — zapytałem.
„— Posiadasz zapewne drabinką? — zawołał jeden z nich, wyglądający na kierownika wyprawy.
„— Tak jest, panie; mam drabinką, którą posługują się przy zbieraniu owoców — odpowiedziałem.
„— Dawaj ją tutaj i wracaj do izby. Masz tu talara za kłopot, jakiego cię nabawiliśmy. Pamiętaj jednak, że jeżeli wygadasz się choć jednem słowem o tem, cobyś tu zobaczył lub usłyszał, a jestem pewny, że zobaczysz i usłyszysz to i owo, zginiesz niechybnie.
„Mówiąc to, rzucił mi talara, którego schowałem do kieszeni, i zabrał moją drabinką.
Rzeczywiście, zamknąwszy za nimi bramę ogrodzenia, udałem, że wchodzę do chaty. Wyszedłem jednak natychmiast tylną bramą i, prześlizgując się w cieniu, dostałem się aż do tej kępki bzów, z pośród której mogłem obserwować wszystko, nie będąc sam widziany.
„Trzej mężczyźni kazali podjechać karecie dalej bez żadnego szmeru, wysadzili z niej małego, grubego, nizkiego, szpakowatego człowieczka, nędznie odzianego w ciemne suknie, ten zaś wdrapał się ostrożnie po drabince, zajrzał do wnętrza pokoju, zeszedł na dół lisimi ruchami i szepnął półgłosem:
„— To ona!
„Człowiek, który rozmawiał ze mną, podszedł natychmiast do bramy pawilonu, otworzył ją kluczem, wyjętym z kieszeni, i zniknął, a równocześnie towarzysze jego poczęli się wspinać w górę po drabinie. Mały staruszek pozostał przy bramie, woźnica trzymał w pogotowiu konie powozu, służący zaś nie wypuszczał z ręki cugli wierzchowców.
„W tej samej chwili rozległ się w pawilonie głośny krzyk, i jakaś kobieta podbiegła ku oknu, jakby chcąc przez nie wyskoczyć, ale zauważywszy mężczyzn, stojących na drabinie, cofnęła się wstecz. Wówczas ci dwaj weszli za nią do pokoju.
„Nie mogłem już nic więcej zobaczyć; słyszałem tylko hałas łamanych mebli. Kobieta wołała przeraźliwie o pomoc, niebawem jednak krzyki jej zostały stłumione. Po chwili trzej mężczyźni podeszli ku oknu, niosąc kobietę w ramionach; dwaj zeszli po drabince i znieśli ją do karocy, do której wsiadł następnie także staruszek, a trzeci z napastników, który pozostał w pawilonie, zamknął okno, wyszedł po chwili przez bramę i upewnił się jeszcze naocznie, że kobieta istotnie znajduje się w powozie. Dwaj jego towarzysze czekali już, siedząc na koniach; wtedy zaś i on z kolei wskoczył na siodło, lokaj usiadł na koźle obok woźnicy, poczem karoca, eskortowana przez trzech jeźdźców, popędziła galopem. Tak się zakończyło wszystko. Od tej chwili nie widziałem już nic, ani nie słyszałem.“

-Zgnębiony tą straszną wieścią d’Artagnan stał nieru chomy i niemy; całe piekło gniewu i zazdrości targało mu sercem.
— Ach, drogi panie! — rzekł starzec, na którego ta niema rozpacz większe wywarła wrażenie, niżby to mogły uczynić krzyki i płacze. — Nie rozpaczaj; nie zabili ci jej, a to najważniejsze.
— Czy nie wiesz pan przypadkiem, kto był przywódcą tej piekielnej wyprawy? — zapytał d’Artagnan.
— Nie znam go wcale.
— Ale mogłeś mu się przyjrzeć, gdy rozmawiał z tobą.
— Aha, chcesz pan wiedzieć, jak wyglądał?
— Tak jest.
— Wysoki, chudy, o smagłej cerze, z czarnemi oczyma, pańska postawa.
— To on! — zakrzyknął d’Artagnan, — jeszcze raz on! zawsze on! Mój zły duch, jakby się zdawało! A ten drugi?
— Który?
— Ten nizki?
