Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
POWRÓT.

D’Artagnan pozostawał długo pod wrażeniem strasznej opowieści Atosa Ale w tem połowicznem zwierzeniu muszkietera było jeszcze wiele szczegółów niejasnych. Przedewszyskiem mówił mu to człowiek najzupełniej pijany, jemu, który również czuł wino w głowie. Jednakże, mimo pewnej niejasności, spowodowanej w mózgu oparami dwóch czy trzech flaszek burgunda, d’Artagnan, obudziwszy się nazajutrz, miał każde słowo Atosa tak żywo w pamięci, jakgdyby mu się w mózg wryły, wszystkie zaś wątpliwości obudziły w nim tem większe pragnienie osiągnięcia wyjaśnień. Poszedł tedy do swego przyjaciela z ukrytym zamiarem wznowienia rozmowy z dnia poprzedniego i dowiedzenia się szczegółów. Atos jednak trzeźwy już był zupełnie, to znaczy, stał się znowu najprzebieglejszym i najskrytszym z ludzi.
Zresztą muszkieter, zamieniwszy z przyjacielem uścisk dłoni, uprzedził jego myśli.
— Byłem wczoraj, kochany d’Artagnanie, strasznie pijany — rzekł. — Czuję to jeszcze dzisiaj w języku, który jest nieco skołowaciały, i po pulsie, niezwykle przyspieszonym. I założyłbym się, że musiałem opowiadać ci tysiące niedorzeczności...
Mówiąc te słowa, spojrzał badawczo na przyjaciela, co d’Artagnana nieco zmieszało.
— Ależ bynajmniej — odparł d’Artagnan. — O ile sobie przypominam, nie mówiłeś nic nadzwyczajnego.
— To dziwne! Wydawało mi się, że opowiadałem ci jakąś niezwykle żałośną historyą.
I spojrzał na młodego człowieka tak, jakgdyby chciał zajrzeć mu na dno serca.
— Na honor! — oświadczył d’Artagnan, — okazuje się z tego, że byłem jeszcze bardziej pijany od ciebie, gdyż nic sobie nie przypominam.
Atos nie zadowolnił się temi słowy i mówił dalej:
— Zauważyłeś zapewne, drogi przyjacielu, że każdy człowiek upija się na swój sposób: smutno albo wesoło; ja upijam się na smutno, a skoro raz zaleję sobie głowę, zwykłem opowiadać najtragiczniejsze bajki, które głupia moja niańka przyswoiła mej pamięci. Jest to moją wadą, wadą zasadniczą... Lecz pozatem jestem wcale dobrym pijakiem.
Atos wypowiedział to z tak naturalną swobodą, że d’Artagnan zachwiał się w swem przekonaniu o prawdzie wczorajszych słów jego.
— Ach, tak, rzeczywiście — zaczął mówić, usiłując powrócić na drogę prawdy. — Tak, przypominam sobie teraz, jak gdybym przypominał senne marzenie... Mówiliśmy o jakichś wisielcach.
— A widzisz — rzekł Atos, mieniąc się na twarzy, jakkolwiek usiłował się uśmiechać; — byłem tego pewny... Wisielcy są moją zmorą...
— Tak, tak! — ciągnął dalej d’Artagnan. — Przypominam... Była mowa... zaraz, zaraz... była mowa o jakiejś kobiecie.
— Właśnie — przytwierdził Atos. — Gdy jestem pijany, jak bela, opowiadam zazwyczaj długie historye o jakiejś jasnowłosej kobiecie.
— Tak też było i wczoraj — potwierdził d’Artagnan; — opowiadałeś o jasnowłosej kobiecie, wysokiej i pięknej, z niebieskiemi oczyma.
— I powieszonej.
— Przez własnego męża, znanego ci osobiście wielkiego pana — dokończył d’Artagnan, spoglądając bystro w oczy Atosa.
— No, widzisz, jak to łatwo skompromitować człowieka, gdy się już nie wie, co się mówi — dodał Atos, wzruszając ramionami, jakgdyby się litował nad samym sobą. — Stanowczo przestanę się upijać, d’Artagnanie. Jest to obrzydliwy nałóg.
D’Artagnan milczał, — Atos zaś, zmieniając nagle temat rozmowy, rzekł:
— Prawda, dziękuję ci bardzo za konia, którego mi przyprowadziłeś.
— Spodobał ci się? — zapytał d’Artagnan.
