Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
PORTOS.

Zamiast powrócić do domu, d’Artagnan zsiadł z konia przed bramą pałacu pana de Tréville i wbiegł szybko po schodach do jego gabinetu. Tym razem postanowił opowiedzieć mu wszystko, co zaszło. Nie wątpił, że pan de Tréville może mu dać w tej sprawie jakąś dobrą radą; prócz tego, widując codziennie królowę, mógł także zasięgnąć od niej wiadomości o nieszczęśliwej kobiecie, której z pewnością kazano zapłacić tak drogo właśnie za przywiązanie do swej pani.
Pan de Tréville wysłuchał opowiadania młodego człowieka z powagą, świadczącą, że upatruje w tem zajściu coś więcej, aniżeli zwykłą intrygę miłosną. Gdy zaś d’Artagnan skończył, zwrócił się do niego ze słowami:
— Hm! hm! w tem wszystkiem czuć już o milę Jego Eminencyę.
— Ale co czynić? — zapytał d’Artagnan.
— Nic, absolutnie nic innego, prócz tego, co już doradzałem, a mianowicie jak najszybciej opuścić Paryż.
Zobaczę się z królową, opowiem jej szczegóły zniknięcia tej nieszczęśliwej kobiety, o czem zapewne nie wie jeszcze wcale, a szczegóły te posłużą jej za wskazówkę do działania. Może zaś po powrocie pańskim będę mógł już udzielić panu pomyślnych wiadomości. Niech mi pan zaufa.
D’Artagnan wiedział, że pan de Tréville, aczkolwiek Gaskończyk, nie lubił dawać przyrzeczeń, — jeżeli jednak już coś przyrzekł, dotrzymywał zawsze, więcej nawet, aniżeli przyrzekał. Pożegnał go więc d’Artagnan, pełen wdzięczności za przeszłą i przyszłą opiekę, a zacny Kapitan, odczuwający żywą sympatyę dla tego młodzieńca, tak dzielnego i energicznego, uścisnął mu gorąco rękę, życząc szczęśliwej podróży.
Postanowiwszy wprowadzić natychmiast w czyn radę pana de Tréville, d’Artagnan udał się prosto na ulicę Grabarzy, aby spakować swój tłomoczek podróżny. Podchodząc do domu, ujrzał pana Bonacieux na progu w porannem ubraniu. Wszystko to, co mądry Planchet mówił dnia poprzedniego o przewrotnym charakterze ich gospodarza, stanęło mu żywo w pamięci, i począł z większą, niż zazwyczaj, uwagą obserwować go. Istotnie, pomijając żółtawą i chorobliwą bladość, która dowodziła, że żółć przenika do krwi tego człowieka, co zresztą mogło być przypadkowe, d’Artagnan dostrzegł w jego rysach jakąś przewrotną nieszczerość. Oszust uśmiecha się inaczej, aniżeli człowiek uczciwy; obłudnik płacze innemi łzami, niż człowiek dobrej wiary. Wszelki fałsz jest maską, a chociażby była ona najdoskonalsza, zawsze, przy pewnej uwadze, poznać ją można na twarzy.
D’Artagnanowi wydało się, że maska, jaką nosi pan Bonacieux, jest najwstrętniejszą ze wszystkich na świecie.
W następstwie tego spostrzeżenia, przejęty odrazą do tego człowieka, postanowił przejść obok niego, nie odzywając się ani słowem. Ale pan Bonacieux, tak, jak poprzedniego dnia, zaczepił go pierwszy:
— Otóż to, młodzieńcze! — odezwał się, — zdaje się, że wesoło spędzamy noce... Do licha! już siódma rano! Jak widzę, zmieniasz pan istniejący porządek rzeczy i powracasz wtedy, kiedy inni wychodzą z domu.
— Panu nie można uczynić podobnego zarzutu, mości panie Bonacieux — odpowiedział młody człowiek; — jesteś pan wzorem porządnych ludzi. Co prawda, skoro się ma młodą i przystojną żonę, nie potrzeba uganiać się za szczęściem: szczęście przychodzi samo do pana... Nieprawdaż, panie Bonacieux?
Bonacieux zbladł, jak trup, i wykrzywił usta uśmiechem.
— Ho! ho! — zawołał, — jesteś pan wesołym kompanem. Ale gdzież to, u dyabła, goniłeś dzisiaj w nocy, mój młody panie? Możnaby sądzić, że manowce nie były nazbyt wygodne...
D’Artagnan spojrzał na swoje obuwie, całkowicie pokryte błotem, — ale przy tej sposobności powiódł jednocześnie spojrzeniem po butach kramarza. Możnaby było twierdzić, że ktoś unurzał je w tej samej kałuży; jedne i drugie miały bezwarunkowo to samo błoto na sobie.
Nagła myśl przemknęła mu przez głowę. Tym małym, nizkim, szpakowatym człowiekiem, odzianym w ciemne suknie, a wyglądającym na lokaja, tym człowiekiem, któremu żołnierze, należący do eskorty, nie okazywali wcale szacunku, był najpewniej sam pan Bonacieux. Mąż przewodził przy uprowadzeniu żony.
D’Artagnan uczuł straszną ochotę pochwycić go za gardło i zadusić. Ponieważ jednak — jak mówiliśmy — był roztropnym młodzieńcem, przeto zapanował nad sobą. Jednakże wzburzenie wewnętrzne objawiło się tak silnie na jego obliczu, że Bonacieux przeraził się i chciał się cofnąć o krok. Niestety, stał właśnie nawprost zamkniętej połowy bramy, i przeszkoda ta zmusiła go do zatrzymania się na miejscu.
— Tak, tak! — rzekł d’Artagnan. — Żartujesz sobie ze mnie, mój dobry panie; ale zdaje mi się, że jeżeli moje obuwie potrzebuje oczyszczenia gąbką, to nie mniej także twoim butom i pończochom przydałaby się szczotka. Czyżbyś i pan włóczył się po nocy, panie Bonacieux? Do dyabła! to już trudniej wybaczyć człowiekowi w pańskim wieku, mającemu w dodatku młodą i ładną żonę...
