Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
ROZPRAWA ARAMISA.

D’Artagnan nie wspomniał Portosowi ani o jego ranie, ani o prokuratorowej, bo, mimo swej młodości, był mądrym chłopcem. Przeciwnie, udawał, że wierzy we wszystko, co mu opowiadał chełpliwy muszkieter, — rozumiał bowiem, że niema przyjaźni, którąby wytrzymała próbę przejętej tajemnicy, zwłaszcza, gdy tajemnica ta rani miłość własną człowieka; prócz tego ma się też zawsze pewną wyższość moralną nad tymi, których życie jest nam znane. D’Artagnan, snując swe plany na przyszłość, zamierzał uczynić z swych trzech przyjaciół narzędzia fortuny; a mając taki zamiar, nie mógł odrzucać sposobności pochwycenia w ręce niewidzialnych nici, z pomocą których mógł był nimi kierować.
W ciągu całej drogi jednak głęboki smutek ściskał mu serce: myślał o młodej i pięknej pani Bonacieux, która miała mu dać nagrodę za jego wierną służbę. Ale — pospieszmy dodać — smutek ten wynikał nie tyle z żalu za utraconem szczęściem, ile raczej z obawy młodego człowieka, czy nieszczęśliwej kobiety nie spotkało jakie nieszczęście. Nie wątpił on ani na chwilę, że stała się ofiarą zemsty kardynała, a wiadomo było, że Jego Eminencya mści się okrutnie. Jak się to stało, że on sam znalazł łaskę w oczach ministra, nie wiedział wcale; wytłómaczyłby mu to zapewne pan de Canois, gdyby kapitan gwardzistów był go zastał w domu.
Nic nie skraca tak bardzo czasu i drogi, jak myśl, około której ześrodkowują się wszystkie władze umysłowe rozmyślającego. Istnienie zewnętrzne wydaje się wówczas snem, w którym myśl ta jest marzeniem. Pod jej wpływem czas traci miarę, przestrzeń granice. Opuszcza się jedną miejscowość, przybywa się do innej, a z przebytej przestrzeni nic nie pozostaje w pamięci, prócz jakiejś mglistej fali, z której wylania się tysiąc chaotycznie pomieszanych obrazów drzew, pagórków, uprawnych pól. Skutkiem tej jakiejś halucynacyi d’Artagnan puścił wolno koniowi wodze i tak przebył sześć czy siedem mil, dzielących Chantilly od Crévecoeur. Przybywszy do tej miejscowości, nie zdawał sobie sprawy z niczego, co spotykał po drodze.
Teraz dopiero oprzytomniał nareszcie i, otrząsnąwszy się z zadumy, zobaczył przed sobą gospodę, gdzie pozostawił był Aramisa. Ściągnąwszy konia, zatrzymał się przed bramą.
Tym razem powitała go oberżystka, nie zaś jej mąż. Jako dobry fizyognomista, jednem spojrzeniem zdał sobie młodzieniec sprawę z pogodnego oblicza pani domu i zrozumiał, że wobec niej nie ma potrzeby udawać, ani też nie ma powodu obawiać się czegoś.
— Moja dobra pani — zapytał d’Artagnan, — czy nie mogłaby mię pani objaśnić, co się stało z jednym z moich przyjaciół, którego musieliśmy pozostawić tutaj przed dwunastu dniami?
— Piękny, młody człowiek, w wieku dwudziestu trzech lub dwudziestu czterech lat, łagodny, miły, dobrze wychowany?
— Co więcej, raniony w ramię.
— To się zgadza.
— Istotnie?
— Nie ruszył się stąd wcale, proszę pana.
— Na Boga, dobra pani! — zawołał d’Artagnan, zeskakując z konia i rzucając Planchetowi cugle, — powracasz mi pani życie. Gdzież jest kochany Aramis? niechże go uścisnę. Wyznaję, że strasznie mi pilno go zobaczyć.
— Wybacz pan, wątpię jednak, aby mógł pana przyjąć w tej właśnie chwili.
— Dlaczego? Czyżby była może u niego jaka kobieta?
— Na miłość boską, co pan wygadujesz? U tego biednego chłopaka? Nie, panie; niema tam wcale kobiety.
— Więc któż jest u niego?
» — Ksiądz proboszcz z Montdidier i ojciec przełożony Jezuitów z Amiens.
— Mój Boże! — zakrzyknął d’Artagnan, — czyżby temu chłopcu pogorszyło się do tego stopnia?
— Nie, panie; przeciwnie, w następstwie choroby spłynęła nań łaska Pańska, i postanowił wstąpić do zakonu.
— Prawda — rzekł d’Artagnan, — zapomniałem, że tylko czasowo służy w pułku muszkieterskim.
— Czy pan koniecznie chce się z nim widzieć?
— Konieczniej, niż kiedykolwiek.
— Niech pan zatem wejdzie na podwórze, potem na schody po prawej ręce i uda się na drugie piętro pod Nr. 5.
