Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
W POGONI ZA WYEKWIPOWANIEM.

Najbardziej zajęty z czterech przyjaciół w obecnej chwili był d’Artagnan, aczkolwiek jemu, jako gwardziście, łatwiej było się wyekwipować do wyprawy wojennej, aniżeli panom muszkieterom, którzy byli wielkimi panami. Ale nasz młody Gaskończyk, jak można już było stwierdzić, miał charakter przewidujący i nieledwie chciwy, a prócz tego (zrozumiejmy dobrze przeciwieństwo) był próżny, niemal, jak sam Portos. Obok zajęcia, spowodowanego tą próżnością, dręczył d’Artagnana w tej chwili inny jeszcze niepokój, o mniej egoistycznym charakterze. Mimo wszelkich usiłowań otrzymania jakichś wiadomości o pani Bonacieux, nie mógł się dowiedzieć nic nowego. Pan de Tréville rozmawiał w tej sprawie z królową. Królowa jednak nie wiedziała również, co się stało z młodą kobietą, lecz przyrzekła wdrożyć poszukiwania. Obietnica ta była wszakże nazbyt nieokreślona, by d’Artagnan mógł się nią zadowolnić.
Atos nie wychodził ze swego pokoju; postanowił nie uczynić ani jednego kroku w sprawie wyekwipowania.
— Pozostaje nam jeszcze tylko piętnaście dni — mówił do swoich przyjaciół. — Mniejsza o to! Jeżeli nie znajdę nic przed upływem tego czasu, albo raczej, jeżeli mnie nic nie znajdzie, bo ja szukać nie będę, to nie roztrzaskam sobie łba kulą z pistoletu jedynie dzięki temu, że jestem nazbyt dobrym katolikiem. Natomiast postaram się wplątać w jakieś niebezpieczne zajście z czterema gwardzistami Jego Eminencyi, lub też z ośmioma Anglikami, i będę walczył z nimi po kolei, dopóki któryś z nich nie zabije mię, co, wobec takiej ilości przeciwników, stać się w końcu musi. Powiedzą wówczas, że poległem w służbie króla; spełnię więc mój obowiązek, nie mając potrzeby szukać wyekwipowania.
Portos nie przestawał chodzić po pokoju z rękami skrzyżowanemi na plecach. Potrząsał głową i mówił:
— Zastanawiam się nad urzeczywistnieniem mego pomysłu.
Aramis, stroskany, zaniedbał swą fryzurę, lecz nie mówił nic.
Z nieszczęsnych tych szczegółów możemy poznać, jaka rozpacz zapanowała wśród naszej znajomej gromadki.
Służący, podobnie, jak rumaki Hippolyta, podzielali ciężkie strapienia swych panów. Mousqueton gromadził zapasy sucharów; Bazin, skłaniający się coraz bardziej ku dewocyi, nie wychodził z kościoła; Planchet przyglądał się przelatującym muchom; a Grimaud, którego nawet powszechne przygnębienie nie mogło skłonić do zaniechania nakazanego mu przez pana milczenia, wyrzucał tylko z piersi westchnienia, które nawet skałę mogłyby z miejsca poruszyć.
Trzej przyjaciele (Atos bowiem, jak wspomnieliśmy, poprzysiągł nie uczynić ani kroku w sprawie wyekwipowania się) wychodzili tedy z domów wczesnym rankiem, a wracali bardzo późno w nocy, błąkając się przez cały czas po ulicach, oglądając każdy niemal kamień bruku, w nadziei, że może uda się im znaleźć zgubiony przez którego z przechodniów trzos z pieniędzmi. Możnaby przypuścić, że poszukują jakichś śladów, — tak pilną uwagę okazywali wszędzie, gdziekolwiek się ruszyli. A skoro spotkali się wzajemnie, spoglądali na siebie zrozpaczonym wzrokiem, jakgdyby zapytując: Czy nie znalazłeś pieniędzy?
Ponieważ jednak Portos pierwszy wpadł na jakiś pomysł i uparcie dążył do urzeczywistnienia go, więc też pierwszy zaczął cośkolwiek działać. Był zresztą człowiekiem czynu. D’Artagnan spotkał go pewnego dnia, idącego w kierunku kościoła Saint-Leu, i odruchowo podążył za nim. Portos wszedł w progi świętego przybytku, podkręciwszy przedtem wąsa i wygładziwszy brodę, co było zawsze dowodem, że żywi jakieś zdobywcze zamiary. Ponieważ d’Artagnan zachowywał wszelkie środki ostrożności, by nie być spostrzeżonym, Portos był przekonany, że nikt go nie widzi. Gdy, wszedłszy za nim do kościoła, zobaczył, że Portos oparł się o jedną z kolumn, d’Artagnan ukrył się za drugą.
