Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy nadeszła naznaczona godzina, czterej przyjaciele udali się w towarzystwie służących na zamknięte pole poza Luksemburgiem, gdzie zazwyczaj pasały się kozy. Atos dał pastuchowi drobną monetę, aby oddalił się na inne miejsce; służących rozstawiono na straży.
Niebawem zbliżyła się w milczeniu inna gromadka ludzi, a rozejrzawszy się wokoło, zbliżyła się ku muszkieterom. Wedle obyczaju, przejętego z za morza, przeciwnicy zapoznali się wzajemnie.
Anglicy należeli wszyscy do znakomitej szlachty, więc, usłyszawszy dziwaczne nazwiska swych przeciwników, zdziwili się, a nawet zaniepokoili.
— Z tem wszystkiem — rzekł lord Winter, gdy trzej przyjaciele wymienili swe nazwiska, — nie wiemy jeszcze, kto panowie jesteście, a z ludźmi nieznanymi, o podobnych nazwiskach, nie możemy stawać do walki, gdyż są to chyba nazwiska urojone.
— Istotnie, milordzie, są to nazwiska przybrane — odpowiedział Atos.
— Tem bardziej więc pragniemy poznać prawdziwe — oświadczył Anglik.
— Graliście jednak panowie z nami w kości, nie pytając wcale o nasze nazwiska — rzekł Atos. — I, co więcej, nie przeszkodziło to wam wygrać od nas dwa konie...
— To prawda, ale w wypadku owym ryzykowaliśmy jedynie nasze pistole, podczas gdy obecnie mamy rzucić na stawkę własną krew; grać można z pierwszym-lepszym, ale bić się tylko z równym sobie.
— Słuszna uwaga — odparł Atos.
I odprowadziwszy na stronę Anglika, z którym miał skrzyżować szpadę, wyjawił mu pocichu swoje prawdziwe nazwisko. A podczas, gdy Aramis i Portos naśladowali go w tym względzie, Atos mówił do swego przeciwnika:
— Czy to panu wystarcza? i czy uważasz mię teraz za godnego, bym skrzyżował z nim swą szpadę?
— Tak jest, panie — odparł Anglik, skłaniając głowę, — w zupełności.
— Dobrze. A teraz zechcesz pan jeszcze przyjąć odemnie pewne wyjaśnienie — dodał Atos z lodowatym spokojem.
— Jakie? — zapytał Anglik.
— Że byłbyś pan lepiej uczynił, nie starając się dowiedzieć, kto jestem...
— Dlaczego?
— Jestem uważany za umarłego, a ponieważ mam pewne powody, aby się nikt nie dowiedział, że żyję, będę zmuszony zabić pana, bo tylko w ten sposób wiadomość o mnie nie wyjdzie poza granice tego pola.
Anglik spojrzał na Atosa tak, jakby oświadczenie to uważał jedynie za junacką przechwałkę z jego strony. Ale Atos bynajmniej nie żartował.
— Panowie — rzekł, zwracając się zarówno do swych towarzyszów, jak do ich przeciwników, — czy jesteśmy gotowi?
— Tak! — odpowiedzieli jednocześnie Anglicy i Francuzi.
— Więc baczność! — oświadczył Atos.
I po chwili osiem szpad zabłysło w blaskach zachodzącego słońca; rozpoczęła się zacięta walka, której gwałtowność tem łatwiej zrozumieć, gdy się zważy, iż walczący byli sobie wrogami w podwójnej mierze.
Atos ścierał się ze swym przeciwnikiem z tak zimną krwią i z takiem przestrzeganiem wszelkich reguł, jakgdyby znajdował się w sali ćwiczeń szermierczych. Portos, którego zbytnią pewność siebie wyleczyła niewątpliwie przygoda, jaką miał w Chantilly, wysilał się na zręczność i roztropność. Aramis, rozmyślający o trzeciej części swego poematu, nacierał gwałtownie, jak człowiek, któremu się spieszy.
Pierwszy skończył ze swym przeciwnikiem Atos, zadając mu jeden tylko cios, ale, jak to zapowiedział, cios śmiertelny; szpada przeszyła serce. Drugi z kolei Portos powalił swego przeciwnika na ziemię, przeszywając mu udo. Ponieważ zaś Anglik nie stawiał dalej oporu i oddał szpadę w ręce zwycięzcy, Portos wziął go sam w ramiona i zaniósł do karety. Aramis natarł tak gwałtownie, że jego przeciwnik, zmuszony cofać się przez jakieś pięćdziesiąt kroków, zaczął wreszcie umykać z całych sił i zniknął z placu boju wśród szyderczych śmiechów służby.
D’Artagnan walczył metodą obronną, a zmęczywszy już dostatecznie swego przeciwnika, błyskawicznym ruchem szpady wytrącił mu broń z ręki. Baron, zaskoczony takim obrotem sprawy, cofnął się w tył o dwa czy trzy kroki, ale w tejże chwili poślizgnęła mu się noga i upadł nawznak. Wówczas d’Artagnan jednym susem znalazł się tuż nad nim i przyłożył mu szpadę do krtani:
— Mógłbym pana zabić — rzekł do Anglika, — jesteś pan bowiem w mojej mocy. Lecz, powodowany uczuciem sympatyi ku pańskiej siostrze, daruję panu życie.
D’Artagnan był tedy u szczytu powodzenia; zbliżał się do urzeczywistnienia planu, jaki ułożył sobie poprzednio, a na myśl o tem radość rozświetlała mu oblicze.
Anglik, olśniony postępkiem d’Artagnana, w którym znalazł tak dobrze wychowanego szlachcica, uścisnął go serdecznie, przyczem wyraził w pochlebnych słowach całkowite swe uznanie dla trzech muszkieterów.