D’Artagnan udał się we wskazanym kierunku i znalazł schody zewnętrzne, podobne do tych, jakie jeszcze dzisiaj możemy ujrzeć na podwórzach starych oberż. Ale nie tak łatwo było się dostać do przyszłego kapłana; wejście do pokoju Aramisa było strzeżone nie mniej czujnie od ogrodów Armidy. Bazin, stojący na korytarzu, zagrodził mu drogę, objawiając tem więcej nieustraszoną odwagę, że po długoletnich przejściach życiowych widział się nareszcie blizkim celu, który był zawsze jego marzeniem.
Istotnie bowiem biedny Bazin marzył tylko o tem, by zostać sługą duchownej osoby, i z niecierpliwością oczekiwał tej chwili, upatrywanej nieustannie w mgłach przyszłości, kiedy Aramis odrzuci nareszcie precz od siebie mundur muszkieterski i przywdzieje sutannę. I jedynie obietnica, powtarzana codziennie przez młodego człowieka, że chwila ta musi nadejść prędzej czy później, utrzymywała go w wiernej służbie muszkietera, w służbie, w której, jak twierdził, łatwo mógłby się narazić na zatracenie duszy.
Teraz Bazin docierał do szczytów wymarzonego szczęścia. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tym razem pan jego nie miał się już cofnąć. Połączenie cierpienia fizycznego z cierpieniem duchowem wywołało tak dawno upragniony skutek. Aramis, złamany na ciele i duchu, zaczął wreszcie szukać w religii oparcia dla oczu i myśli i upatrywał przestrogą niebios w tym podwójnym ciosie, jaki go dotknął, to znaczy, w nagłem zniknięciu kochanki i w otrzymanej ranie.
Łatwo pojąć, że w tych okolicznościach przybycie d’Artagnana musiało być. dla Bazina nader nieprzyjemne, albowiem mogło ono znowu rzucić jego pana w wir wypadków światowych, które go tak długo wabiły. Postanowił zatem mężnie bronić wejścia. Ponieważ zaś właścicielka gospody zdradziła tajemnicę, i nie mógł oświadczyć, że Aramisa niema w domu, usiłował przekonać przybysza, że byłoby najwyższą niedyskrecyą przerywać jego panu pobożne rozprawy, które rozpoczęły się rano, a nie mogły się skończyć, zdaniem Bazina, przed wieczorem.
Ale d’Artagnan nie zwracał wcale uwagi na przekonywające wywody mości Bazina. Ponieważ nie chciał się wogóle wdawać w rozprawy ze służącym swego przyjaciela, usunął go poprostu jedną ręką, drugą zaś nacisnął klamkę drzwi pokoju, oznaczonego Nr. 5.
Skoro drzwi się uchyliły, d’Artagnan zajrzał do wnętrza pokoju.
Aramis w czarnym surducie, z głową zaczesaną gładko i przykrytą okrągłą czapeczką, poniekąd przypominającą zakonne nakrycie głowy, siedział przy stole, zawalonym zwojami papieru i olbrzymimi foliałami. Obok niego z prawej strony zajmował miejsce przełożony Jezuitów, z lewej proboszcz z Montdidier. Na pół zapuszczone firanki u okien rzucały tajemniczy półcień, usposabiający do pobożnych rozmyślań. Wszystkie przedmioty światowego użytku, mogące świadczyć, że wchodzi się do pokoju młodego człowieka, a zwłaszcza, że człowiek ten jest muszkieterem, zniknęły, jakby cudem. Co więcej, Bazin, chcąc widocznie uchronić swego pana przed wszelkiemi myślami światowemi, ukrył także szpadę, pistolety, kapelusz, zdobny piórami, hafty, koronki i wszystkie podobne przedmioty.
Natomiast na miejscu ich ujrzał d’Artagnan w najciemniejszym kąciku coś nakształt dyscypliny do biczowania, zawieszonej na haku w murze.
Usłyszawszy szmer, spowodowany otwarciem drzwi przez d’Artagnana, Aramis podniósł głowę i zobaczył przyjaciela. Ale, ku niezmiernemu swemu zdziwieniu, d’Artagnan zauważył, że wejście jego wywarło na Aramisie dość obojętne wrażenie, tak bardzo umysł jego był już oderwany od spraw ziemskich.
— Witaj mi, drogi d’Artagnanie — odezwał się tylko — Z przyjemnością widzę cię tutaj.
— Ja także — odparł d’Artagnan, — aczkolwiek nie jestem pewny, czy to Aramisa mam przed oczyma.
— Jego samego, drogi przyjacielu, jego samego; jakże możesz? w to wątpić?...
— Obawiałem się, że wszedłem przez omyłkę do cudzego pokoju, i to zajmowanego przez jakiegoś klechę, a następnie, zobaczywszy cię w towarzystwie tych panów, przestraszyłem się, czy nie jesteś niebezpiecznie chory.
Obaj czarno ubrani panowie, zrozumiawszy docinek, spojrzeli na przybysza niemal groźnie. Ale d’Artagnan nie przeraził się tem wcale.
— A może przeszkadzam ci, drogi Aramisie? — mówił dalej. — Sądząc z tego, co widzę, odbywałeś właśnie spowiedź przed tymi panami.
Aramis zaczerwienił się nieznacznie.