Odbywało się właśnie kazanie, i kościół był przepełniony. Portos skorzystał z tej okoliczności i począł zawzięcie przyglądać się kobietom. Dzięki troskliwym zabiegom Mousquetona, zewnętrzny wygląd jego pana nie zdradzał wewnętrznej niedoli; wprawdzie kapelusz był nieco podniszczony, pióro trochę wypłowiałe, hafty wystrzępione, a koronki dobrze podarte, — jednak w półcieniu wszystkich tych drobnostek nie było widać, i Portos wydawał się zawsze tym samym pięknym Portosem.
Na ławce, najbliższej kolumn, o które oparci byli dwaj nasi przyjaciele, zauważył d’Artagnan jakąś piękność przejrzałą, przyżółkłą i zasuszoną, ale jeszcze trzymającą się prosto i wyniośle poza okrywającym ją czarnym welonem. Wzrok Portosa spoczął przelotnie na tej damie, poczem zaczął błądzić daleko po całej nawie.
Dama, rumieniąc się od czasu do czasu, zerkała nieznacznie na płochego Portosa, ten zaś, czując to, rzucał na wszystkie strony coraz bardziej strzeliste spojrzenia. Widoczne było, że manewr ten drażni do żywego czarno zakwefioną damę, bo zagryzała do krwi wargi, drapała się w koniec nosa i kręciła się rozpacznie na siedzeniu.
Portos, zauważywszy to, podkręcił na nowo wąsa, jeszcze raz wygładził brodę i począł dawać znaki jakiejś pięknej niewieście, siedzącej w pobliżu presbiteryum, która nietylko odznaczała się urodą, lecz musiała być i wielką damą, bo poza nią stał murzynek, noszący poduszkę do klęczenia, i pokojówka, trzymająca herbowy futerał od książki do nabożeństwa.
Czarno zakwefiona dama śledziła wszystkie spojrzenia Portosa i zauważyła, że zatrzymują się one na kobiecie, która klęczała na aksamitnej poduszce, a której towarzyszyli murzynek i pokojówka.
Przytem Portos nie przestawał przesyłać jej znaki: to mrugał oczyma, to kładł palce na wargach, to przesyłał zabójcze uśmiechy, które istotnie morderczo działały na ową piękność.
Wreszcie czarna dama, zniecierpliwiona snadź tem, niby mówiąc „mea culpa“ i uderzając się w piersi, chrząknęła tak groźnie, że wszyscy obecni i nawet dama, klęcząca na czerwonej poduszce, odwrócili się w jej stronę. Rozumie się, że i Portos usłyszał to chrząknięcie, tem bardziej, że wiedział, co ono znaczy, — ale udał głuchego.
Dama, klęcząca na czerwonej poduszce, jakeśmy to już zauważyli, była niezwykle urodziwa i dlatego wywarła wielkie wrażenie na czarno zakwefioną niewiastę, która uznała snadź w niej niebezpieczną dla siebie rywalkę. Wywarła też istotnie urok i na Portosa, który spostrzegł, że jest nieporównanie piękniejszą od zakwefionej damy. Największe jednak wrażenie odniósł d’Artagnan, gdyż poznał w niej nieznajomą z Meung, z Calais i Dowru, którą wróg jego, człowiek z blizną, witał tytułem „milady“.
Nie tracąc z oczu damy klęczącej, d’Artagnan obserwował grę Portosa, która go ogromnie bawiła. Domyślał się, że damą w czarnym woalu była żona prokuratora z ulicy Niedźwiedziej, w czem upewniało go jeszcze i to, że kościół Saint-Leu nie był zbyt odległy od jej mieszkania. Młody Gaskończyk intuicyjnie zgadywał, że Portos szuka tu pomsty za swój zawód w Chantilly, kiedy to żona prokuratora okazała taką zaciętość w obronie swej sakiewki.
Lecz pośród tego wszystkiego d’Artagnan zauważył, że żadna z obecnych kobiet nie odpowiada na zaloty Portosa. Były to zatem tylko mrzonki i złudzenia, Ale czyż dla istotnej miłości, dla rzeczywistej zazdrości istnieje jakaś inna rzeczywistość, prócz marzeń i ułud?