— O, bardzo! — rzekł, a po chwili dodał: — Chociaż nie jest to zwierzę, mogące znosić zbyt ciężkie trudy.
— Mylisz się. Przebyłem na tym koniu sześć mil w niespełna półtorej godziny, a pomimo to wyglądał potem, jakgdyby odbył tylko przejażdżkę dookoła placu Świętego Sulpicyusza.
— Otóż to; gotów jestem zacząć teraz żałować.
— Żałować? czego?
— Że się go pozbyłem.
— Jakto?
— Ano, było tak. Obudziłem się o godzinie szóstej rano. Ty spałeś jeszcze, jak zabity. Nie wiedziałem, co robić; wskutek wczorajszego naszego pijaństwa jakaś tępość rozsiadła mi się w mózgu. Zeszedłem na dół do wielkiej sali i ujrzałem tam jednego z naszych Anglików, który targował się z handlarzem koni, bo wierzchowiec jego zdechł wczoraj ze zmęczenia. Podszedłem ku niemu i, słysząc, że ofiarowuje sto pistolów za przypalanego butanka, rzekłem: Panie, ja też mam konia na sprzedaż. „— I to wcale pięknego — odparł; — widziałem go wczoraj—, gdy służący pańskiego przyjaciela odprowadzał go do stajni.“ — Jak pan sądzisz? — zapytałem, — wart jest sto pistolów? „— Oczywiście. Czy oddasz mi go pan za tę cenę?“ — Nie, ale mogę zagrać o niego. Zagrać o niego?“ — Tak jest. „— A w co?“ — W kości. — I stało się... Przegrałem konia... Ale, na szczęście — kończył Atos, — odegrałem czaprak.
D’Artagnan spochmurniał.
— Czy ci to sprawia przykrość? — zapytał Atos.
— Jeżeli mam wyznać prawdę, to tak — odpowiedział d’Artagnan. — Koń ten miał nam posłużyć do odznaczenia się kiedyś w bitwie. Był to podarek, pamiątka... Źle zrobiłeś, Atosie.
— Tak, mój drogi — rzekł muszkieter. — Ale postaw się na mojem miejscu. Nudziłem się śmiertelnie... A pozatem, na honor, nie lubię koni angielskich. Jeżeli zaś chodzi o to tylko, aby być rozpoznanym przez kogoś, to siodło wystarczy, bo jest wcale niepospolite. A zniknięcie konia łatwo wytłómaczyć jakąś wymówką. Do licha! wszakże koń jest śmiertelnem stworzeniem; przypuśćmy zatem, że mój dostał nosacizny lub parchów.
D’Artagnan nie rozchmurzył czoła.
— Przykro mi bardzo — mówił dalej Atos, — że widocznie zależy ci na tych zwierzętach... Bo nie koniec na tem mego opowiadania.
— Cóż uczyniłeś jeszcze?
— Po przegraniu mego własnego konia na dziewięć przeciw dziesięciu... widzisz, jaki los... przyszedł mi pomysł postawić na stawkę twojego.
— Mam nadzieję, że zadowolniłeś się tylko pomysłem.
— Bynajmniej; natychmiast wprowadziłem go w czyn.
— Cóż to znaczy? — zawołał d’Artagnan z zaniepokojeniem.
— Zagrałem o niego i również przegrałem.
— Mojego konia?
— Twojego konia... na siedem przeciwko ośmiu; brakło mi jednego punktu... Znasz odnośne przysłowie.
— Atosie! ty nie masz chyba zdrowego rozumu?
— Mój drogi, należało mi to powiedzieć wczoraj, gdy opowiadałem ci te głupie historye, a nie teraz. Przegrałem konia z całym rynsztunkiem... ze wszystkiem...
— Ależ to okropne!
— Posłuchaj! nie wiesz może, że jestem doskonałym graczem, o ile się nie gorączkuję. Ale w końcu gorączkuję się tak samo, jak przy piciu, i wskutek tego...
— Ale o cóż mogłeś jeszcze grać, skoro ci już nic nie pozostało?
— Powoli, powoli, mój przyjacielu! Pozostał nam jeszcze ten dyament, który błyszczy na twoim palcu, a który zauważyłem wczoraj.
— Ten dyament? — zawołał żywo d’Artagnan, dotykając ręką pierścienia.
— Ponieważ zaś jestem znawcą, sam bowiem posiadałem kilka podobnych, oceniłem go na tysiąc pistolów.
— Spodziewam się — rzekł poważnie d’Artagnan, omdlewając niemal z przerażenia, — że nie wspominałeś nikomu o moim dyamencie.