— Miałbyś mi przeszkadzać? Ależ przeciwnie, drogi przyjacielu, zaręczam ci najświętszem słowem honoru. Na dowód zaś tego, co mówię, pozwól mi wyrazić sobie radość, że widzę cię w dobrem zdrowiu.
— Ach! — pomyślał d’Artagnan, — niema jeszcze nieszczęścia.
— Albowiem pan ten, będący moim przyjacielem — kończył Aramis z namaszczeniem, wskazując ręką obu kapłanom d’Artagnana, — uniknął wielkiego niebezpieczeństwa.
— Wielbij miłosierdzie Boże, panie! — odpowiedzieli tamci, pochylając równocześnie głowy.
— Wielbię je, wielebni ojcowie — odpowiedział młodzieniec, składając im również ukłon.
— Przybywasz w samą porę, drogi d’Artagnanie — rzekł Aramis, — bo możesz niejedno wyjaśnić swymi światłymi poglądami, wziąwszy udział w naszych rozprawach. Pan rektor z Amiens, ksiądz proboszcz z Montdidier i ja spieraliśmy się o pewne kwestye teologiczne, które już oddawna zajmują nasze umysły. Byłbym bardzo zadowolony, gdybym mógł usłyszeć także twoje zdanie.
— Zdanie żołnierza nie ma w tych kwestyach znaczenia — odpowiedział d’Artagnan, zaniepokojony nieco obrotem sprawy. — Mojem zdaniem, możesz najzupełniej polegać na wiedzy tych panów.
Obaj duchowni skłonili głowy.
— Przeciwnie — rzekł Aramis, — sąd twój może być dla nas szczególnie cennym. Ale posłuchaj, o co tu nam chodzi: ksiądz rektor twierdzi, że moja rozprawa powinna być przedewszystkiem dogmatyczna i dydaktyczna.
— Twoja rozprawa? piszesz zatem rozprawę?
— Tak jest — wtrącił jezuita; — rozprawa jest niezbędną do egzaminu, poprzedzającego wyświęcenie.
— Wyświęcenie? — zakrzyknął d’Artagnan, nie mogący uwierzyć jeszcze w to, co mu kolejno powiedziała właścicielka gospody i Bazin. — Wyświęcenie!?
I zdumionym wzrokiem wodził po trzech osobach, znajdujących się w pokoju.
— Zatem — mówił Aramis, rozsiadając się na krześle z tym samym wdziękiem, jaki posiadał, gdy szedł przez ulicę, oraz oglądając z zadowoleniem białą, pulchną, jak gdyby kobiecą rękę i podnosząc ją do góry, aby krew z niej spłynęła, — zatem, jak słyszałeś, d’Artagnanie, ksiądz rektor życzyłby sobie, aby moja rozprawa była dogmatyczna, podczas gdy ja chcę, aby miała kierunek idealny. Z tego samego też powodu ksiądz rektor zaproponował mi temat jeszcze zupełnie nie wyzyskany, w którym możnaby znaleźć materyał do wspaniałej rozprawy: „Utraque manus in benedicendo cUricis inferioribus necessaria est.“
D’Artagnan, którego erudycyę mieliśmy już sposobność poznać, nie drgnął nawet, usłyszawszy to zdanie, tak samo, jak onego czasu, gdy pan de Tréville zacytował inne w przekonaniu, że d’Artagnan przyjął podarunek od księcia Buckingham.
— Znaczy to — dodał Aramis, chcąc mu ułatwić zrozumienie: — „Duchowni, posiadający niższe święcenia, muszą wznieść obie ręce, dając błogosławieństwo.“
— Zachwycający temat! — zawołał jezuita.
— Zachwycający i dogmatyczny — powtórzył proboszcz, który, równie jak d’Artagnan, słaby w łacinie, baczył pilnie na jezuitę, aby wstępować w jego ślady i powtarzać każde słowo jego, jak echo.
D’Artagnan nie dzielił bynajmniej zachwytów obu duchownych.
— Tak jest, zachwycający! prorsus admirabile! — mówił Aramis, — ale wymaga głębokich studyów nad Pismem Świętem i Ojcami Kościoła. Z całą pokorą wyznałem tym mądrym kapłanom, że bezsenne noce w kordegardzie i służba dla króla zmusiły mię do zaniedbania trochę studyów. Nieporównanie łatwiej, facilius natans, byłobym i opracować temat, wybrany przezemnie samego, coś z zasadniczych kwestyi filozoficznych, jak na przykład, czem jest moralność w metafizyce filozofii.
D’Artagnana niecierpliwił temat zmowy, proboszcza także.
— Oto świetne exordyum — zawołał jezuita.
Exordium — powtórzył proboszcz, aby cośkolwiek powiedzieć.
Quemadmodum inter coelorum immensitatem.
Aramis spojrzał na d’Artagnana i zobaczył, że przyjaciel jego ziewa tak strasznie, iż szczęki omal nie wyskoczą mu ze stawów.
— Mówmy po francusku — rzekł, zwracając się do jezuity. — D’Artagnan zasmakuje wówczas bardziej w naszej rozmowie.
— Jestem istotnie zmęczony podróżą — zauważył d’Artagnan, — i dlatego trudno mi zrozumieć łacinę.
— Zgoda — rzekł jezuita, niezupełnie zadowolony.