Po skończonem kazaniu żona prokuratora skierowała swe kroki ku kropielnicy. Ale Portos wyprzedził ją szybko i, zamiast jednego palca, zanurzył w święconej wodzie całą rękę. Pani prokuratorowa uśmiechnęła się w przypuszczeniu, że Portos czyni to ze względu na nią. Ale rychło okrutnie się rozczarowała; bo oto, gdy się znalazła o jakie trzy kroki od niego, Portos odwrócił się i utkwił uporczywe spojrzenie w damie z czerwoną poduszką, która powstała również i zbliżała się ku niemu w towarzystwie murzynka i służebnej. Skoro zaś stanęła tuż obok niego, Portos wyciągnął ku niej ręką, ociekającą święconą wodą, a piękna nabożnisia dotknęła drobnym paluszkiem grubej jego dłoni, przeżegnała się i wyszła z uśmiechem z kościoła.
To było dla pani prokuratorowej zawiele; nie mogła już wątpić, że owa dama i Portos zalecają się do siebie wzajemnie. Gdyby była wielką damą, niezawodnieby zemdlała, — że jednak była tylko zwyczajną prokuratorową, zadowolniła się słowami, wypowiedzianemi z wściekłością do muszkietera:
— Cóż to, panie Portosie! nie podasz mi pan wody. święconej?
Na dźwięk jej głosu Portos drgnął, niby człowiek, budzący się ze snu.
— Ach! to pani! — zawołał. — Przepraszam za nieuwagę. Jakże zdrowie męża pani, drogiego pana Coquenard? Czy ciągle jest jeszcze takim samym sknerą, jak dawniej? Gdzież podziałem oczy, aby nie zobaczyć pani w ciągu tego dwugodzinnego kazania!?
— Siedziałam w odległości dwóch kroków od pana — oświadczyła pani prokuratorowa. — Ale nie mogłeś mię pan dostrzedz, będąc zajęty bez przerwy tą piękną damą, której przed chwilą podałeś przy wyjściu święconą wodę...
Portos udał zakłopotanie:
— Ach! zauważyłaś to pani...
— Trzeba byłoby chyba być ślepym, aby tego nie postrzedz...
— Jest to — rzekł Portos, jakby od niechcenia — jedna z moich przyjaciółek, księżna, z którą tylko z trudem mogę się spotykać, bo ma bardzo zazdrosnego męża. Przyszedłem tu na jej żądanie, gdyż zawiadomiła mię, że będzie dzisiaj w tym skromnym odległym kościółku jedynie poto, aby się ze mną zobaczyć.
— Panie Portosie — rzekła pani prokuratorowa, — czy będzie pan łaskaw na pięć minut podać mi ramię? Pragnęłabym pomówić z panem.
— Ależ najchętniej, łaskawa pani — rzekł Portos z miną gracza, ucieszonego oszustwem, które mu się powiodło.
W tej samej właśnie chwili d’Artagnan, ścigający wzrokiem „milady“, spojrzał na niego z ukosa i podchwycił ów tryumfujący błysk oczu.
— No, no! — szepnął sam do siebie, rozumując w duchu rozluźnionej moralności, właściwej owej epoce zalotów, — oto człowiek, który będzie wyekwipowany na termin.
Portos, poddając się naciskowi ramienia pani prokuratorowej, jak łódź sterowi, doszedł z nią do klasztoru Saint-Magloire przy mało uczęszczanej, zamkniętej z obu stron kołowrotami ulicy. W dzień można tu było spotkać jedynie zajadających wyżebraną strawę żebraków i bawiącą się dziatwę.
— Ach, panie Portosie! — mówiła pani prokuratorowa, upewniwszy się poprzednio, że, prócz miejscowych mieszkańców dzielnicy, nikt obcy nie może ich ani zobaczyć, ani usłyszeć. — Ach, panie Portosie! jesteś pan, jak widzę, nieporównanym zdobywcą serc niewieścich.
— Ja, pani? — odrzekł Portos, nadymając się. — I czemuż to uważasz mię pani za takiego?
— A te znaki w kościele! a ta woda święcona! Dama zaś owa z murzynkiem i pokojową to co najmniej księżniczka krwi...
— Mylisz się, pani — rzekł Portos; — jest to zwyczajna księżna.