— Przeciwnie, drogi przyjacielu. Pojmujesz, że dyament ten stał się ostatnią naszą ucieczką; dzięki niemu mogłem odegrać nasze rynsztunki i nasze konie, a co więcej, pewną sumkę na koszta podróży...
— Atosie! przerażasz mnie! — zakrzyknął d’Artagnan.
— Wspomniałem zatem o tym dyamencie mojemu współgraczowi, który zresztą już wczoraj go zauważył. Do dyabła, mój drogi! nosisz na palcu gwiazdę z nieba i chcesz, aby nie zwracano na nią uwagi! To przecie niemożliwe!
— Kończ, kończ! — wołał d’Artagnan, — bo ta twoja zimna krew o śmierć mię przyprawi.
— Podzieliliśmy klejnot na dziesięć stawek, oceniając na sto pistolów każdą.
— No, drwisz sobie chyba ze mnie, aby mię wypróbować! — rzekł d’Artagnan, którego gniew począł ciągnąć za czuprynę, jak w „Iliadzie“ Minerwa Achillesa.
— Nie, nie żartuję wcale... Zresztą chciałbym bardzo zobaczyć ciebie na swojem miejscu; przez piętnaście dni nie widziałem ludzkiej twarzy i obcowałem jedynie z flaszkami.
— To jeszcze nie powód, aby mój dyament rzucać na stawkę! odpowiedział d’Artagnan, zaciskając rękę nerwowym skurczem.
— Posłuchajże do końca. Dziesięć partyi, po sto pistolów każda, w dziesięciu rzutach, bez odgrywania się. W trzynastym rzucie przegrałem wszystko... W trzynastym rzucie! Liczba 13 była dla mnie zawsze fatalna; było to 13-go lipca, gdy...
— Do wszystkich dyabłów! — zakrzyknął zrywając się od stołu d’Artagnan, na którego wiadomości te podziałały tak, że zapomniał już całkiem o wczorajszem opowiadaniu Atosa.
— Cierpliwości! — rzekł Atos. — Miałem w tem pewien plan. Anglik ów to dziwak jakiś. Widziałem, jak rano rozmawiał z Grimaudem, i wiem od Grimauda, że proponował mu, aby wstąpił do niego na służbę. Zagrałem tedy z nim o Grimauda, o milczącego Grimauda, podzielonego również na dziesięć stawek.
— Na każdy rzut? — odezwał się d’Artagnan, wybuchając pomimowoli śmiechem.
— O Grimauda w jego własnej osobie... wyobraź sobie!... I dziesięcioma stawkami Grimauda, który nie jest wart nawet jednego dukata, odegrałem dyament! Powiedzże sam teraz, czy upór nie jest cnotą?
— Na honor, zabawna historyą! — zawołał d’Artagnan, nieco pocieszony, trzymając się za boki ze śmiechu.
— Teraz pojmiesz, że, czując, iż szczęście mi sprzyja, rozpocząłem grać o dyament nanowo.
— Idźże do dyabła z żartami! — rzekł d’Artagnan, zachmurzając się znowu.
— I odegrałem twoją uprząż, potem twego konia, potem moją uprząż, potem mojego konia... i znowu przegrałem wszystko. Ostatecznie odzyskałem twoją uprząż, potem moją, i na tem przerwaliśmy grę. Udało się doskonale, więc już nie próbowałem więcej szczęścia...
D’Artagnan odetchnął, jakgdyby mu z przygniecionych dotąd piersi zdjęto całą oberżę.
— Więc dyament pozostaje moją własnością? — zapytał trwożnie.
— Nienaruszoną, drogi przyjacielu, zarówno, jak uprząż twego i mojego Bucefała.
— Na cóż jednak przydadzą się nam uprzęże, skoro nie mamy koni?
— Mam co do nich pewien plan.
— Atosie, przerażasz mię znowu.
— Posłuchaj, d’Artagnanie. Ty nie grałeś już oddawna...
— I nie mam do gry najmniejszej chęci.
— Nie wyrzekajmy się niczego. Nie grałeś już oddawna, jak mówię, będziesz miał zatem szczęśliwą rękę.
— Dobrze! Ale cóż z tego wynika?
— Otóż Anglik i jego towarzysz są jeszcze tutaj. Zauważyłem, że żałował bardzo uprzęży. Tobie widocznie zależy na koniu. Otóż, gdybym był na twojem miejscu, postawiłbym uprząż przeciwko koniowi.
