Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
MILADY.

D’Artagnan poszedł za milady. Niepostrzeżony przez nią, ujrzał, jak wsiadała do karety, i słyszał, jak dała woźnicy rozkaz, by jechał do Saint-Germain.
Nie miałoby celu ścigać piechotą powóz, unoszony przez dwa dzielne konie. D’Artagnan zawrócił więc na ulicę Férou.
Na ulicy Sekwany spotkał Plancheta, stojącego przed sklepem pasztetnika i oglądającego z zachwytem maślane ciastka o smakowitej powierzchowności.
Polecił mu osiodłać dwa konie ze stajni pana de Tréville, dla siebie i dla niego, i przybyć z nimi do Atosa. Zaznaczamy tutaj, że pan de Tréville raz na zawsze oddał swą stajnię na usługi d’Artagnana.
Planchet pospieszył na ulicę Gołębnika, a d’Artagnan ruszył dalej ku ulicy Férou. Atos siedział w domu, wysączając smutnie flaszkę owego bajecznego wina hiszpańskiego, które przywiózł z podróży do Pikardyi. Na widok wchodzącego d’Artagnana dał znak Grimaudowi, aby przyniósł drugi kieliszek, a Grimaud, jak zawsze, w milczeniu wypełnił wnet rozkaz.
D’Artagnan opowiedział Atosowi o wszystkiem, co zaszło w kościele między Portosem a panią prokuratorową, i wyraził przekonanie, że towarzysz ich jest już w tej chwili na najlepszej drodze do wyekwipowania się.
— Co do mnie — rzekł Atos, wysłuchawszy opowiadania, — jestem spokojny, że moje uzbrojenie nie będzie dokonane staraniem kobiet.
— A przecież jesteś tak pięknym, układnym mężczyzną i w dodatku wielkim panem, mój drogi Atosie, że nawet księżniczki i królowe nie potrafiłyby się oprzeć twoim grotom miłosnym.
— Jakiś ty jeszcze młody, d’Artagnanie! — odparł Atos, wzruszając ramionami.
I dał znak Grimaudowi, aby przyniósł drugą flaszkę wina.
W tej samej chwili przez drzwi napół otwarte Planchet wsunął nieśmiało głowę i oznajmił, że konie czekają.
— Jakie konie? — zapytał Atos.
— Pan de Tréville pożyczył mi dwa konie, zamierzam bowiem przejechać się do Saint-Germain.
— Jakiż cel tej przejażdżki? — zapytał Atos.
D’Artagnan opowiedział mu o swem spotkaniu w kościele i o odnalezieniu owej kobiety, która, wraz z nieznajomym w czarnym płaszczu i ze szramą na skroni, przejmuje go wiecznym niepokojem.
— To znaczy, że jesteś w niej zakochany, tak, jak byłeś zakochany w pani Bonacieux — oświadczył Atos, wzruszając pogardliwie ramionami, jakgdyby litował się nad słabostkami ludzkiemi.
— Ależ bynajmniej! — zawołał d’Artagnan. — Pragnę tylko wyświetlić tajemnicę, jaką się ta dama otacza. Nie wiem sam, dlaczego, ale wyobrażam sobie, że aczkolwiek nie zna mię ona i aczkolwiek ja jej również nie znam wcale, wywiera ona jakiś wpływ na moje losy.
— Istotnie — rzekł Atos, — masz zupełną słuszność. Nie znam kobiety, którejby warto szukać, gdy zginie. Pani Bonacieux zginęła... tem gorzej dla niej, jeżeli się odnajdzie...
— O, nie, Atosie! mylisz się! — zawołał d’Artagnan. — Kocham moją biedną Konstancyę bardziej, niż kiedykolwiek, i gdybym tylko mógł się dowiedzieć, gdzie jej szukać należy, to chociażby to było na końcu świata, pospieszyłbym wyrwać ją z rąk nieprzyjaciół. Niestety, nie wiem nic zgoła; wszelkie poszukiwania moje były daremne. Cóż w tem złego, że pragnę się trochę rozerwać?
— Szukaj więc tej rozrywki z piękną milady, kochany d’Artagnanie. Z całego serca życzę ci powodzenia, jeżeli może cię to zabawić.
— Słuchaj, Atosie — rzekł d’Artagnan; — zamiast zamykać się w domu, jak w więzieniu, siądź lepiej na konia i jedź ze mną do Saint-Germain.
— Mój drogi — odparł Atos, — siadam na konia, gdy go mam; nie mając go, chodzę pieszo.
— Ja zaś — oświadczył d’Artagnan, uśmiechając się wobec tej mizantropii Atosa, która u kogoś innego z pewnościąby mu się nie podobała, — ja zaś jestem mniej dumny od ciebie i dosiadam każdego konia, skoro go tylko znajdę. Do zobaczenia więc, kochany Atosie.