— Przytem lokaj, czekający przy drzwiach kościoła... karoca z woźnicą we wspaniałej liberyi na koźle... No, no!
Portos nie widział ani lokaja, ani karety; natomiast pani Coquenard dostrzegła wszystko bystrem spojrzeniem zazdrosnej kobiety.
Portos pożałował teraz, że odrazu nie przedstawił nieznajomej, jako księżniczki krwi.
— Jesteś pan tedy ulubieńcem pięknych pań, panie Portosie! — rzekła prokuratorowa z westchnieniem.
— Pojmuje pani — odparł Portos, że, dzięki urodzie, jaką mię uposażyła natura, nie brakuje mi powodzenia.
— Mój Boże! jak to prędko mężczyźni tracą pamięć! — zawołała prokuratorowa, wznosząc oczy ku niebu.
— Zdaje mi się jednak, że nie tak prędko, jak kobiety — odpowiedział Portos. — Ja raczej mógłbym powiedzieć, że stałem się ofiarą pani, gdy leżałem ranny, umierający niemal, pozbawiony pomocy chirurga... Potomek znakomitego rodu, ufający w twą przyjaźń, omal nie zginąłem... najpierw z odniesionych ran, a potem z głodu... w nędznej oberży w Chantilly. Pani zaś nie raczyłaś ani słówkiem odpowiedzieć na płomienne listy, jakie pisałem do ciebie.
— Ależ, panie Portosie! — szeptała prokuratorowa, uprzytomniwszy sobie postępowanie wielkich dam w owej epoce i poczuwając się teraz do winy.
— Ja, który poświęciłem dla ciebie baronową de...
— Wiem o tem...
— Hrabinę de...
— Panie Portosie, nie przytłaczaj mię pan zarzutami.
— Księżnę de...
— Panie Portosie, bądźże wspaniałomyślny.
— Masz pani słuszność; zamilknę.
— To wina mego męża; nie chciał on ani słyszeć o pożyczce...
— Pani Coquenard! — rzekł Portos, — niech pani sobie przypomni pierwszy list, jaki pisałaś do mnie... List ten mam głęboko wyryty w pamięci.
Pani prokuratorowa jęknęła cicho.
— A przytem — próbowała się tłómaczyć — suma, jakiej pan zażądałeś, była nazbyt wielka.
— Pani Coquenard! dałem pani pierwszeństwo. Wystarczyłoby mi napisać tylko do księżnej de... Nie chcę wymieniać nazwisk, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co to znaczy kompromitować kobietę. Ale wiem także, że gdybym był tylko napisał do niej, przysłałaby mi tysiące.
Pani prokuratorowa uroniła łzę.
— Panie Portosie! — rzekła, — przysięgam, że ukarałeś mię pan srodze... I jeżelibyś kiedyś w przyszłości znalazł się w podobnem położeniu, zwróć się zawsze do mnie.
— Nie, pani! — zawołał Portos, niby obrażony, — nie mówmy o pieniądzach! to upokarzające!
— A zatem już mię nie kochasz? — rzekła melancholijnie.

Portos zachował wyniosłe milczenie.
Portos wyciągnął ku niej rękę, ociekającą wodą święconą.
— I tak mi odpowiadasz? Niestety! rozumiem, co to znaczy...

— Pomyśl pani, jaką obelgę mi wyrządziłaś; ta obelga utkwiła mi tutaj — rzekł, kładąc rękę na sercu i przyciskając je silnie.
— Naprawię ją! zobaczysz, mój drogi Portosie!
— Zresztą czegóż żądałem od ciebie? — mówił dalej Portos, wzruszając dobrodusznie ramionami. — Pożyczki, nic innego. Ostatecznie czyż jestem człowiekiem, pozbawionym rozumu? Wiem, pani Coquenard, że nie jesteś bogatą, a mąż twój musi wysysać krew ze swych biednych klientów, aby zarobić kilka marnych talarów. Rozumie się, gdybyś była hrabiną, margrabiną lub księżną, sprawa przedstawiałaby się inaczej, i nie przebaczyłbym ci nigdy...
Pani prokuratorowa uczuła się obrażoną.
— O, dowiedz się, panie Portosie, że moja kasa, aczkolwiek to tylko kasa prokuratorowej, jest może lepiej napełniona, aniżeli kasy niejednej z twoich arystokratycznych bankrutek!
— Wyrządzasz mi pani tem powiedzeniem podwójną obelgę — rzekł Portos, wypuszczając jej ramię. — Skoro bowiem jesteś bogatą, odmowa twoja nie da się niczem usprawiedliwić.