— Ależ on nie zechce samej uprzęży na stawkę!
— To postaw obie uprzęże, do licha! Nie jestem takim egoistą, jak ty.
— I tybyś tak postąpił? — pytał d’Artagnan, wahając się już, bo pewność Atosa poczęła się i jemu udzielać.
— Słowo honoru! na jeden rzut...
— Straciliśmy już konie; pragnąłbym przynajmniej zachować uprzęże.
— W takim razie postaw dyament.
— O, to co innego! Nigdy, nigdy!
— Do dyabła! — rzekł Atos, — zaproponowałbym ci zagrać o Plancheta, ale ponieważ Anglik grał już o służącego, więc może nie zechce teraz takiej stawki...
— Stanowczo lepiej nie kusić szczęścia, drogi Atosie — rzekł d’Artagnan.
— Szkoda! — odparł zimno Atos. — Anglik wypchany jest pistolami. Spróbuj jeden rzut... jeden rzut! To nie potrwa długo.
— A jeżeli przegram?
— Wygrasz.
— Ale jeżeli przegram?
— No, to stracisz uprzęże.
— Więc raz spróbuję — rzekł d’Artagnan.
Atos wyruszył na poszukiwanie Anglika i wnet znalazł go w stajni, gdzie pożądliwem spojrzeniem oglądał uprzęże. Nastręczała się sposobność. Postawił swoje warunki: dwa rzędy przeciwko jednemu koniowi lub stu pistolom do wyboru. Anglik namyślił się szybko: oba rzędy mogły mieć wartość trzystu pistolów, przyjął więc stawkę.
D’Artagnan drżącą ręką rzucił kości i zliczył trzy punkty. Bladość jego przeraziła Atosa, ograniczył się jednak tylko do tych słów:
— Smutny rzut, towarzyszu! — A zwracając się do Anglika, dodał: — Będziesz pan miał konie z rzędami.
Tryumfujący Anglik nie zadał sobie nawet trudu, aby pomieszać kości, i rzucił je na stół, nie patrząc wcale — tak pewny był zwycięstwa. D’Artagnan stał odwrócony, chcąc ukryć zły humor.
— No, no! — rzekł Atos spokojnym głosem, — to istotnie niezwykły rzut kośćmi; tylko cztery razy w życiu widziałem coś podobnego... Dwie jedynki.
Anglik obejrzał się ze zdumieniem, d’Artagnan zaś poruszony radością.
— Tak jest — kończył Atos, — tylko cztery razy: raz u pana de Créquy; drugi raz u mnie w domu, na wsi, w zamku de..., kiedy posiadałem zamek; poraz trzeci u pana de Tréville, gdzie wywołał powszechne zdumienie; wreszcie poraz czwarty w szynkowni, gdzie sam wyrzuciłem dwie jedynki, przegrywając w ten sposób sto ludwików i kolacyę.
— Odbierasz pan zatem swego konia? — zapytał Anglik.
— Oczywiście — odparł d’Artagnan.
— Nie pozwolisz mi się pan odegrać?
— Jak pan sobie przypomina, w warunkach naszych nie było mowy o odgrywaniu się.
— To prawda. Więc koń będzie zwrócony pańskiemu służącemu.
— Przepraszam pana — rzekł Atos; — chciałbym powiedzieć na stronie jedno słówko memu przyjacielowi.
— Proszę.
Atos odciągnął na bok d’Artagnana.
— Czego chcesz jeszcze, kusicielu? — zapytał go d’Artagnan, — może namówić mię, abym grał jeszcze, nieprawdaż?
— Nie; chciałbym, abyś się zastanowił.
— Nad czem?
— Chcesz odebrać konia? czy tak?
— Oczywiście.
— To zła rachuba; ja wziąłbym sto pistolów. Wszak pamiętasz, że postawiłeś rzędy przeciwko koniowi lub stu pistolom, do wyboru.
— Tak.
— Ja wziąłbym sto pistolów.
— Może; lecz ja wezmę konia.
— I źle robisz, powtarzam. Cóż uczynimy, mając jednego konia na nas dwóch? Nie mogę przecie siąść za tobą z tyłu, bo wyglądalibyśmy, jak dwaj synowie Aymona po stracie swego brata. Nie możesz mię też tak upokorzyć, abym szedł pieszo obok ciebie jadącego, i to jadącego na tak wspaniałym rumaku. Ja nie wahałbym się ani przez chwilą i wziąłbym sto pistolów, tem bardziej, że potrzebujemy pieniędzy, aby wrócić do Paryża.