— Och! uchowaj Boże! — odpowiedział Bonacieux. — Byłem wczoraj w Saint-Mande, aby się wywiedzieć o służącą, bez której w żaden sposób poradzić sobie nie mogę. Ponieważ droga była jak najgorsza, zabłociłem się tak strasznie, a nie miałem jeszcze czasu oczyścić się.
Oznaczenie przez pana Bonacieux miejsca, mającego być celem jego podróży, było nowym dowodem, popierającym podejrzenia, jakie się zrodziły w myśli d’Artagnana. Bonacieux dlatego mówił, że był w Saint-Mande, bo miejscowość ta leży w zupełnie przeciwnej stronie, niż Saint-Cloud.
Podejrzenia te jednak stały się zarazem dla d’Artagnana pierwszą pociechą. Jeżeli Bonacieux wiedział, gdzie się znajduje jego żona, można było zawsze, używając choćby ostatecznych środków, rozewrzeć mu zęby i zmusić go do wyjawienia tajemnicy. Teraz szło jedynie o to, aby przypuszczenia zamienić w pewność.
— Niech mi pan wybaczy, panie Bonacieux — odezwał się d’Artagnan, — że postąpię z panem nazbyt swobodnie; jednakże nic mnie tak nie podnieca, jak brak snu, a przytem mam szalone pragnienie. Pozwolisz pan zatem, że wypiję u ciebie szklankę wody; sąsiadowi nie odmawia się takiej drobnostki.
I nie czekając na pozwolenie swego gospodarza, d’Artagnan wszedł szybko do mieszkania i przedewszystkiem spojrzał na łóżko. Było nietknięte. Bonacieux nie kładł się tej nocy; musiał powrócić do domu dopiero przed godziną czy dwiema; towarzyszył zatem żonie aż na miejsce, gdzie ją wywieziono, albo przynajmniej do pierwszej stacyi.
— Dzięki, panie Bonacieux, — rzekł d’Artagnan, wychylając szklankę wody. — Oto wszystko, czego pragnąłem od ciebie. Wrócę teraz do domu i każę Planchetowi wyczyścić sobie buty, a kiedy będzie wolny, przyślę go tutaj, jeżeli to panu dogadza, aby wyczyścił i pańskie obuwie.
Rzekłszy to, wyszedł z mieszkania kramarza, zdumionego tem szczególnem pożegnaniem, po drodze zaś pytał sam siebie, czy przypadkiem nie pokpił sprawy.
Na szczycie schodów spotkał Plancheta, który objawiał ogromne zaniepokojenie.
— Ach, panie! — zawołał, ujrzawszy d’Artagnana, — znowu coś nowego! Nie mogłem doczekać się pańskiego przybycia.
— Cóż takiego? — spytał d’Artagnan.
— Założyłbym się o sto przeciw jednemu, nawet o tysiąc przeciw jednemu, że nie odgadłby pan, jaką tu miałem wizytę podczas pańskiej nieobecności.
— Kiedy?
— Przed pół godziną, w tym samym czasie, kiedy się pan znajdował u pana de Tréville.
— Więc któż tu był? gadajże prędzej!

— Pan de Cavois.
Pan de Tréville wysłuchał opowiadania młodzieńca z powagą....
— Pan de Cavois?

— We własnej osobie.
— Kapitan gwardyi Jego Eminencyi?
— Tak, panie.
— Czy przyszedł może uwięzić mię?
— Takby należało przypuszczać, aczkolwiek miał bardzo układną minę.
— Układną minę, powiadasz?
— Możnaby powiedzieć, że był słodki, jak miód.
— Doprawdy?
— Przyszedł, jak twierdził, aby prosić pana w imieniu Jego Eminencyi, który ma być dla pana nader życzliwie usposobiony, o udanie się wraz z nim do Palais-Royal.
— I cóż mu odpowiedziałeś?
— Że jest to niemożliwością, bo znajduje się pan poza domem, jak sam może się o tem przekonać.
— A cóż on na to?
— Prosił, abyś pan koniecznie przybył do niego w ciągu dnia, potem zaś dodał przyciszonym głosem: „Powiedz twemu panu, że Jego Eminencya jest dla niego nadzwyczajnie przychylnie usposobiony i że od tego spotkania zależeć może cała przyszłość twego pana.“
— Jak na kardynała, niezbyt zręcznie zastawione sidła — zauważył młodzieniec z uśmiechem.
— Ja upatrywałem w tem także zasadzkę, ale odpowiedziałem, że będzie pan niepocieszony po powrocie. — Dokądże pan wyjechał? — spytał mnie pan de Cavois. — Do Troyes w Szampanii — odpowiedziałem. — A kiedyż wyruszył w drogę? — Wczoraj wieczorem — oświadczyłem mu.
— Przyjacielu Planchecie — przerwał mu d’Artagnan, — jesteś poprostu nieocenionym skarbem.
— Pomyślałem sobie, że, gdyby pan chciał się zobaczyć z panem de Cavois, będzie zawsze czas odwołać moje słowa i oświadczyć, iż nie wyjeżdżałeś pan nigdzie. W takim razie mnie tylko uważanoby za kłamcę, a ponieważ nie jestem szlachcicem, więc wolno mi kłamać.
— Mie bój się, Planchecie; będziesz miał opinię człowieka prawdomównego, bo wyjeżdżamy za kwadrans.
— I ja chciałem panu to samo poradzić. A dokądże jedziemy, jeżeli wolno mi zapytać?
— W stronę zupełnie przeciwną tej, którą wymieniłeś panu de Cavois. Czyż nie pilno ci zresztą dowiedzieć się czegoś o Grimaudzie, o Mousquetonie i o Bazinie, tak, jak ja pragnąłbym już wiedzieć nareszcie, co się dzieje z Atosem, Portosem i Aramisem?