— Och! mogę zaręczyć, że ten nie był wielkim panem; zresztą nie miał nawet szpady przy boku, a towarzysze nie okazywali mu wcale szacunku.
— Zapewne jakiś służący — szepnął d’Artagnan. — Ach, nieszczęśliwa kobieta! nieszczęśliwa kobieta! Co oni mogli z nią uczynić?
— Przyrzekł mi pan zachować tajemnicę — przypominał starzec.
— I ponawiam ją teraz. Bądź spokojny, staruszku; jestem szlachcicem; szlacheckie słowo waży ponad wszystko, a ja ci je dałem.
Z rozdartą duszą powlókł się d’Artagnan ku brodowi. Chwilami nie mógł uwierzyć, aby to była istotnie pani Bonacieux, i pocieszał się nadzieją, że nazajutrz odnajdzie ją w Luwrze, — to znowu przerażała go myśl, czy nie wplątała się z kimś innym w miłosną intrygę i czy ten inny nie uprowadził jej, powodowany zazdrością. Błąkał się w domysłach, gryzł się, wpadał w rozpacz.
— Ach, gdyby przynajmniej byli tu ze mną moi przyjaciele! — wołał, — wtedy mógłbym mieć chociaż nadzieją, że ją odnajdą... Ale któż wie, co się z nimi stało? któż wie!?
Zbliżała się już północ; trzeba było odnaleźć Plancheta. D’Artagnan dobijał się kolejno do wszystkich karczem, w których ujrzał jeszcze światło, lecz nigdzie nie mógł odszukać swego służącego.
Gdy zaszedł do szóstej oberży, zastanowił sią, że poszukiwania te są poniekąd bezcelowe. Ponieważ naznaczył służącemu spotkanie dopiero o godzinie szóstej rano, więc Planchet miał bezwarunkowo prawo uczynić ze swym czasem, co mu się żywnie podobało.
Zresztą i to przyszło młodzieńcowi na myśl, że, jeżeli pozostanie w pobliżu miejsca, gdzie dokonano porwania, łatwiej może uchwyci przewodnią nić tej tajemniczej sprawy. Jak mówiliśmy więc, w szóstej karczmie d’Artagnan zatrzymał sią, kazał podać sobie flaszką wina najlepszego gatunku, przysiadł w najciemniejszym kątku i postanowił w ten sposób doczekać do dnia. Lecz i tym razem zawiodły go nadzieje: chociaż bacznie wytężał słuch, nie zdołał się nic dowiedzieć; przekleństwa, wyuzdane piosenki i wymyślania wzajemne robotników, służących i woźniców, składających tą zacną kompanią, do której przyłączył się mimowoli, nie mogły naprowadzić go na ślad nieszczęśliwej uprowadzonej kobiety.
Wysączywszy zatem z nudów butelką, rad nie rad, aby nie budzić podejrzeń, umieścił sią, jak mógł najwygodniej, w swym kątku i zdrzemnął sią. Jak wiemy, d’Artagnan miał lat dwadzieścia, a w tym wieku sen posiada nieprzeparte niczem prawa, które narzuca najbardziej nawet zrozpaczonym sercom.
Około godziny szóstej rano d’Artagnan obudził sią, odczuwając to znużenie, jakie zwykle objawia się po źle spędzonej nocy. Niewiele potrzebował czasu, aby doprowadzić do porządku swoje ubranie. Przedewszystkiem pomacał się po kieszeniach, chcąc się przekonać, czy ktoś nie skorzystał z jego drzemki i nie okradł go. Znalazłszy jednak pierścień dyamentowy na palcu, kieskę w kieszeni, a pistolety za pasem, podniósł się z ławy, zapłacił za wino i wyszedł z karczmy, spodziewając sią, że może ranne poszukiwanie służącego będzie uwieńczone pomyślniejszym skutkiem, aniżeli nocne. Istotnie pierwszym człowiekiem, jakiego ujrzał poprzez wilgotne szarawe mgły poranku, był zacny Planchet, który, trzymając dwa konie, oczekiwał nań przed bramą małej, schylonej ku ziemi karczemki. D’Artagnan przeszedł w nocy obok, nie zauważywszy jej wcale.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.