— Zależy mi bardzo na tym koniu, Atosie.
— I znowu źle rachujesz, mój przyjacielu. Koń może okuleć, albo stłuc sobie kolana, może trafić na żłób, z którego poprzednio jadł koń zarażony nosacizną, i oto już jest stracony, albo raczej stracone są sto pistolów. Pozatem pan musi żywić konia, podczas gdy przeciwnie, sto pistolów żywi ich posiadacza.
— Więc jakże wrócimy do Paryża?
— Na koniach naszych służących, do licha! Sam nasz wygląd daje dostateczne świadectwo, że nie jesteśmy pachołkami.
— Pięknie będziemy wyglądali na tych szkapach, podczas gdy Portos i Aramis pysznić się będą swymi rumakami!
— Aramis! Portos! — zawołał Atos, wybuchając śmiechem.
— Co takiego? — spytał d’Artagnan, nie pojmując przyczyny wesołości swego przyjaciela.
— Dobrze, dobrze! kończmy więc — rzekł Atos.
— A zatem radzisz?...
— Radzę wziąć sto pistolów, d’Artagnanie. Posiadając sto pistolów, możemy ucztować do końca miesiąca. Jak sam wiesz o tem, jesteśmy bardzo pomęczeni, i byłoby wskazane odpocząć trochę.
— Odpocząć!? O, nie, Atosie! Natomiast po powrocie do Paryża zajmę się odszukaniem tej biednej kobiety.
— I sądzisz, że koń będzie ci tak samo przydatny do tego, jak brzęczące luidory? Bierz sto pistolów, przyjacielu! bierz sto pistolów!
D’Artagnan potrzebował tylko podniety, aby zmienić postanowienie, — a oto wpadł mu do ucha poważny argument. Obawiał się zresztą, że w razie dalszego oporu Atos pocznie go uważać za samoluba. Zgodził się więc ostatecznie i wybrał sto pistolów, które Anglik wypłacił mu natychmiast.
Zaraz potem pomyślano o odjeździe. Zgoda, zawarta z oberżystą, kosztowała, prócz starego konia Atosa, sześć pistolów. D’Artagnan i Atos dosiedli koni Plancheta i Grimauda, a obaj służący puścili się w drogę pieszo, niosąc swe siodła na głowach.
Aczkolwiek konie, jakich dosiadali dwaj nasi przyjaciele, nie były tęgie, wyprzedzili jednak szybko służących i, wjeżdżając do Crévecoeur, zdaleka już ujrzeli Aramisa, wspartego melancholijnie na oknie i zapatrzonego w tumany kurzu, wzbijające się na horyzoncie.
— Hej! Aramisie! co tam robisz, u djabła? — wołali doń obaj przyjaciele.
— Ach! to ty, d’Artagnanie! to ty, Atosie! — ozwał się młody człowiek. — Rozmyślałem właśnie nad tem, z jaką szybkością przemijają wszystkie dobra tego świata. Mój koń angielski, oddalający się i znikający wśród tumanów kurzu, był dla mnie żyjącym obrazem znikomości rzeczy ziemskich... A życie samo można streścić w trzech słowach: „Erit, est, fuit“.
— Cóż to znaczy? — zapytał d’Artagnan, poczynając domyślać się prawdy.
— To znaczy, że pozwoliłem się okpić w targu, biorąc sześćdziesiąt luidorów za konia, który tak chodzi, iż może przebywać truchtem po pięć mil na godzinę.
D’Artagnan i Atos wybuchnęli śmiechem.
— Drogi d’Artagnanie — rzekł Aramis, — nie miej do mnie, proszę, urazy, ale konieczność nie zna praw. Zresztą ja sam pierwszy ponoszę karę, bo ten niegodziwy handlarz okradł mnie co najmniej na pięćdziesiąt luidorów. A co do was, jak widzę, jesteście dobrymi gospodarzami: przyjeżdżacie na koniach waszych służących, oni natomiast zapewne prowadzą wasze paradne konie luzem, powoli, z odpoczynkami.
W tej właśnie chwili zatrzymał się tuż za młodymi przyjaciółmi furgon, który od pewnego czasu było widać na drodze z Amiens, a z wnętrza wozu wyłoniły się postacie Grimauda i Plancheta z siodłami na głowach. Wóz wracał próżny do Paryża, i obaj służący skorzystali z tego, ułatwiając sobie podróż, a wzamian za usługę gasząc pragnienie woźnicy podczas całej drogi.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytał Aramis, zobaczywszy ich. — Nic nie zostało, prócz siodeł?