Natomiast proboszcz, uradowany, spojrzał z wdzięcznością na d’Artagnana.
— Słuchajcież zatem, — dodał jezuita, — jakie wnioski można wyciągnąć z tej glossy.
— Mojżesz, sługa Boży... jest jedynie sługą Bożym. Czy pojmujecie dobrze? Mojżesz błogosławi rękoma; rozkazuje podtrzymywać sobie ręce, podczas gdy hebrejczycy zadają klęską swym nieprzyjaciołom; innemi słowy: błogosławi obiema rękami. Zresztą, jakże mówi Ewangelia: „Imponite manus“, a nie „manum“, połóżcie ręce, nie zaś rękę.
— Połóżcie ręce — powtórzył proboszcz z odpowiednim ruchem.
— Przeciwnie święty Piotr, którego następcami są papieże — ciągnął dalej jezuita, — powiada: „Porrige digitos“, wyciągnijcie palce... Czy rozumiesz pan teraz?
— Zapewne — odrzekł Aramis, rozkoszując się słyszanemi słowy. — Kwestya jest jednak nader subtelna.
— Palce! — powtórzył jezuita. — Święty Piotr błogosławi palcami... Papież błogosławi palcami. A iloma palcami błogosławi? Trzema: w imieniu Ojca, Syna i Ducha Świętego.
Wszyscy obecni przeżegnali się; d’Artagnan uznał za właściwe pójść za ich przykładem.
— Papież jest następcą świętego Piotra i przedstawia trzy Boskie władze; inni, inferiores ordines w hirarchii kościoła, błogosławią w imieniu świętych archaniołów i aniołów; duchowni najniższego stopnia, jak nasi dyakoni i zakrystyanie, błogosławią kropidłem, które niejako przedstawia nieskończoną ilość błogosławiących palców. Oto uprościłem przedmiot; argumentum omni denudatum ornamento. Mógłbym na ten temat — kończył jezuita — napisać dwa tomy tej objętości.

1, porwany zapałem, uderzył ręką w „Świętego Chryzostoma “ in folio, pod ciężarem którego stół się uginał.
D’Artagnan drgnął.
— Zapewne! — rzekł Aramis, — przyznaję, że temat ten jest istotnie piękny, ale równocześnie sądzę, że jest dla mnie zatrudny. Wybrałem więc temat inny, i powiedz sam, d’Artagnanie, czy ci się nie bardziej podoba: „Non inutile est desiderium in oblatione“, a raczej powiedziałbym: Nieco żalu nie zawadzi w ofierze Panu.
— Ani słowa więcej! — zakrzyknął jezuita, — temat ten trąci herezyą. Podobne niemal wyrażenie znajduje się w „Augustinusie“ tego heretyka Janseniusza, którego książka wcześniej czy później zostanie spalona rękami kata. Miej się na baczności, młody przyjacielu; dążysz ku błędnym doktrynom... zatracisz duszę.
— Zatracisz duszę — powtórzył proboszcz, potrząsając żałośnie głową.
— Poruszasz tę sławną kwestyę wolnej woli, która bywa w dociekaniach zgubną skałą... nachylasz ucho ku zgubnym podszeptom pelagijczyków.
— Ależ, wielebny ojcze... — odezwał się Aramis, ogłuszony nieco gradem argumentów, spadających na jego głowę.
— Jakże mi dowiedziesz — grzmiał dalej jezuita, nie dając mu przyjść do słowa, — że powinno się żałować światowego życia, oddając się Bogu? Zapamiętaj sobie ten dylemat: Bóg jest Bogiem, a świat jest sprawą szatana. Żałować świata to żałować szatana; oto moje zdanie.
— I moje również — wtrącił proboszcz.
— Ależ pozwólcie... — usiłował dojść do słowa Aramis.
— „Desideras diabolum“, nieszczęsny! — wołał jezuita.
— Żałujesz dyabła! Ach, młody mój przyjacielu! — mówił proboszcz z westchnieniem, — nie żałuj dyabła, błagam cię o to.
D’Artagnan dochodził do ogłupienia; miał wrażenie, że znajduje się w domu obłąkanych i że i on sam także zwarjuje, podobnie, jak ci, na których patrzy. Ale był zmuszony milczeć, nie rozumiejąc dobrze języka, jakim rozmawiano.
— Proszę jednak posłuchać, co chcę powiedzieć — rzekł Aramis uprzejmie, chociaż już z pewnym akcentem zniecierpliwienia. — Nie mówię bynajmniej, że żałuję; nie ośmieliłbym się twierdzić nic podobnego, byłoby to bowiem niezgodne z moją wiarą...
Jezuita podniósł ręce ku niebu; proboszcz uczynił to samo.
— Nie; ale zgódźcie się na to przynajmniej, że nie przystoi ofiarowywać Panu tego, do czego człowiek jest zupełnie zniechęcony. Czyż nie tak, d’Artagnanie?
— Do licha, jestem najzupełniej twego przekonania — zawołał tenże.
Proboszcz i jezuita podskoczyli na siedzeniach krzeseł.