— Istotnie, panie. I pojadę, kiedy rozkażesz. A jak sądzę, powietrze na prowincyi będzie nam lepiej służyło w tej chwili, aniżeli paryskie. Zatem...
— Zatem zapakuj rzeczy, Planchecie, i ruszamy w drogę. Ja pojadę naprzód, trzymając ręce w kieszeniach, aby nie wzbudzić niczyjej nieufności. Spotkasz się ze mną w pałacu gwardyi. Ach, prawda, Planchecie! zdaje mi się, że nie omyliłeś się w sądzie o naszym gospodarzu; jest to niewątpliwie skończony łotr.
— O! skoro ja mówię, powinieneś mi pan wierzyć; ja znam się na ludziach... ho, ho! i jak jeszcze!
D’Artagnan wyszedł pierwszy, jak się umówili. Aby nie mieć sobie nic do wyrzucenia, wstąpił jeszcze raz jeden do mieszkań swych przyjaciół. Nie miano tam o nich żadnej wieści; nadszedł jedynie dla Aramisa list, przesycony wonnościami, zaadresowany wytwornem, drobniutkiem pismem. D’Artagnan zabrał go. W dziesięć minut później Planchet spotkał się ze swym panem w stajniach pałacu gwardyi. Aby nie tracić czasu, d’Artagnan sam osiodłał sobie konia.
— Dobrze — rzekł, zwracając się do Plancheta, który tymczasem przytroczył tobołki. — Teraz osiodłaj jeszcze tamte trzy konie, i jedziemy.
— Czy sądzi pan, że pojedziemy szybciej, jeżeli każdy z nas mieć będzie po dwa konie? — zapytał Planchet z przebiegłą miną.
— Nie, kiepski kpiarzu — odparł d’Artagnan, — ale, posiadając te cztery konie, będziemy mogli przywieźć naszych trzech przyjaciół, o ile odnajdziemy ich jeszcze żywych.
— Byłoby to wielkie szczęście — rzekł Planchet. — Ale ostatecznie nie należy wątpić w miłosierdzie boskie.
— Amen — odpowiedział d’Artagnan, dosiadając konia.
Wyjechawszy z hotelu gwardyi, oddalili się każdy w inną stronę: jeden miał opuścić Paryż przez rogatki de la Villette, drugi przez rogatki Montmartre. Za miejsce spotkania obrali drogę poza Saint-Denis. Był to manewr strategiczny, który, wykonany z największą dokładnością, został uwieńczony jaknajlepszym wynikiem. Do Pierrefitte wjechali już obaj razem.
Zaznaczyć trzeba, że Planchet był w dzień odważniejszy, aniżeli w nocy, a wrodzona przezorność nie opuszczała go ani na chwilę. Nie zapomniał żadnego szczegółu z pierwszej podróży i uważał za wrogów wszystkich ludzi, jakich napotkali na drodze. Następstwem tego było, że trzymał ustawicznie kapelusz w ręku, co znowu surowo zganił d’Artagnan, obawiając się, by z powodu tego nadmiaru grzeczności nie uważano Plancheta za chudopacholskiego sługę.
Nie wiadomo, czy dlatego, że ta uprzejmość wzruszała istotnie przejezdnych, czy też dlatego, że tym razem nie nasłano na nich nikogo po drodze, — podróżnicy nasi przybyli do Chantilly bez najmniejszego wypadku i zsiedli z koni przed oberżą Grand-Saint-Martin, w której zatrzymywali się już podczas pierwszej podróży.
Oberżysta, ujrzawszy młodego człowieka z pochołkiem, prowadzącym luzem trzy konie, wyszedł z szacunkiem przed próg domu. Ponieważ ujechali już jedenaście mil, d’Artagnan uznał za stosowne zatrzymać się bez względu na to, czy znajdzie Portosa w oberży, czy nie. Prócz tego nie byłoby może roztropnem wypytywać odrazu, co się stało z muszkieterem. Wynikiem tego namysłu było, że d’Artagnan, nie wywiadując się o nic, zeskoczył z siodła, zalecił swemu służącemu uwagę na konie, wszedł do małego pokoju, przeznaczonego dla gości, którzy pragnęli samotności, i kazał gospodarzowi, aby mu podał flaszkę najlepszego wina, jakie posiada, i aby przygotował śniadanie, również możliwie najlepsze. Rozkaz ten wzmocnił jeszcze dobre o gościu mniemanie, jakiego gospodarz nabrał z pierwszego zaraz wejrzenia.
Obsłużono d’Artagnana z cudowną szybkością.
Pułk gwardyjski rekrutował się z najlepszej szlachty w całem królestwie. D’Artagnan, mający służącego i cztery wspaniałe konie, nie mógł, mimo prostoty munduru, nie zwrócić na siebie uwagi. Oberżysta pragnął go sam obsłużyć, co widząc, d’Artagnan kazał przynieść dwie szklanki i nawiązał z nim następującą rozmowę:
— Na honor, kochany panie oberżysto — mówił, nalewając obiedwie szklanki, — zażądałem najlepszego, jakie masz, wina; jeżeli więc oszukałeś mię, zostaniesz sam ukarany tem, czem zgrzeszyłeś; zważywszy bowiem, że nie lubię pić sam, musisz mi dotrzymać kompanii. Bierz zatem szklankę i pij. Za czyjeż wypijemy zdrowie, aby nie zranić niczyjej miłości własnej? Pijmy najlepiej za pomyślność twojego zakładu.
— Wasza Dostojność czyni mi zaszczyt — odparł oberżysta. — Dziękuję serdecznie za dobre pańskie życzenia.
— Nie chcę, abyś pan źle rozumiał moje słowa — zauważył znowu d’Artagnan. — Może toast ten jest bardziej samolubny, aniżeli przypuszczasz. Te jedynie zakłady mają powodzenie, w których goście są dobrze przyjmowani; tam natomiast, gdzie panuje nieład, gość pada ofiarą kłopotów swego gospodarza. Ja zaś, podróżując wiele, zwłaszcza w tym kierunku, pragnąłbym widzieć wszystkich oberżystów dochodzących do majątku.