— Kiedy jednak mówię, że jestem bogata — dodała pani prokuratorowa, spostrzegłszy, że zapędziła się zadaleko, — nie należy brać tych słów dosłownie... Nie jestem właściwie bogata, lecz pędzę żywot dostatni.
— Posłuchaj mię, pani — rzekł Portos. — Nie mówmy o tem więcej, bardzo cię o to proszę. Nie poznałaś mojego serca, a teraz wszelkie uczucie między nami wygasło.
— Jesteś niewdzięczny!
— Ach! możesz sobie uskarżać się, ile chcesz! — odciął się Portos.
— Zabierajże się razem ze swoją piękną księżną! Nie zatrzymuję cię więcej...
— No, nie można chyba powiedzieć, jak sądzę, aby księżna była brzydka.
— Słuchaj pan, panie Portosie! Zapytuję cię po raz ostatni: czy kochasz mię jeszcze?
— Niestety, pani — odrzekł Portos tonem możliwie najbardziej melancholijnym, — skoro wyruszamy na wojnę, na której, jak mi mówią przeczucia, polegnę...
— Och! nie mów tak! — jęknęła prokuratorowa, wybuchając łkaniem.
— Mówi mi to jakiś głos wewnętrzny — dodał Portos jeszcze bardziej melancholijnie.
— Przyznaj się lepiej, że się znowu zakochałeś.
— Bynajmniej; mówię szczerze, iż żadna inna kobieta nie pociąga mię ku sobie, a nawet czuję tam, na dnie serca, jakiś prąd, popychający mię ku tobie. Ale za piętnaście dni, jak wiesz, a może i nie wiesz o tem, rozpoczyna się ta nieszczęsna wojna... Będę strasznie zajęty przygotowaniami do wyruszenia w pole. Oprócz tego, muszę pojechać do rodziny, w głąb Bretanii, dla podjęcia sumy, potrzebnej mi na wyprawę.
Portos dostrzegł, że w sercu kobiety toczy się walka między miłością a skąpstwem.
— A ponieważ księżna, którą widziałaś w kościele — mówił dalej, — posiada dobra, sąsiadujące z mojemi, odbędziemy tę podróż razem. Wiesz o tem dobrze, że każda podróż wydaje się nieporównanie krótszą, o ile się ją odbywa we dwoje.
— A czyż nie masz przyjaciół w Paryżu? — zapytała prokuratorowa.
— Sądziłem, że mam — odparł Portos, wpadając znowu w ton melancholijny. — Ale przekonałem się, że się mylę...
— Masz, panie Portosie! masz ich tutaj — zawołała prokuratorowa z uniesieniem, które ją samą w podziw wprawiło. — Przyjdź jutro do nas. Jesteś synem mojej ciotki, a zatem moim bratem ciotecznym; przybywasz z Noyon, z Pikardyi; masz w Paryżu kilka spraw do załatwienia, a nie znasz żadnego zastępcy prawnego. Czy zapamiętasz to wszystko?
— Doskonale, pani.
— Przyjdź w porze obiadowej.
— Owszem.
— A z moim mężem trzymaj się ostro, bo to chytra sztuka, mimo lat siedemdziesięciu sześciu.
— Siedemdziesiąt sześć lat? Ładny wiek! do licha! — wykrzyknął Portos.
— Późny wiek, powiedz raczej, panie Portosie. I biedaczysko drogie może mię lada chwila osierocić — kończyła prokuratorowa, rzucając Portosowi znaczące spojrzenie. — Na szczęście, intercyza ślubna postanawia, że cały majątek przechodzi na osobę jedną z małżonków, pozostającą przy życiu.
— Cały majątek? — powtórzył pytająco Portos.
— Tak, cały majątek.
— Jak z tego widzę, droga pani Coquenard, jesteś pani przewidującą kobietą — oświadczył Portos, ściskając czule rękę prokuratorowej.
— A zatem, kochany panie Portosie, od tej chwili panuje już między nami najzupełniejsza zgoda? — zapytała, wdzięcząc się do niego, pani prokuratorowa.
— Na całe życie — odpowiedział podobnym tonem Portos.
— Do zobaczenia więc, mój ty... zdrajco!
— Do zobaczenia, moja... zapominajko!
— Do jutra, mój aniele!
— Do jutra, światłości mojego życia!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.