— Oto mój punkt wyjścia, następujący syllogizm: światu nie brak powabów, wyrzekam się świata, spełniam zatem ofiarę... A Pismo Święte powiada wyraźnie: Czyńcie ofiary Panu!
— To prawda — oświadczyli obaj przeciwnicy.
— Co więcej — mówił dalej Aramis, szczypiąc się w ucho, aby mu nadać różową karnacyę, tak, jak potrząsał rękami, aby zbielały, — co więcej, wyraziłem kiedyś to przekonanie w wierszu, który czytałem w ubiegłym roku panu Voiture i który podobał się bardzo temu wielkiemu człowiekowi.
— Wiersz? — odezwał się pogardliwie jezuita.
— Wiersz? — powtórzył bezmyślnie proboszcz.
— Powiedzże, powiedz — zawołał d’Artagnan; — to nas rozerwie trochę.
— O nie, jest to bowiem wiersz religijny, niejako rymowana teologia — przerwał Aramis.
— Do dyabła! — mruknął d’Artagnan.
— Posłuchajcie więc — mówił Aramis ze skromnością, choć nie bez pewnego akcentu hipokryzyi.

Wy, co za przeszłą płaczecie godziną
Szczęścia, wciąż smutków wychylając czarę,
Złóżcie łzy wasze Panu na ofiarę,
A wnet nieszczęścia wasze wszystkie miną,
Łzy się ukoją.

D’Artagnanowi i proboszczowi wiersz podobał się bardzo. Jezuita upierał się przy swojem zdaniu.
— Strzeż się światowego smaku w teologicznym stylu. Święty Augustyn powiada: „Severus sit clericorum sermo“.
— Tak, niech kazanie będzie jasne! — wtrącił proboszcz.
— Otóż — przerwał pospiesznie jezuita, widząc, że jego akolita zaczyna się błąkać w rozumieniu, — otóż temat twój, młodzieńcze, będzie się podobał damom, to wszystko... i może osiągnąć powodzenie tylko takie, jak obrona pani Patru.
— Daj Boże! — zawołał Aramis z zapałem.
— Widzisz — grzmiał znowu jezuita, — świat przemawia jeszcze przez twoje usta doniosłym głosem, „altissima voce“. Gonisz za upodobaniami światowemi, młody mój przyjacielu, i drżę o ciebie, by zesłana ci łaska nie pozostała bez skutku.
— Uspokój się, wielebny ojcze; jestem siebie pewny.
— Zarozumiałość światowa!
— Znam dobrze moją naturę, wielebny ojcze; postanowienie, jakie powziąłem, jest nieodwołalne.
— Upierasz się zatem przy opracowaniu tego tematu?
— Czuję, że jestem powołany do opracowania tego, a nie innego; rozwinę go teraz dalej i mam nadzieję, że będziesz jutro zadowolony z poprawek, jakie poczynię wedle twoich wskazówek, wielebny ojcze.
— Pracuj powoli — rzekł proboszcz; — pozostawiamy cię w doskonałem usposobieniu.
— Tak, grunt jest dobrze zasiany — oświadczył jezuita; — niema obawy, aby część z tego ziarna padła na skałę, a druga wzdłuż drogi właściwej, i aby ptaki niebieskie wyzbierały resztę, „aves coeli comederunt illam“.
— Niechaj cię zaraza pochłonie razem z twoją łaciną! — mruknął d’Artagnan, który czuł, że doszedł już do ostatecznych granic cierpliwości.
— Do widzenia jutro, mój synu — rzekł proboszcz.
— Do jutra, lekkomyślny młodzieńcze — odezwał się jezuita. — Wszystko zapowiada, że możesz się stać jednem ze świateł kościoła; niechajże niebo cię ustrzeże, by to światło nie przemieniło się w trawiący ogień.
D’Artagnan, który przez godzinę gryzł paznokcie z niecierpliwości, zabrał się teraz do ciała.
Dwaj czarno ubrani kapłani powstali, pozdrowili Aramisa i d’Artagnana i skierowali się ku drzwiom. Bazin, stojący pod drzwiami i słuchający całej tej dysputy z pobożną radością, poskoczył ku nim, pochwycił brewiarz proboszcza i mszał jezuity, potem zaś ruszył przed księżmi z najwyższym szacunkiem, torując im drogę.
Aramis odprowadził ich aż na dół i natychmiast wrócił do d’Artagnana, pogrążonego jeszcze w zamyśleniu.
Skoro obaj przyjaciele pozostali sami, zapanowało zrazu kłopotliwe milczenie. Jeden z nich musiał przerwać je pierwszy, — ale d’Artagnan pozostawiał widocznie swemu przyjacielowi ten zaszczyt.
— Jak widzisz zatem — odezwał się wreszcie Aramis, — wróciłem do moich zasadniczych projektów.
— Tak, łaska skuteczna spłynęła na ciebie, jak to powiedział ten pan przed chwilą.
— Och! już oddawna miałem ten plan usunięcia się od świata... Czyż nie mówiłem ci już o tem, mój przyjacielu?
— Niewątpliwie; przyznaję jednak, że uważałem to za żart tylko.
— Miałbym żartować w podobnych kwestyach? Co mówisz, d’Artagnanie?
— Do dyabła! żartuje się przecież nawet ze śmierci.