— Istotnie — odparł oberżysta — zdaje mi się, że nie pierwszy raz mam zaszczyt pana widzieć.
— Ba! Przejeżdżałem tędy do Chantilly może z dziesięć razy, a z tych dziesięciu conajmniej trzy lub cztery razy zatrzymywałem się w pańskiej gospodzie. Prawda, byłem tu także przed dziesięciu czy dwunastu dniami, odprowadzając moich przyjaciół muszkieterów. Jeden z nich właśnie zawikłał się w spór z jakimś przejezdnym nieznajomym, który, nie wiadomo z jakiej przyczyny, szukał z nim zaczepki.
— Ach tak! prawda! przypominam sobie doskonale. Czy to nie o panu Portosie mówi Wasza Dostojność?
— Tak właśnie nazywał się mój towarzysz podróży. Mówże, na Boga, drogi gospodarzu! czy może spotkało go jakie nieszczęście?
— Jak sobie Wasza Dostojność przypomina, nie mógł on puścić się w dalszą drogę.
— Istotnie. Przyrzekł jednak podążyć za nami, tymczasem nie widzieliśmy go więcej.
— Zaszczycił nas bowiem, pozostając tutaj.
— Jakto: zaszczycił was, pozostając tutaj?
— Tak jest, panie, w tej gospodzie. I nawet niepokoi nas to pod pewnym względem.
— Dlaczego?
— Zpowodu należności za pobyt.
— Cóż znowu? Z pewnością zapłaci wszystko, co się będzie należało.
— Ach, panie! doprawdy wlewasz balsam w moje żyły! Poczyniliśmy na jego rachunek znaczne wydatki, a jeszcze dzisiaj rano oświadczył chirurg, że, jeżeli pan Portos nie zapłaci mu, co się należy, wystąpi przeciwko mnie ze skargą, gdyż to ja go wezwałem.
— Zatem Portos jest ranny?
— Nie wiem, jak to powiedzieć.
— Nie wiesz pan, jak powiedzieć? Jakże to? Przecież pan powinienbyś lepiej wiedzieć o wszystkiem, aniżeli ktokolwiek inny.
— Tak jest, ale w naszym zawodzie nie zawsze mówi się to, co się wie, zwłaszcza, jeżeli komuś zagrożono, że jego uszy mogą odpowiadać za nazbyt długi język.
— Ach, tak!? Ale przecie mogę się sam zobaczyć z panem Portosem?
— Oczywiście, proszę pana. Niech pan wejdzie po schodach na pierwsze piętro i zapuka do drzwi Nr. 1. Jednak należy przedtem uprzedzić, że to pan jest właśnie...
— A to znowu dlaczego?
— Bo inaczej mogłoby pana spotkać nieszczęście.
— I jakież to nieszczęście mogłoby mię spotkać?
— Pan Portos mógłby uważać pana za kogoś z domowników i w przystępie gniewu przeszyć pana na wylot szpadą, albo też w łeb panu palnąć.
— Cóżeście mu zawinili?
— Żądaliśmy zapłaty.
— Do licha! pojmuję to. Portos wita z wielkiem niezadowoleniem tego rodzaju żądania, gdy nie ma pieniędzy. O ile mi jednak wiadomo, powinienby obecnie mieć pieniądze.
— Tak samo i my sądziliśmy, proszą pana. Ponieważ zaś w naszej gospodzie panuje wzorowy porządek, a wszystkie rachunki przedstawia się co tydzień do zapłaty, więc po upływie ośmiu dni zawiadomiliśmy go, co się nam należy. Widocznie jednak był w tej chwili źle usposobiony, albowiem, usłyszawszy pierwsze słowo, odnoszące się do zapłaty, wysłał nas do wszystkich dyabłów. Co prawda, grał wczoraj wieczorem w karty.
— Jakto? grał? z kimże?
— Ach, mój Boże! któż to wie? Z jakimś panem przejezdnym, któremu zaproponował partyą landsknechta.
— Tak, i oczywiście przegrał biedak wszystko?
— Wszystko, nawet konia. Gdy bowiem nieznajomy wyruszał w drogą, zauważyliśmy, że służący jego siodła konia pana Portosa. Zwróciliśmy na to jego uwagą, on jednak odparł, że mieszamy się w nieswoje sprawy i że koń należy do niego. Uprzedziliśmy również pana Portosa o tem, co się dzieje; lecz ten odpowiedział, że trzeba być błaznem, aby powątpiewać w słowo szlachcica, i że skoro szlachcic twierdzi, jakoby koń należał do niego, to widocznie tak być musi.
— Zawsze taki sam! — szepnął d’Artagnan.
— Wówczas — opowiadał dalej gospodarz — kazałem mu oświadczyć, że skoro nie możemy się porozumieć co do zapłaty, nie tracą przynajmniej nadziei, iż zechce okazać swą łaską także mojemu sąsiadowi z pod „Złotego Orła“ i da mu również coś zarobić. Pan Portos odpowiedział na to, że uważa moją oberżą za najlepszą! że tu pozostanie. Odpowiedź ta była nazbyt dla mnie pochlebną, abym nalegał na jego wyprowadzenie się. Poprzestałem więc jedynie na prośbie, aby był łaskaw ustąpić z zajmowanego pokoju, najpiękniejszego w całej gospodzie, i przenieść się do ładnego, małego gabinetu na trzeciem piętrze. Na propozycyę tą odpowiedział pan Portos, że oczekuje lada chwila przybycia swej kochanki, która jest jedną z największych dam dworu, wobec czego powinienem zrozumieć, że nawet ten pokój, który on teraz zajmuje w mojej gospodzie, wyświadczając mi tem niemały zaszczyt, jest jeszcze aż nazbyt skromny dla takiej osoby. Nie wątpiąc bynajmniej w wiarogodność jego słów, obstawałem jednak przy mojem żądaniu. Wtedy pan Portos, nie zadając sobie wcale trudu wdawania się ze mną w rozmowę, wziął pistolet, położył go na nocnym stoliku i oświadczył, że za pierwszem słowem o jakichkolwiek przenosinach, czyto na zewnątrz, czy wewnątrz, roztrzaska łeb temu, ktoby był o tyle nierozważny, aby mieszać się w sprawę, nie obchodzącą nikogo, oprócz niego samego. Od tej chwili zatem, proszę pana, nie wchodzi nikt do jego pokoju, z wyjątkiem jego własnego służącego.