— Do zobaczenia — rzekł muszkieter, dając Grimaudowi znak, aby otworzył przyniesioną flaszę.
D’Artagnan i Pianchet skoczyli na siodła i ruszyli drogą, wiodącą do Saint-Germain.
Jadąc, młodzieniec rozmyślał nad tem, co mu powiedział Atos o pani Bonacieux. Aczkolwiek nie był z natury zbyt sentymentalny, to jednak obraz pięknej kupcowej utkwił mu głęboko w sercu — i tak, jak mówił, gotów był spieszyć na koniec świata, aby ją odnaleźć. Niestety, świat ma dużo końców, już dlatego choćby, że jest okrągły, wobec czego d’Artagnan nie wiedział, w jaką zwrócić się stronę.
Tymczasem pragnął się dowiedzieć, kto była „milady“. Rozmawiała ona z człowiekiem w czarnym płaszczu, a więc go znała. W umyśle d’Artagnana zaś, który wobec tajemniczości tego człowieka skłonny był wszystko mu przypisywać, zrodziło się podejrzenie, że on to właśnie, nie kto inny, porwał panią Bonacieux i tym razem, jak poprzednio. Skłamał zatem tylko połowicznie — co zresztą było wcale niewinnem kłamstwem, — gdy mówił, że, poszukując śladów milady, poszukuje również śladów Konstancyi.
Tak rozmyślając i od czasu do czasu popędzając konia ostrogą, d’Artagnan przybył do Saint-Germain i, minąwszy pawilon, w którym w dziesięć lat później miał przyjść na świat Ludwik XIV, jechał ulicą zupełnie pustą, rozglądając się naprawo i lewo w nadziei, że spostrzeże gdzieś ślad pięknej Angielki. Wtem na parterze jednego z domów, który, zgodnie ze zwyczajem owego czasu, od ulicy nie miał wcale okien, dostrzegł znaną sobie skądciś postać człowieka, przechadzającego się po tarasie, ozdobionym kwiatami. Planchet poznał go pierwszy.
— Czy nie przypomina pan sobie tej gęby — zapytał, zwracając się do d’Artagnana, — co gapi się tam na wrony?
— Nie — odparł d’Artagnan, — aczkolwiek jestem pewny, że nie po raz pierwszy widzę tego człowieka.
— Bardzo wierzę — rzekł Planchet, — gdyż jest to biedny Lubin, służący hrabiego de Wardes, tego samego, z którym obszedł się pan tak pięknie w Calais, w ubiegłym miesiącu, na drodze do wiejskiego mieszkania gubernatora.
— Istotnie — zawołał d’Artagnan. — Teraz już poznaję go. Czy sądzisz, że i on poznałby ciebie?
— Wątpię, panie; był wówczas zanadto przelękniony, aby mógł mię zachować w pamięci.
— Więc idź, pogadaj z tym chłopcem i postaraj się dowiedzieć, czy jego pan żyje.
Planchet zsiadł z konia, podszedł prosto do Lubina, który go istotnie nie poznał, i dwaj służący poczęli rozmawiać ze sobą w jak najlepszej zgodzie, podczas gdy d’Artagnan przeprowadził konie przez wązką uliczkę dookoła domu i ukrył się poza szpalerem leszczynowym, by stamtąd słyszeć, co powie Lubin.
Gdy stał tak czas jakiś poza szpalerem, posłyszał nagle turkot zbliżającego się powozu i ujrzał zajeżdżającą przed dom karetę milady. Położył się co prędzej na karku konia, aby widzieć wszystko, nie będąc sam widziany.
Milady wychyliła uroczą główkę z poza zasłony drzwiczek karety i wydała jakiś rozkaz swej pokojówce.
Służebna, ładna, w wieku dwudziestu do dwudziestu dwóch lat, zwinna i żywa dziewczyna, prawdziwa subretka wielkopańska, zeskoczyła na dół ze stopnia, na którym siedziała, i podążyła ku tarasowi, gdzie przechadzał się Lubin.
D’Artagnan śledził oczyma idącą, a tymczasem ktoś z wewnątrz domu odwołał Lubina, i na tarasie pozostał sam Planchet, rozglądający się na wszystkie strony za swym panem, którego stracił z oczu. Nagle zbliżyła się ku niemu pokojowa i, biorąc go w pośpiechu za Lubina, podała mu mały bilecik.
— Dla waszego pana — rzekła.
— Dla mego pana? — spytał Planchet zdziwiony.
— Tak jest, i to bardzo pilne.