— I bardzo źle się czyni, d’Artagnanie, albowiem śmierć jest bramą, wiodącą do wiecznej zatraty albo do zbawienia.
— Zgoda. Ale, jeżeli łaska, nie zajmujmy się więcej teologią, Aramisie. Zdaje mi się zresztą, że masz jej już dosyć na resztę dnia. Co do mnie zaś, to zapomniałem trochę tej odrobiny łaciny, której i tak nie umiałem nigdy... Pozatem zaś muszę ci się przyznać, że nie jadłem nic od godziny dziesiątej rano i jestem głodny, jak wszyscy dyabli.
— Siądziemy zaraz od stołu, kochany przyjacielu. Nie zapominasz jednak zapewne, że dzisiaj jest piątek, a w takim dniu nie mogę jeść mięsa, ani nawet patrzeć na nie. Zechcesz więc może zadowolnić się moim obiadem, składającym się z jarzyn i owoców.
— Co rozumiesz przez te jarzyny? — zapytał z niepokojem d’Artagnan.
— Dostanę na obiad szpinak — odpowiedział Aramis. — Dla ciebie każę dodać jaj, aczkolwiek jest to wykroczenie przeciw regule; jaja bowiem są mięsem, skoro wyrastają z nich kurczęta.
— Nie jest to uczta zbyt posilna... Ale trudno! godzę się na nią, aby pozostać z tobą.
— Dziękuję ci za tę ofiarę — rzekł Aramis. — Chociaż jednak ciało twoje poniesie pewną szkodę, duch niewątpliwie osiągnie stąd korzyść.
— Więc stanowczo już wstępujesz do zakonu, Aramisie? Cóż powiedzą na to przyjaciele? co powie pan de Tréville? Uprzedzam cię, że gotowi uważać cię za zbiega z szeregów.
— Nie wstępuję do zakonu, lecz wracam do niego. Kościół, to właśnie opuściłem dla światowego życia i, jak wiesz, jedynie zadając sobie przymus, przywdziałem mundur muszkieterski.
— Nie wiem o niczem.
— Jakto? Nie wiesz, w jakich warunkach opuściłem seminaryum?
— Nic zgoła.
— Posłuchaj zatem. Pismo Święte mówi: spowiadajcie się jedni przed drugimi; otóż ja wyspowiadam się przed tobą, d’Artagnanie.
— Ja zaś daję ci z góry rozgrzeszenie. Jak widzisz, jestem dobrym człowiekiem.
— Nie żartuj z rzeczy świętych, mój przyjacielu.
— Mów więc; słucham.
— Byłem w seminaryum od dziewiątego roku życia, a wówczas, kiedym się zachwiał, miałem już dwadzieścia lat bez trzech dni. Miałem zostać księdzem; wszystko było postanowione. Tego właśnie wieczora udałem się, jak zazwyczaj, do pewnego domu, gdzie bywałem z przyjemnością... Cóż chcesz! człowiek jest słaby, kiedy jest młody. Nagle, bez zapowiedzenia się, wszedł pewien oficer, który zazdrosnem okiem spoglądał na to, jak z panią domu czytywałem Żywoty Świętych. Tłómaczyłem tego wieczora ustęp o Judycie i wyjaśniałem właśnie odpowiednie rymy damie, która nie szczędziła mi pochwał i, oparta o moje ramię, czytała razem ze mną. Znajdowaliśmy się, przyznaję, w pozycyi nieco swobodnej, co nie spodobało się oficerowi. Nie powiedział jednakże nic. Dopiero, gdy wyszedłem, pospieszył za mną i dogonił mię na ulicy.
„— Mości klecho — rzekł, — czy lubisz kije?
„— Nie umiem powiedzieć, panie — odparłem, — nikt bowiem nie ważył się dotąd częstować mię nimi.
„— A zatem słuchaj, mości klecho! jeżeli ośmielisz się powrócić do tego domu, gdzie cię zastałem dzisiaj wieczór, otrzymasz je odemnie.
Zdaje mi się, że nastraszyłem się; zbladłem, nogi zadrżały podemną, szukałem w głowie jakiejś odpowiedni, a nie mogąc jej znaleźć, milczałem. Oficer oczekiwał przez chwilę na odpowiedź, ale widząc, że z nią zwlekam, roześmiał się, odwrócił się plecami i wrócił do domu. Ja udałem się do seminarjum. Jestem szlachcicem i mam krew gorącą, jak mogłeś się o tem już przekonać, d’Artagnanie. Obelga była straszna, a chociaż nikt o niej nie wiedział, nurtowała mi na dnie serca. Oświadczyłem przełożonym, że nie czuję się jeszcze dostatecznie przygotowanym do otrzymania święceń. Wysłuchano mej prośby i odłożono na rok ceremonię wyświęcenia. Udałem się wtedy do najlepszego nauczyciela szermierki w Paryżu, ułożyłem się z nim, że codziennie będę brał lekcye, i istotnie przez cały rok nie zaniedbałem ich ani w jeden dzień. W rocznicę dnia, kiedy zostałem zelżony, powiesiłem sutannę na kołku, wdziałem strój kawalera i poszedłem na bal, urządzany przez jedną z moich znajomych pań, wiedząc z góry, że zastanę tam mego przeciwnika. Było to przy ulicy Francs-Bourgois, tuż obok La Force. Rzeczywiście znalazłem tam mojego oficerka. Zbliżyłem się ku niemu w chwili, gdy śpiewał żałośliwą pieśń miłosną, spoglądając czule w oczy jednej z dam, i przerwałem mu w połowie drugiej zwrotki.