— Więc Mousqueton jest tutaj?
— Tak jest, panie. Powrócił w pięć dni po wyjeździe w bardzo złym humorze; widocznie więc i jego spotkała jakaś nieprzyjemność podczas podróży. Na nieszczęście, jest on bardziej ruchliwy od swego pana, co sprawia, że przewraca tutaj wszystko do góry nogami. Przypuszcza też widocznie, że prośby jego mogłyby się spotkać z odmową, i dlatego bierze bez proszenia wszystko, czego potrzebuje.
— Istotnie — odpowiedział d’Artagnan — zauważyłem to już, że Mousqueton okazuje wierność i inteligencyę niepospolitą.
— To bardzo możliwe, proszę pana. Ale pomyśl pan, że jeżeli tylko cztery razy do roku będę miał sposobność natrafić na podobną wierność i inteligencyę, niewątpliwie pójdę z torbami.
— Bynajmniej, gdyż pan Portos zapłaci wszystko, co winien.
— Hm! — mruknął oberżysta z powątpiewaniem.
— Jest on ulubieńcem pewnej wielkiej damy, która z pewnością nie narazi go na kłopoty z powodu tej drobnostki, jaką panu winien.
— Gdybym tylko śmiał powiedzieć, co o tem sądzę...
— A cóż pan sądzisz?
— Mogę powiedzieć raczej, co wiem...
— A cóż pan wiesz?
— I czego nawet jestem pewny...
— A czegóż pan jesteś pewny?
— Powiedziałbym, że znam tą wielką damą.
— Pan?
— Tak jest.
— W jakiż sposób ją poznałeś?
— O, panie! gdybym mógł zaufać pańskiej dyskrecyi...
— Mów pan; rączą słowem szlacheckiem, że nie będziesz potrzebował żałować tego zaufania.
— Zrozumie pan przedewszystkiem, że zaniepokojenie popycha człowieka do rozmaitych środków.
— I cóż pan uczyniłeś?
— Och! nic takiego zresztą, do czego wierzyciel nie miałby prawa.
— A zatem?
— Pan Portos dał nam list do tej książnej, polecając oddać go na pocztą. Ponieważ zaś służący jego nie wrócił był jeszcze, a on sam nie mógł wychodzić z pokoju, musiał nas obarczać swemi zleceniami.
— Cóż dalej?
— Zamiast oddać list na pocztą, co nigdy nie zapewnia całkowicie, że dostanie się on pod właściwym adresem, skorzystałem ze sposobności, że jeden z moich pachołków jechał do Paryża, i poleciłem mu oddać list do rąk własnych księżnej. Wypełniłem w ten sposób tylko dokładniej zlecenie pana Portosa, który mi tak bardzo ten list polecał. Nieprawdaż?
— Przypuśćmy.
— I czy wiesz pan, kto jest ta wielka dama?
— Nie; słyszałem jedynie, jak Portos o niej mówił.
— Czy wiesz pan zatem, kto jest ta rzekoma księżna?
— Powtarzam, że nie znam jej wcale.
— Jest to stara żona prokuratora w Chatelet, nazwiskiem Coquenard, która liczy mniej-więcej pięćdziesiąt lat życia, a jednak mimoto udaje jeszcze zazdrosną. Odrazu zresztą dziwiłem sią, aby jakaś księżna mieszkała przy ulicy Niedźwiedziej.
— Skądże wiesz pan o jej zazdrości?
— Ponieważ, otrzymawszy ten list, wpadła w straszny gniew i wykrzykiwała, że pan Portos jest wietrznikiem i że z pewnością z powodu jakiejś kobiety odniósł swą ranę.
— Więc jest ranny?
— Ach, mój Boże! co ja też gadam?
— Powiedziałeś pan, że Portos jest ranny.
— Tak jest; jednakże zabroniono mi najsurowiej mówić o tem.
— Dlaczego?
— Hm! Pan Portos przechwalał się, że nadzieje na rożen tego nieznajomego, z którym rozpoczął kłótnię w chwili, kiedy pan odjeżdżałeś; a, tymczasem przeciwnie, mimo całej fanfaronady, ten nieznajomy powalił go na ziemię. Ponieważ zaś pan Portos jest człowiekiem o głośnem nazwisku, nie chciał się przyznać przed nikim, że został pokłóty rapierem, z wyjątkiem jednej księżnej, którą chciał rozczulić opowieścią o swojej przygodzie.
— A więc to odniesione rany przykuły go do łóżka?
— Było to mistrzowskie pchnięcie, zaręczam panu. Możnaby sądzić, że przyjaciel pański ma duszę, przymocowaną gwoździami do ciała.
— Czy byłeś pan obecny przy walce?
— Poszedłem za nimi przez ciekawość i przyglądałem się w ten sposób, że walczący nie zauważyli mię wcale.
— Jakiż był przebieg?
— Och! walka trwała zaledwie krótką chwilę, może mi pan wierzyć. Stanęli naprzeciwko siebie; nieznajomy udał zwodzone cięcie, a potem rąbnął z całej siły, i to tak szybko, że, zanim pan Portos mógł się zasłonić, żelazo przeciwnika utkwiło mu już na głębokość trzech cali w piersi. Upadł nawznak. Wówczas nieznajomy oparł mu koniec szpady na gardle, a pan Portos, widząc, że znajduje się na łasce przeciwnika, uznał się za pokonanego. Potem nieznajomy zapytał go o nazwisko, a dowiedziawszy się, że nazywa się Portos, nie zaś d’Artagnan, sam pomógł mu dźwignąć się z ziemi, odprowadził go do gospody, poczem wsiadł na konia i zniknął.