— Chyba rozumiesz? — spytał Atos.
— O, mili przyjaciele! urządziliście się dosłownie tak samo, jak ja. Przeczuciem wiedziony, zachowałem rzęd na konia. Hej! Bazinie! połóżno moją nową uprząż obok tych tutaj.
— A cóż uczyniłeś z twoimi klechami? — zapytał d’Artagnan.
— Zaprosiłem ich na obiad — odparł Aramis. — Nawiasem mówiąc, wina są tutaj wyborne; spoiłem ich tedy, jak mogłem najlepiej, i skończyło się na tem, że proboszcz zabronił mi zrzucać mundur, a jezuita prosił, abym mu ułatwił wstąpienie w szeregi muszkieterskie.
— Bez rozprawy naukowej! — zawołał d’Artagnan, — bez rozprawy! proszę o skasowanie rozprawy.
— Od tego czasu — opowiadał dalej Aramis — życie upływa mi mile. Rozpocząłem pisać poemat wierszem jednozgłoskowym; jest to dosyć trudne zadanie, jednak na trudnościach polega zasługa każdej rzeczy. Treść jest światowa. Przeczytam wam pieśń pierwszą; mimo, że ma czterysta wierszy, na przeczytanie wystarczy minuta.
— Na honor, drogi mój Aramisie! — odezwał się d’Artagnan, który nie lubił poezyi na równi z łaciną, — dodaj do zasługi trudności zasługę krótkości, a będziesz miał utwór, odznaczający się dwiema odrazu zaletami.
— Przekonacie się przytem — mówił dalej niezbity z tropu Aramis, — ile szlachetnych namiętności zawiera mój poemat. Ach, przyjaciele! wracamy więc do Paryża? Doskonale! jestem gotów. Wstąpimy po naszego poczciwca Portosa... Tem lepiej! Nie uwierzycie, jak mi brakowało tego wielkiego głuptasa. Onby nie odstąpił swego konia nawet za królestwo. Chciałbym go już widzieć na jego rumaku i na siodle. Jestem pewien, że będzie wyglądał, jak Wielki Mogoł.
Zatrzymano się przez godzinę, aby pozwolić koniom wypocząć, poczem Aramis zapłacił rachunki, umieścił Bazina w wozie razem z towarzyszami, i wyruszono w drogę, aby odszukać Portosa.
Portos zaś wstał już z łóżka i był mniej blady, aniżeli za pierwszych odwiedzin d’Artagnana. Siedział przy stole, zastawionym na cztery osoby, aczkolwiek był sam. Obiad składał się z mięsiwa, doskonale przyrządzonego, wyborowych win i pysznych owoców.
— Na Boga, panowie! — zawołał, zrywając się od stołu, — przybywacie w samą porę; właśnie jestem przy zupie. Zapraszam was na obiad.
— Ho, ho! — zauważył d’Artagnan, — tych flaszek nie łowił chyba Mousqueton za pomocą lassa... Przytem cielęcina szpikowana i polędwica wołowa...
— Odżywiam się — rzekł Portos, — odżywiam się. Nic tak nie osłabia człowieka, jak zwichnięcia. Czy zwichnąłeś sobie kiedy, Atosie, jaki członek?
— Nigdy; natomiast przypominam sobie, że podczas naszej utarczki na ulicy Férou dostałem taki cios szpadą, że przez piętnaście czy osiemnaście dni doznawałem takiego samego bólu.
— Ale obiad ten nie był chyba przygotowany dla ciebie, kochany Portosie? — pytał Aramis.
— Nie — odpowiedział Portos. — Oczekiwałem na kilku panów z sąsiedztwa, którzy jednak zawiadomili mię, że nie przybędą. Wy zajmiecie ich miejsce, a na zamianie tej nic nie stracę. Hej! Mousqueton! podaj krzesła i przynieś drugie tyle flaszek.
— Czy wiecie, co my tu jemy? — zagadnął Atos po upływie dziesięciu minut.
— Do licha! — odparł d’Artagnan, — ja mam cielęcinę, nadziewaną karczochami.
— A ja comber z jagnięcia — rzekł Portos.
— Ja zaś potrawę z drobiu — rzekł Aramis.
— Mylicie się, panowie, wszyscy — odpowiedział z powagą Atos; — jecie koninę.