„— Mój panie — rzekłem, — czy jeszcze nie podoba się panu, abym uczęszczał do pewnego domu przy ulicy Payenne i czy jeszcze byłbyś gotów dać mi kije, gdyby mi przyszła ochota nie być ci posłysznym?
Oficer spojrzał na mnie ze zdumieniem, a potem zapytał:
„— Czego pan sobie życzysz? Nie znam pana wcale.
„— Jestem — odpowiedziałem — owym małym klechą, który czytywał Żywoty Świętych i przekładał wierszem Judytę.
„— Ach, tak? przypominam sobie teraz — odezwał się drwiąco. — I czegóż sobie pan życzysz?
„— Chciałbym, abyś pan znalazł swobodną chwilę i odbył ze mną małą przechadzkę.
„— Jutro rano, jeśli łaska, i to z największą przyjemnością.
„— Nie jutro rano, lecz natychmiast, jeżeli mogę prosić.
„— Skoro żądasz pan koniecznie...
„— Tak jest, żądam.
„— Więc chodźmy — rzekł oficer. — A paniom niechaj to nie przeszkadza. Potrzebuję jedynie chwili czasu, aby zabić tego pana, poczem wrócę natychmiast dokończyć ostatniej zwrotki.
Wyszliśmy. Zaprowadziłem go na ulicę Payenne, w to miejsce, gdzie przed rokiem o tej samej godzinie powiedział mi owe przyjemne słowa, jakie ci powtórzyłem. Ujęliśmy szpady w ręce. Przy pierwszem starciu zadałem mu cios śmiertelny.
— Do licha! — odezwał się d’Artagnan.
— Skoro damy — opowiadał dalej Aramis — nie mogły się doczekać powrotu pieśniarza i skoro znaleziono go wreszcie na ulicy Payenne przebitego szpadą na wylot, domyślono się, że było to moje dzieło. Sprawa nabrała przykrego rozgłosu, musiałem więc wyrzec się sutanny na czas pewien. Atos, którego poznałem w owej epoce, i Portos, który podczas moich lekcyi szermierki nauczył mię niejednego znakomitego cięcia, namówili mnie, abym się starał o mundur muszkieterski. Ponieważ król bardzo kochał mego ojca, który padł w zwycięskiej walce pod Arras, zaszczycono mię tą łaską. Otóż pojmiesz, że dzisiaj właśnie nadeszła chwila mego powrotu na łono Kościoła.
— A czemuż właśnie dzisiaj, nie wczoraj lub jutro? Cóż spotkało cię dzisiaj? co ci podsuwa tak złe myśli?
— Rana ta, drogi d’Artagnanie, stała się dla mnie przestrogą niebios.
— Ta rana? Ba! przecież zagoiła się już prawie. I jestem pewny, że dzisiaj właśnie nie z jej przyczyny najbardziej cierpisz.
— A z jakiej? — spytał Aramis, okrywając się rumieńcem.
— Masz inną ranę... w sercu, Aramisie, bardziej bolesną i krwawiącą ranę, którą zadała ci kobieta...
Oczy Aramisa zapłonęły wbrew woli.
— Ach! — odpowiedział, ukrywając wzruszenie pod płaszczykiem lekceważenia, — nie mówmy o tem. Ja miałbym myśleć o czemś podobnem? ja miałbym cierpieć z miłości? Vanitas vanitatum! Więc, twojem zdaniem, ktoś miałby zawrócić mi w głowie? I któż taki? Czy może jakaś gryzetka, a może jaka pokojówka, do której się zalecałem, kiedym był jeszcze w pułku? Fe!
— Wybacz, drogi Aramisie, ale zdaje mi się, że mierzyłeś wyżej.
— Wyżej? I jakże mógłbym się o to kusić? ja, biedny, nędzny muszkieter, nienawidzący jarzma i zbyteczny na tym świecie?
— Aramisie! Aramisie! — zawołał d’Artagnan, spoglądając z powątpiewaniem na przyjaciela.
— Proch jestem i w proch się obrócę. Życie pełne jest upokorzeń i cierpienia — mówił dalej z coraz chmurniejszem czołem. — Wszystkie nici, wiodące do szczęścia, rwą się kolejno w ręku człowieka, zwłaszcza zaś złote nici. Och, drogi d’Artagnanie! — kończył z lekkim odcieniem goryczy w głosie, — ukrywaj skrzętnie rany, jeżeli będziesz je miał kiedy. Milczenie jest ostatnią radością nieszczęśliwych. Strzeż się, by ktokolwiek wpadł na trop twego cierpienia, bo ciekawość ludzka wyciśnie ci łzy, jak muchy ssą krew z rannego jelenia.