— A zatem nieznajomy ten szukał pana d’Artagnana?
— Takby się zdawało.
— A czy wiesz pan, co się z nim stało?
— Nie; widziałem go wtedy poraz pierwszy; odtąd też nie pokazał się więcej.
— Wybornie; wiem już, co chciałem wiedzieć. Mówiłeś pan zatem, że pokój pana Portosa znajduje się na pierwszem piętrze pod Nr. 1?
— Tak, panie; jest to najpiękniejszy pokój w całej gospodzie, i przez ten czas mogłem już był wynająć go z dziesięć razy.
— Uspokój się pan — rzekł d’Artagnan z uśmiechem. — Portos zapłaci panu pieniędzmi, jakie otrzyma od księżnej Coquenard.
— Och, panie! to mi wszystko jedno, czy byłaby to księżna, czy żona prokuratora, byleby tylko rozwiązała supełki swego worka. Ale ona oświadczyła stanowczo, że ma już dosyć tych wymagań i wiarołomstwa pana Portosa i że mu nie da więcej ani grosza.
— Czy powtórzyłeś pan tę odpowiedź swemu gościowi?
— Uchowaj Boże! byłby się przecież dowiedział, w jaki sposób wypełniliśmy jego zlecenie.
— Więc czeka jeszcze ciągle na pieniądze?
— Tak jest. Wczoraj jeszcze pisał powtórnie; ale tym razem jego własny służący odniósł list na pocztę.
— I twierdzisz pan, że pani prokuratorowa jest stara i brzydka?
— Ma co najmniej lat pięćdziesiąt i nie może wcale uchodzić za piękną, jak mówił Pataud.
— W takim razie możesz pan być spokojny, że pozwoli się ubłagać! Zresztą Portos nie jest panu zapewne dużo winien.
— Jakto, nie dużo! Jak dotąd dwadzieścia pistolów, nie wliczając zapłaty chirurga. Och! nie odmawia sobie niczego; widać zaraz, że przyzwyczajony do dobrego życia.
— Zresztą chociażby nawet opuściła go kochanka, znajdą się jeszcze przyjaciele, zaręczam panu. Tak więc, kochany gospodarzu, nie miej wcale obawy i nie ustawaj w pieczołowitości, jakiej stan jego wymaga.
— Obiecał mi pan nie wspomnieć ani słowa o pro kuratorowej, jakoteż o odniesionej ranie.
— Tak; dałem na to słowo.
— Widzi pan, on gotówby mnie zabić...
— Nie lękaj się; nie taki dyabeł straszny, jak się wydaje.
To powiedziawszy, d’Artagnan wszedł na schody, pozostawiając gospodarza, uspokojonego nieco pod dwoma względami, o które mu widocznie najbardziej chodziło: o dług i o życie.
Na najokazalszych drzwiach w korytarzu na pierwszem piętrze wypisana była czarnym atramentem olbrzymia jedynka. D’Artagnan zapukał, a gdy z wewnątrz usłyszał wezwanie do wejścia, otworzył drzwi.
Portos, leżąc na łóżku, grał z Mousquetonem w landsknechta, aby — jak twierdził — nie wychodzić z wprawy. Nad ogniem obracał się rożen, z nadzianemi kuropatwami; w rogach wielkiego kominka na rozżarzonych węglach dymi dwa rondle, z których wydobywał się łechcący powonienie zapach potrawy z królika i z ryb. Prócz tego wierzch biurka i marmur komody były zastawione wypróżnionemi butelkami.
Ujrzawszy przyjaciela, Portos zerwał się z głośnym okrzykiem radości; Mousqueton powstał z uszanowaniem, odstąpił gościowi swoje miejsce, sam zaś poszedł zajrzeć do obu rondli, nad którymi roztaczał widocznie szczególną pieczę.
— Na Boga! to ty, d’Artagnanie! — zawołał Portos. — Witajże mi, przyjacielu, i wybacz, że nie wyszedłem na twoje spotkanie. Ale — dodał, spoglądając z pewnym niepokojem na d’Artagnana — wiesz już zapewne, co mię spotkało?
— Nie.
— Oberżysta nic ci nie mówił?
— Przedewszystkiem pytałem go o ciebie i przychodzę prosto tutaj.
Mogło się wydawać, że Portos odetchnął swobodniej.
— A cóż cię spotkało, drogi Portosie? — pytał dalej d’Artagnan.
— Gdy nacierałem na przeciwnika, któremu zadałem już trzy cięcia szpadą i chciałem właśnie zadać czwarte, mające zakończyć walkę, nastąpiłem przypadkiem na kamień i zwichnąłem nogę.
— Czy być może?
— Na honor! upiekło się szczęśliwie temu łajdakowi, bo inaczej, zaręczam ci, byłbym go ubił na miejscu.
— A cóż się z nim stało?
— Och! tego nie wiem; dostał już dosyć i odjechał, nie pytając o resztę. Lecz co się z tobą działo, drogi d’Artagnanie?
— I to zwichnięcie nogi zatrzymuje cię w łóżku? — pytał dalej d’Artagnan, nie dając się zbić z tropu.
— Ach, mój Boże! tylko to... Zresztą za kilka dni już wstanę.
— Dlaczegóż nie kazałeś się przewieźć do Paryża? Musiałeś się tutaj okropnie nudzić?
— Miałem ten zamiar; muszę jednak przyznać ci się do czegoś.
— Do czego?
— Otóż, ponieważ nudziłem się strasznie, jak słusznie zauważyłeś, a miałem w kieszeni sześćdziesiąt pistolów, które mi wydzieliłeś, zaprosiłem tu do siebie pewnego przejezdnego szlachcica i, aby się rozerwać, zaproponowałem mu grę w kości. Zgodził się na to, a w rezultacie, na honor, sześćdziesiąt pistolów powędrowało z mojej kieszeni do jego, nie licząc mego konia, którego zabrał na dokładkę. Ale cóż ty, drogi d’Artagnanie?