— Co mówisz? — zawołał d’Artagnan.
— Koninę!? — mruknął Aramis, krzywiąc się z niesmakiem.
Portos milczał.
— Tak jest, koninę. Nieprawdaż, Portosie, że to konina? A może z uprzężą?
— Nie, panowie; uprząż zachowałem — odparł Portos.
— Na honor! wszyscyśmy siebie wzajemnie warci — oświadczył Aramis; — możnaby powiedzieć, żeśmy się związali słowem...
— Cóż chcecie! — tłómaczył się Portos. — Koń ten zawstydzał moich gości, a nie chciałem ich upokarzać.
— A przytem twoja księżna nie wraca z wód, nieprawdaż? — dopytywał d’Artagnan.
— Tak, dotychczas nie wróciła — odparł Portos. — Przytem, daję wam słowo, gubernator tutejszy, jeden z tych panów właśnie, którzy mieli być dzisiaj u mnie na obiedzie, tak pragnął posiąść tego konia, że mu go wreszcie darowałem.
— Darowałeś? — zawołał d’Artagnan.
— Och, mój Boże! darowałem! tak się mówi! — rzekł Portos. — Z pewnością był wart sto pięćdziesiąt luidorów, a ten kutwa nie chciał dać za niego więcej ponad osiemdziesiąt.
— Bez siodła? — pytał Aramis.
— Tak jest, bez siodła.
— Zauważcie, panowie — odezwał się Atos, — że jednak Portos wytargował najwięcej z nas wszystkich.
Słowa te wywołały wybuch śmiechu, który zmieszał Portosa. Gdy jednak wytłómaczono mu przyczynę wesołości, i on przyjął w niej hałaśliwie udział, jak to było u niego we zwyczaju.
— W ten sposób więc wszyscy posiadamy pewne zapasy pieniężne? — rzekł d’Artagnan.
— Z wyjątkiem mnie jednego — oświadczył Atos. — Wino hiszpańskie, jakie piliśmy u Aramisa, tak mi zasmakowało, że kazałem zapakować sześćdziesiąt flaszek do wozu służących, i to nadwerężyło znacznie moją kasę.
— A ja — rzekł Aramis — wydałem wszystko niemal aż do ostatniego grosza, wyobraźcie sobie, na kościół w Montdidier i na klasztor jezuitów w Amiens; pozatem miałem jeszcze inne zobowiązania, które musiałem wypełnić; zamówione zaś na moją i waszą, panowie, intencyę msze, które w najbliższym czasie zostaną odprawione, z pewnością przyniosą nam korzyść.
— A czy sądzicie, że moje zwichnięcie nogi nic mię nie kosztowało? — zapytał Portos, — nie mówiąc już o ranach Mousquetona, do którego musiałem dwa razy dziennie wzywać chirurga... Chirurg zaś kazał sobie płacić podwójnie za każde odwiedziny, pod pozorem, że ten niedołęga Mousqueton pozwolił sobie wpakować kulę w takie miejsce, jakie zazwyczaj pokazuje się tylko aptekarzom. Nakazałem też surowo Mousquetonowi, aby na przyszłość nie dopuszczał do zranienia tych części ciała.
— No, no! — oświadczył Atos, zamieniając porozumiewawczy uśmiech z d’Artagnanem i Aramisem, — widzę, że postępowałeś z tym biedakiem wspaniałomyślnie, jak przystoi na dobrego pana...
— Krótko mówiąc — kończył Portos, — po zapłaceniu wszystkich kosztów pozostało mi jeszcze trzydzieści talarów.
— Au mnie z dziesięć pistolów — oświadczył Aramis.
— Oho! — mówił Atos, — zdaje mi się, że wobec tego jesteśmy Krezusami. Ileż pozostało tobie, d’Artagnanie, z tych stu pistolów?
— Z tych stu pistolów? Przedewszystkiem dałem ci z nich pięćdziesiąt.
— Tak sądzisz?
— Cóż, do dyabła! zapomniałeś?
— Ach, prawda, przypominam sobie.
— Potem zapłaciłem sześć pistolów gospodarzowi.
— Co za bydlę z tego oberżysty! I poco mu dałeś te sześć pistolów?
— Wszakże sam prosiłeś mię o to.
— Prawda! Jestem nazbyt dobry... Ostatecznie ileż ci zostaje?
— Dwadzieścia pięć pistolów — odparł d’Artagnan.
— Ja zaś — mówił Atos, dobywając trochę drobnej monety z kieszeni, — ja...