I wetknąwszy bilet w rękę Plancheta, pobiegła szybko ku karecie, która tymczasem nawróciła, a skoro tylko pokojówka znalazła się na dawnem miejscu, konie ruszyły z powrotem naprzód.
Planchet przez chwilę obracał list w ręku, a następnie, przyzwyczajony do biernego posłuszeństwa, zbiegł z tarasu, skierował się w uliczkę i w odległości dwudziestu mniej-więcej kroków spotkał d’Artagnana, zdążającego naprzeciw niemu.
— Dla pana — rzekł Planchet, podając mu bilecik.
— Dla mnie? — spytał d’Artagnan. — To niemożliwe.
— Ależ jestem tego pewny. Pokojówka powiedziała mi wyraźnie: „Dla waszego pana.“ Że zaś nie mam innego pana, prócz pana, więc... Na honor, ładna dziewucha ta pokojówka!...
D’Artagnan otworzył liścik i wyczytał te słowa:

„Osoba, którą obchodzisz więcej, aniżeli może ci to wyznać, pragnie się dowiedzieć, kiedy mógłbyś wyjść do lasku na przechadzkę. Jutro w hotelu du Champ-du-Drap-d’Or oczekiwać będzie lokaj w czarnoczerwonej liberyi na pańską odpowiedź.“

— Oho! — rzekł d’Artagnan sam do siebie, — jak się zdaje, i ja i milady troszczymy się o zdrowie tej samej osoby... A więc, Planchecie, jakże się miewa ten nasz kochany de Wardes? bo chyba nie umarł?
— Żyje, proszę pana, i ma się tak, jak to jest możliwe u człowieka, który otrzymał cztery pchnięcia szpadą. Bo, nie wymawiając, cztery ciosy zadał pan temu zacnemu szlachcicowi. Jest więc jeszcze osłabiony z utraty krwi, której sporo mu pan wypuścił. Lubin, rozumie się, nie poznał mię wcale i opowiedział od początku do końca całą naszą przygodę.
— Bardzo dobrze, Planchecie; jesteś brylantem wśród służących. Ale teraz siadaj na koń i gońmy za karetą.
Niewiele trzeba było wysiłku, aby ją dopędzić, — po upływie pięciu minut ujrzeli ją, zatrzymującą się na zakręcie drogi, a do jej drzwiczek zbliżył się jakiś bogato ubrany jeździec, i rozpoczęła się ożywiona rozmowa pomiędzy nim a siedzącą w karecie damą.
Skorzystał z tego zajęcia się sobą dwojga rozmawiających d’Artagnan i zatrzymał się w pewnej odległości z przeciwnej strony karety, nie spostrzeżony przez nikogo, prócz pięknej pokojówki.
Rozmawiano po angielsku, więc d’Artagnan nie rozumiał, — ale z tonu rozmowy mógł odgadnąć, że piękna Angielka jest strasznie rozgniewana. Rozmowa zakończyła się gestem, nie pozostawiającym żadnych zgoła wątpliwości co do jej charakteru; zakończeniem tem było tak silne uderzenie wachlarzem, że drobny ten przedmiot rozleciał się w tysiąc kawałeczków.
Jeździec w odpowiedzi na to wybuchnął śmiechem, co, jak się zdawało, doprowadziło damę do najwyższego stopnia podrażnienia.
Wtedy d’Artagnan uznał, że nadeszła właściwa chwila, by się wmieszać w sprawę. Zbliżył się szybko do przeciwległych drzwiczek karety i, uchylając z szacunkiem kapelusz, rzekł:
— Czy pozwolisz, pani, abym ci ofiarował moje usługi? Zdaje mi się, że obecny tu kawaler wywołał twój gniew. Wystarczy jedno słowo pani, abym go skarcił za brak grzeczności.
Usłyszawszy pierwsze słowa, milady odwróciła się i spojrzała na razie ze zdziwieniem na młodego człowieka. Gdy jednak skończył mówić, odpowiedziała poprawnie po francusku:
— O, panie! z miłą chęcią uciekłabym się pod pańską opiekę, gdyby ten, który sprzecza się ze mną, nie był moim bratem.
— Ach! w takim razie proszę o przebaczenie — rzekł d’Artagnan. — Pojmuje pani, że nie wiedziałem o tem.
Lecz w tejże chwili jeździec, którego milady nazwała swoim bratem, zmierzył lekceważącem okiem d’Artagnana i wycedził przez zęby:
— Jakiem prawem ten młokos miesza się w cudze sprawy? Czemu nie jedzie swoją drogą?!
— Jesteś sam młokosem, mój panie! — rzucił pogardliwie jeźdźcowi d’Artagnan, pochylając się nad grzywą końską i rzucając również odpowiedź przez drzwiczki. — A nie jadę, bo mi się podobało zatrzymać tutaj.