— Niestety, drogi Aramisie! — odparł d’Artagnan z głębokiem westchnieniem, — taki jest właśnie mój los, jak mówisz.
— Jakto?
— Tak. Porwano mi przemocą kobietę, którą kocham, którą ubóstwiam. Nie wiem nic, gdzie się znajduje, gdzie ją umieszczono; może jest więziona, a może nie żyje już wcale.
— Ale możesz przynajmniej pocieszać się, mówiąc sobie, że nie porzuciła cię dobrowolnie... mówiąc sobie, że nie masz o niej żadnych wieści, bo niewolno jej porozumiewać się z tobą... Natomiast ja...
— Natomiast ty...
— Nic, nic — odpowiedział Aramis.
— A zatem wyrzekasz się już na zawsze tego świata? jestto już ostateczne, nieodwołalne postanowienie?
— Na zawsze. Dzisiaj jesteś mi druhem; jutro nie będziesz niczem więcej, jak cieniem, a raczej nie będziesz wcale istniał] dla mnie. Bo świat jest grobem, niczem więcej.
— Do licha! niewesołe jest to, co mówisz.
— Cóż zrobić? Powołanie porywa mię, pociąga...
D’Artagnan uśmiechnął się, lecz nic nie odpowiedział.
A Aramis mówił dalej:
— Lecz tymczasem, skoro jeszcze wiąże mię coś ze światem, pragnąłbym pomówić o tobie, o naszych przyjaciołach.
— Ja zaś — rzekł d’Artagnan — wolałbym mówić o tobie samym. Lecz widzę, niestety, że odrywasz się już od wszystkiego: miłość obrzydła ci; przyjaciele zamieniają się w cienie; świat staje się grobowcem...
— Niestety! i ty sam będziesz tak myślał kiedyś — odparł Aramis z westchnieniem.
— Nie mówmy więcej o tem — oświadczył d’Artagnan — i spalmy także ten list, który niewątpliwie doniósłby ci tylko o jakiejś nowej zdradzie tej twojej gryzetki czy pokojówki.
— Jaki list? — zawołał z nagłem ożywieniem Aramis.
— List, który nadszedł dla ciebie podczas twej nieobecności, a który zabrałem, aby ci doręczyć.
— Ale od kogo jest ten list?
— Ach! od jakiejś zapłakanej garderobianej, od jakiejś zrozpaczonej pokojówki... Może autorką jego jest właśnie pokojówka pani de Chevreuse, która była zmuszona powrócić do Tours ze swoją panią, a która, dla wydania się czemś lepszem, posłużyła się wonnym papierem i zapieczętowała list książęcą koroną.
— Co ty wygadujesz?
— Masz tobie! zdaje mi się, że go zgubiłem — mówił żartobliwym tonem młody człowiek, udając, że szuka po kieszeniach. — Na szczęście, świat jest grobowcem, ludzie, a oczywiście także i kobiety, są cieniami tylko, miłość zaś jest uczuciem, które ci obrzydło!
— Ach, d’Artagnanie! d’Artagnanie! — wołał Aramis, — chcesz mię widocznie wpędzić do grobu!
— Znalazłem nareszcie! — rzekł d’Artagnan.
I wyjął list z kieszeni.
Aramis skoczył, pochwycił list, pochłonął go raczej, aniżeli przeczytał, a twarz jego rozbłysła radością.
— Mogłoby się wydawać, że garderobiana posługuje się bardzo pięknym stylem — zauważył d’Artagnan, jakby od niechcenia.
— Dzięki ci, d’Artagnanie, dzięki! — wołał Aramis, niemal szalejąc z radości. — Była zmuszona powrócić do Tours. Bynajmniej nie jest mi niewierna, lecz kocha mię zawsze. Pójdź, mój przyjacielu! pójdź w moje objęcia! Szczęście dech mi zapiera...
I obaj przyjaciele poczęli tańczyć dookoła czcigodnego dzieła świętego Chryzostoma, tratując energicznie nogami kartki uczonej rozprawy, które pospadały na ziemię.
W tejże samej chwili wszedł do pokoju Bazin, przynosząc obiad: szpinak i jajecznicę.
— Zabieraj się, nieszczęśniku! — zakrzyknął na niego Aramis, rzucając mu w twarz czapeczkę zakonną, jaką miał na głowie. — Wracaj natychmiast tam, skąd przyszedłeś! zabieraj te obrzydliwe jarzyny i te ohydne dania! Każ nam podać szpikowanego zająca, tłustego kapłona, pieczeń baranią z czosnkiem i cztery flaszki starego burgunda.
Bazin, patrząc zdumiony na swego pana i nie pojmując, coby miała znaczyć ta odmiana, opuścił melancholijnie jajecznicę na szpinak, a talerz ze szpinakiem na ziemię.
— Nadeszła właśnie chwila, abyś poświęcił swoją istność Królowi Królów — rzekł d’Artagnan, — jeżeli chcesz mi wyświadczyć uprzejmość. „Non inutile desiderium in oblatione“.
— Idź do djabła razem z twoją łaciną, kochany d’Artagnanie! — wołał Aramis. — Pijmy, do licha! pijmy zdrowo, pijmy dużo, i opowiedz mi, co tam słychać na świecie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.