— Ty nie masz nic.
— Na honor! przynajmniej tak niewiele, że nie warto zadawać sobie trudu, aby to wliczać do ogólnej sumy.
— Policzmy więc teraz, ile posiadamy razem. Ty, Portosie?
— Trzydzieści talarów.
— Aramis?
— Dziesięć pistolów.
— D’Artagnan?
— Dwadzieścia pięć.
— Wszystko razem wynosi zatem? — pytał Atos.
— Razem czterysta sześćdziesiąt pięć liwrów! — odparł d’Artagnan, który liczył, jak Archimedes.
— Po przybyciu więc do Paryża — rzekł Portos — będziemy mieli jeszcze czterysta, nie licząc rzędów na konie.
— Ale skąd weźmiemy konie? — pytał Aramis.
— Cztery szkapy naszych służących zamienimy na dwa pańskie wierzchowce, które następnie puścimy pomiędzy nas na losy. Czterysta zaś liwrów wystarczy na pół konia dla jednego z tych, co pozostaną bez wierzchowców. Wreszcie wszystko, co się uda jeszcze wyłowić w naszych kieszeniach, damy d’Artagnanowi, który ma szczęśliwą rękę i pójdzie grać do pierwszej-lepszej szulerni... Oto wszystko.
— Jedzcie, panowie, tymczasem — rzekł Portos, — bo potrawy zastygną.
I czterej przyjaciele, uspokojeni zupełnie o swą przyszłość, jęli się posilać, nie szczędząc uznania dla potraw, których pozostałości dostały się panom Mousquetonowi, Bazinowi, Planchetowi i Grimaudowi.
Po powrocie do Paryża d’Artagnan znalazł list od pana de Tréville z zawiadomieniem, że na jego prośbę król zezwolił mu łaskawie wstąpić w szeregi muszkieterskie.
Ponieważ d’Artagnan tego właśnie pragnął najbardziej na świecie, oczywiście obok chęci odnalezienia pani Bonacieux, więc pobiegł, pełen radości, oznajmić to towarzyszom, z którymi rozstał się dopiero przed półgodziną. Zastał ich wszakże pogrążonych w smutku i obliczeniach. Zebrali się wszyscy na naradę u Atosa, co dowodziło, że okoliczności muszą być nader ważne. Oto pan de Tréville zawiadomił ich, że niezłomnym zamiarem Jego Królewskiej Mości było rozpocząć kroki wojenne w dniu 1 maja, że zatem muszą niezwłocznie umundurować się przyzwoicie.
Czterej więc filozofowie nasi, otrzymawszy takie polecenie, spoglądali teraz po sobie w osłupieniu; pan de Tréville nie żartował w sprawach karności wojskowej.
— Na jaką sumę obliczacie koszt wyekwipowania się? — zapytał d’Artagnan.
— Och! niema o czem mówić! — odparł Aramis. — Obliczaliśmy z iście spartańskiem skąpstwem, i okazało się, że dla każdego z nas trzeba po tysiąc pięćset liwrów.
— Cztery razy piętnaście jest sześćdziesiąt, czyli, innemi słowy, sześć tysięcy liwrów ogółem — rzekł Atos.
— Mnie się zaś zdaje, że wystarczyłoby po tysiąc na każdego; mówię, co prawda, nie jak Spartanin, lecz jak prokurator...
Słowo „prokurator“ ocknęło Portosa z zadumy.
— Zdaje mi się, że wpadłem na pewien pomysł — rzekł.
— I to już coś znaczy! Co do mnie, nie mam ani cienia pomysłu — oświadczył lodowato Atos. — D’Artagnan zaś oszalał ze szczęścia, że został już całkowicie zaliczony do naszego grona. Tysiąc liwrów? Oświadczam, że dla mnie samego potrzeba dwa tysiące.
— Cztery razy dwa jest osiem — dodał Aramis, — czyli musimy mieć na wyekwipowanie się osiem tysięcy liwrów... Chociaż, co prawda, posiadamy już siodła...
— A nadto — zakończył Atos, czekając, aż d’Artagnan, który wstał i szedł z podziękowaniem do pana de Tréville, zamknie drzwi za sobą, — a nadto ten piękny dyament, błyszczący na palcu naszego przyjaciela... Do licha! d’Artagnan jest nazbyt dobrym towarzyszem, aby opuścił swych braci w potrzebie, skoro nosi na środkowym palcu królewski podarunek...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.