— Cóż chcesz, kochany Portosie! nie można być uprzywilejowanym przez los w każdym kierunku — rzekł d’Artagnan. — Znasz przysłowie: „Nieszczęśliwy w grze, szczęśliwy w miłości.“ Jesteś nazbyt szczęśliwy w miłości, by fortuna nie mściła się za to w grze. Ale cóż cię obchodzi jej niełaska? Czyż nie masz, szczęśliwy człowieku, czyż nie masz swej księżnej, która niewątpliwie pospieszy ci z pomocą?
— Otóż, widzisz, drogi d’Artagnanie, gram nieszczęśliwie — odezwał się Portos z najswobodniejszą miną. — Ale pisałem do niej, prosząc, aby mi przysłała kilkadziesiąt ludwików, których bezwarunkowo potrzebuję ze względu na położenie, w jakiem się znalazłem...
— I cóż?
— Musiała widocznie wyjechać do swych dóbr, gdyż dotąd nie otrzymałem odpowiedzi.
Doprawdy?
— Tak jest. Wczoraj jednak wystosowałem do niej jeszcze jedną prośbą i jeszcze gorętszą. Ale mówmy raczej o tobie, mój drogi. Przyznaję, że zaczynałem się już niepokoić nieco o ciebie.
— Jak się zdaje, gospodarz twój obchodzi się z tobą bardzo dobrze, kochany Portosie — mówił d’Artagnan, wskazując pełne rondle i wypróżnione flaszki.
— Ujdzie, ujdzie od biedy! — odparł Portos. — Przed trzema czy czterema dniami przyniósł mi ten gbur rachunek; ale wyrzuciłem go razem z nim za drzwi, wskutek czego jestem tu niejako na prawach zaborcy albo zwycięzcy. Widzisz też, że, obawiając się zostać wypartym siłą ze stanowiska, jestem uzbrojony od stóp do głów.
— Jednakże — zauważył d’Artagnan ze śmiechem — zdaje mi się, że od czasu do czasu urządzasz wycieczki z twierdzy.
I mówiąc to, wskazał palcem flaszki i rondle.
— Nie ja, niestety — odparł Portos; — nieszczęsne zwichnięcie nogi przykuwa mię do łóżka. To Mousqueton wiedzie bój i dostarcza żywności. Mój kochany Mousquetonie — zwrócił się Portos do służącego, — widzisz przecie, że przybyły nam posiłki; trzeba zatem przysporzyć zapasów.
— Mousquetonie — odezwał się d’Artagnan, — musisz mi wyświadczyć przysługę.
— Jaką, panie?
— Musisz udzielić swych wiadomości Planchetowi. I ja bowiem mogę się kiedyś znaleźć w oblężeniu, a nie gniewałbym się wcale, gdybym mógł wtedy korzystać z podobnych wygód, jakiemi ty otaczasz swego pana.
— Ach, mój Boże! — odpowiedział skromnie Mousqueton, — to bardzo łatwo; trzeba tylko mieć trochę sprytu, oto wszystko. Wychowałem się na wsi, a ojciec mój w wolnych chwilach polował nieco na cudzych gruntach.
— A na cóż obracał resztę czasu?
— Trudnił się rzemiosłem, które uważałem zawsze za wielce korzystne.
— Mianowicie?
— Ponieważ było to w czasach walk między katolikami a hugenotami, i widział, jak katolicy tępią hugenotów, a hugenoci tępią katolików, wszystko to zaś w imię religii, wytworzył więc sobie wiarę pośrednią między jedną a drugą, co pozwalało mu być naprzemian to hugenotą, to katolikiem. Zazwyczaj więc przechadzał się ze strzelbą na ramieniu poza przydrożnymi płotami, a skoro ujrzał nadchodzącego samotnego katolika, wiara protestancka brała natychmiast górę w jego sercu: wymierzał strzelbę w kierunku podróżnika, poczem, gdy tenże znajdował się już w odległości dziesięciu kroków, nawiązywał z nim rozmowę, która niemal zawsze kończyła się tem, że przechodzień pozbywał się trzosa, aby ocalić życie. Nie potrzebuję mówić, że, skoro ojciec ujrzał nadchodzącego hugenotę, przejmowała go tak gorąca gorliwość katolicka, iż sam nie mógł pojąć, jakim sposobem na kwadrans przedtem mógł żywić jakąś wątpliwość co do wyższości naszej świętej wiary. Ja bowiem, panie, jestem katolikiem. Natomiast starszego brata uczynił ojciec, wierny swym zasadom, hugenotą.
— Jakże skończył ten zacny człowiek? — zapytał d’Artagnan.
— Ach! najbardziej nieszczęśliwie, jak tylko być może, proszę pana. Pewnego dnia znalazł się na drodze wśród dzikiego wąwozu między katolikiem a hugenotą, z którymi już kiedyś poprzednio się zetknął, a którzy go teraz poznali. Złączyli się tedy przeciwko niemu i powiesili go na przydrożnem drzewie. Potem obaj przyszli do karczmy w najbliższej wsi, gdzie właśnie piliśmy z bratem, i chełpili się głośno czynem, jakiego dokonali.
— A cóż wy na to? — spytał d’Artagnan.
— Pozwoliliśmy się im przechwalać — odparł Mousqueton. — Potem zaś, gdy wyszli z karczmy i udali się każdy w inną stronę, brat mój zaczaił się na drodze na katolika, a ja na protestanta: w dwie godziny później wszystko było skończone; każdy z nas wypełnił, co do niego należało. Podziwialiśmy przezorność ojca, który tak mądrze wychował nas każdego w innej wierze.
— Istotnie, Mousquetonie, na podstawie tego, co opowiadasz, ojciec twój wydaje mi się nader mądrym człowiekiem. I mówisz, że w wolnych chwilach dzielny ten mąż zajmował się polowaniem na cudzych gruntach?