Jeździec przemówił do siostry kilka słów po angielsku.
— Mówię do pana po francusku — oświadczył d’Artagnan; — zrób mi pan zatem, proszę, tę przyjemność i mów do mnie w tym samym języku. Jesteś bratem tej pani, zgoda, lecz na szczęście nie moim.
Można było przypuszczać, że milady, zapewne lękliwa, jak każda kobieta, będzie usiłowała pośredniczyć w tym rozpoczynającym się sporze i zapobiedz, by nie posunął się zbyt daleko. Ona jednak, wprost przeciwnie, cofnęła się w głąb karety i z zimnym spokojem rzuciła rozkaz woźnicy:
— Ruszaj do pałacu!
Ładna subretka, na którą d’Artagnan wywarł swą powierzchownością olśniewające wrażenie, spojrzała na niego z niepokojem, — on zaś, spostrzegłszy, że jeździec chce puścić się za powozem, zakipiał gniewem i uniósł się jeszcze bardziej, poznając w przeciwniku tego samego Anglika, który w Amiens wygrał jego konia i omal nie wygrał od Atosa jego dyamentu. Poskoczył tedy za nim, chwycił konia jego za uzdę i zatrzymał na miejscu.
— Hola, mój panie! wydajesz mi się młokosem tem bardziej, że zapominasz o pewnym drobnym rachunku, jaki mamy pomiędzy sobą do załatwienia...
— Ach! to ty, mój panie?^ — odparł Anglik. — Jak widzę, zawsze grasz w tę czy ową grę.
— Tak jest, i to właśnie mi przypomina, że powinienem się jeszcze odegrać. Zobaczymy, drogi panie, czy równie dobrze władasz pan szpadą, jak kubkiem do kości.
— Widzisz pan przecie, że nie mam szpady przy boku — rzekł Anglik. — Chcesz udawać zucha wobec bezbronnego!
— Mam jednak nadzieję, że nie braknie panu szpady w domu — odpowiedział d’Artagnan. — Bądź co bądź, ja posiadam dwie i jedną z nich, jeśli łaska, mogę ci służyć.
— Nie trzeba — rzekł Anglik; — jestem dostatecznie zaopatrzony w przybory tego rodzaju.
— Tem lepiej, zacny panie! — odparł d’Artagnan. — Wybierz więc najdłuższą i staw się dzisiaj wieczorem, by mi ją pokazać.
— Gdzie, jeśli łaska?
— Poza Luksemburgiem. Okolica ta nadaje się pięknie do podobnego rodzaju zabawy, jaką proponuję.
— Dobrze, stawię się.
— O której godzinie?
— O szóstej.
— Ale prawda! masz pan zapewne także jakiegoś jednego czy dwóch przyjaciół...
— Trzech nawet, którzy uważać sobie będą za zaszczyt towarzyszyć mi przy tej zabawie.
— Trzech? Doskonale! wszystko układa się jak najlepiej! — rzekł d’Artagnan. — I ja mam tyluż.
— A teraz, kto pan jesteś?
— Jestem d’Artagnan, szlachcic gaskoński, gwardzista z oddziału pana des Essarts. A pan?
— Ja zaś lord Winter, baron de Sheffield.
— Jestem na pańskie usługi, panie baronie — rzekł d’Artagnan, — aczkolwiek nazwisko pana strasznie trudno zapamiętać.
I ubódłszy konia ostrogą, popędził galopem drogą do Paryża.
Jak zwykle w podobnych wypadkach, d’Artagnan udał się prosto do Atosa i opowiedział mu wszystko, co zaszło, nie wspominając jedynie o bilecie do pana de Wardes.
Atos był zachwycony, dowiedziawszy się, że pojedynek ma się odbyć z Anglikiem. Zaznaczaliśmy już, że było to jego marzeniem.
Natychmiast posłano służących po Portosa i Aramisa i zawiadomiono ich o sytuacyi.
Portos wydobył szpadę z pochwy i zaczął wymachiwać nią w kierunku ściany, cofając się od czasu do czasu i podskakując, jak baletnik. Aramis, pracujący ciągle jeszcze nad poematem, zamknął się w gabinecie Atosa i prosił, aby mu nie przeszkadzano aż do chwili, gdy trzeba będzie dobyć szpady. Atos dał znak Grimaudowi, by przyniósł flaszę. D’Artagnan zaś obmyślał tymczasem w duchu pewien mały plan, o którego wykonaniu dowiemy się nieco później. Spodziewał się widocznie jakiejś miłej przygody, a dowodził tego uśmiech, przemykający kiedy-niekiedy po jego ustach i rozświetlający zamyśloną twarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.