— Tak, panie. On też nauczył mnie zastawiać sidła i łowić ryby na wędkę. Dlatego też, widząc, że ten gałgan-oberżysta karmi nas pospolitem mięsem, dobrem dla włóczęgów, ale nie dla tak wycieńczonych żołądków, jak nasze, przypomniałem sobie coś-nie-coś dawne zajęcie. Przechadzając się zatem po lasach książęcych, zastawiam sieci na przesmykach, a wylegując się nad brzegiem stawów Jego Wysokości, zapuszczam ostrożnie wędkę do wody. W ten sposób, dzięki Bogu, jak może potwierdzić mój pan, nie brakuje nam teraz ani kuropatw, ani królików, ani karpi i węgorzy, które są pokarmem łatwostrawnym i zdrowym, odpowiednim zupełnie dla chorych.
— Lecz któż dostarcza wam wina? — pytał d’Artagnan. — Czyżby sam oberżysta myślał o tem?
— Możnaby powiedzieć: i tak i nie.
— Jakto: i tak i nie?
— Jest naszym dostawcą, to prawda, ale nie wie o tem wcale, że go ten zaszczyt spotyka.
— Wytłómacz się jaśniej, Mousquetonie; opowiadanie twoje obfituje w pouczające szczegóły.
— Sprawa zatem przedstawia się, jak następuje: Podczas moich przechadzek spotkałem przypadkowo pewnego Hiszpana, który widział bardzo wiele świata, a między innemi i Nowy Świat także.
— Jakiż związek może istnieć między Nowym Światem a temi flaszkami, stojącemi na biurku i na komodzie?
— Cierpliwości, panie; na wszystko przyjdzie kolej.
— Słusznie, Mousquetonie; polegam na tobie i słucham.
— Ów Hiszpan tedy miał służącego, który towarzyszył mu w podróży do Meksyku. Służący był moim ziomkiem, więc też przystaliśmy do siebie bardzo szybko, gdyż usposobienia nasze się zgadzały. Obaj lubiliśmy nadewszystko polować, wobec czego opowiadał mi, jak to w pampasach polują tubylcy na tygrysy i bawoły, jedynie z pętlicami w ręku, które zarzucają na kark upatrzonej zwierzynie. Zrazu nie chciałem wierzyć, by można było dojść do tego stopnia wprawy i trafiać końcem sznura na odległość dwudziestu czy trzydziestu kroków tam, gdzie się chce. Przyjaciel mój ustawił flaszkę w odległości trzydziestu kroków i za każdym rzutem chwytał ją za szyjkę pętlicą. Wobec tego naocznego dowodu trzeba było uwierzyć. Zabrałem się do ćwiczeń w tym kierunku, a ponieważ natura obdarzyła mię pewnemi zdolnościami, rzucam dzisiaj lassem tak samo celnie, jak człowiek z Nowego Świata. A zatem pojmuje pan teraz? Gospodarz nasz posiada piwnicę, doskonale zaopatrzoną, lecz z kluczami od niej nigdy się nie rozstaje. Piwnica ma jednakże okienko. Otóż przez to okienko zarzucam pętlicę, a ponieważ wiem już teraz, gdzie jest najlepszy kącik, więc stamtąd dobywam wino. W ten oto sposób, panie, pozostaje Nowy Świat w związku z flaszkami, stojącemi na biurku i na komodzie. A teraz zapewne zechce pan spróbować naszego wina i powiedzieć nam bez ogródek, co o niem sądzi.
— Dzięki ci, drogi przyjacielu, dzięki! Na nieszczęście jestem już po śniadaniu.
— Zatem nakryj stół, Mousquetonie — odezwał się Portos. — A podczas, gdy będziemy śniadali, d’Artagnan opowie nam o tem, co się z nim działo w ciągu tych dziesięciu dni, odkąd się rozstaliśmy.
— Najchętniej — odparł d’Artagnan.
Podczas, gdy Portos i Mousqueton zajadali z apetytem rekonwalescentów i braterską serdecznością, jaką wytwarza wspólność w nieszczęściu, d’Artagnan opowiadał, jak to ranny Aramis zmuszony był pozostać w Crévecoeur, jak w Amiens opuścił Atosa, zmuszonego wyzwalać się z rąk czterech ludzi, oskarżających go, że jest fałszerzem pieniędzy, jak wreszcie on sam musiał przejść po brzuchu hrabiego de Wardes, aby się dostać do Anglii.
Na tem zakończył d’Artagnan swe zwierzenia; dodał tylko, że za powrotem z Wielkiej Brytanii przyprowadził cztery przepyszne rumaki, z których jeden jest przeznaczony dla niego, inne zaś dla każdego z jego przyjaciół; zawiadomił wreszcie Portosa, że koń, dla niego przeznaczony, stoi już w stajni oberży.
— W tejże samej chwili wszedł Planchet, zawiadamiając swego pana, że konie wypoczęły już należycie i że mogą dotrzeć na nocleg do Clermont.
Ponieważ d’Artagnan uspokoił się nieco o los Portosa, a pragnął jak najspieszniej dowiedzieć się czegoś o dwóch innych przyjaciołach, więc wyciągnął rękę do chorego, oznajmiając, że puszcza się w dalszą drogę na poszukiwania. Ponieważ zaś zamierzał wracać tą samą drogą, przyrzekł zabrać Portosa z sobą, gdyby za siedem lub osiem dni był jeszcze w gospodzie „Grand-Saint-Martin“.
Portos odpowiedział, że, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zwichnięta noga nie pozwoli mu wcześniej się oddalić. Musiał zresztą pozostać w Chantilly, aby oczekiwać na odpowiedź swej księżnej.
D’Artagnan wyraził mu życzenie, aby odpowiedź rychło nadeszła i była pomyślna, poczem jeszcze raz polecił Portosa troskliwej opiece Mousquetona, zapłacił swą należność w gospodzie i ruszył w drogę z Planchetem, który pozbył się jednego z prowadzonych luzem koni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.