Ponieważ raniony przez Portosa Anglik był już umieszczony w karecie, zaś przeciwnik Aramisa zmykał, aż się kurzyło, zajęto się tedy jedynie zabitym. Portos i Aramis rozebrali go, sądząc, że rana nie jest śmiertelna, a przy tej okoliczności z za pasa zabitego wypadł duży worek, wypchany złotem. D’Artagnan podniósł go i wręczył lordowi Winterowi.
Cóż ja, u licha, mam z tem uczynić? — zapytał Anglik.
— Oddasz pan rodzinie zmarłego — odparł d’Artagnan.
— Rodzina jego nie będzie się troszczyła o taką drobnostkę; odziedziczy ona po zmarłym piętnaście tysięcy ludwików renty. Tę kieskę możesz pan zachować dla służby.
D’Artagnan schował worek do kieszeni.
— A teraz, mój młody przyjacielu — rzekł lord Winter, — mam bowiem nadzieję, że pozwolisz mi się tak nazywać, przedstawię cię dziś wieczorem, o ile sobie tego życzysz, mojej siostrze, lady Clarik. Pragnąłbym, aby i ona wzięła cię pod swoje opiekuńcze skrzydła, że zaś posiada pewne wpływy na dworze, więc jakieś słowo, wypowiedziane przez nią w przyszłości w twoim interesie, może nie być bezużyteczne.
D’Artagnan zarumienił się na samą myśl o pięknej damie i skinął uprzejmie głową na znak zgody.
W chwili, gdy rozmawiali, zbliżył się do d’Artagnana Atos.
— Co zamierzasz uczynić z tą kieską? — zapytał szeptem.
— Chciałem ją oddać tobie, drogi Atosie.
— Mnie? a to na co?
— Do licha! ty go zabiłeś, więc łup ten słusznie do ciebie należy.
— Ja? spadkobiercą wroga? — zawołał Atos. — Za kogoż to mnie uważasz?
— Istnieje podobny zwyczaj na wojnie — odpowiedział d’Artagnan, — czemuż nie miałby obowiązywać w pojedynku?
— Nawet na polu bitwy nie uczyniłem nigdy nic podobnego — oświadczył Atos.
Portos wzruszył ramionami, Aramis zaś miną przytakiwał Atosowi.
— A więc — rzekł d’Artagnan — oddajmy te pieniądze służącym, jak to radził lord Winter.
— Dobrze — przytwierdził Atos, — i to nie naszym, lecz służącym Anglików.
To mówiąc, Atos wziął kieskę i rzucił ją do rąk woźnicy.
— Weź to dla siebie i dla swoich towarzyszów.
Ta wspaniałomyślność człowieka, pozbawionego zupełnie jakichkolwiek zasobów pieniężnych, zadziwiła nawet Portosa. Wszystkim też podobał się ten gest pański, rozgłoszony następnie przez lorda Wintera i jego przyjaciela, z wyjątkiem imci Grimauda, Mousquetona, Plancheta i Bazina.
Lord Winter, żegnając d’Artagnana, podał mu adres swej siostry; mieszkała przy Placu Królewskim, który i wówczas był w modzie, w domu pod liczbą 6. Zresztą baron przyrzekł nawet przyjść po niego, aby go osobiście przedstawić, i d’Artagnan naznaczył mu spotkanie na godzinę ósmą wieczorem w mieszkaniu Atosa.
Te odwiedziny u milady zaprzątnęły żywo umysł naszego Gaskończyka. Przypomniał sobie, w jak niezwykły sposób mieszała się dotychczas ta kobieta w jego losy. Był przekonany, że pozostaje ona w służbie kardynała, a przecież pociągało go ku niej nieprzezwyciężenie jedno z tych uczuć, z których człowiek nie zdaje sobie sprawy.
Tego tylko się obawiał, aby milady nie przypomniała go sobie z Meung i z Douvru, bo wiedziałaby wówczas także, iż zalicza się on do przyjaciół pana de Treville i że w następstwie tego jest ciałem i duszą oddany królowi. Utraciłby też wówczas poniekąd te szanse, jakie wobec niej posiadał, bo gdyby go milady znała tak dobrze, jak on ją, gra między niemi byłaby zupełnie równa.
Owej rozpoczynającej się miłostki między milady a hrabią de Wardes nie brał nasz zarozumialec prawie całkiem w rachubę, aczkolwiek hrabia był młody, piękny, bogaty i cieszył się wielkiemi łaskami kardynała. Niedarmo ma się lat dwadzieścia i przedewszystkiem niedarmo pochodzi się z Tarbes.
D’Artagnan rozpoczął od tego, że, poszedłszy do domu, wystroił się jak najświetniej, a następnie udał się do Atosa i, jak to miał we zwyczaju, opowiedział mu o zaproszeniu i planach na przyszłość. Atos wysłuchał przyjaciela, poczem, potrząsnąwszy głową, zaczął go z pewną goryczą w głosie nawoływać do rozwagi.
— Jakże to? — mówił, — dopiero co postradałeś kobietę, jak sam powiadasz, dobrą, piękną, bez zarzutu, i już chcesz gonić za inną?!
D’Artagnan odczuwał słuszność tego zarzutu.
— Kochałem panią Bonacieux całem sercem, milady zaś zawróciła mi tylko w głowie — odpowiedział. — Wchodząc obecnie do jej domu, pragną przedewszystkiem wyświetlić, jaką rolę odgrywa ona na dworze królewskim.
— Do licha! nietrudno przecie odgadnąć jej rolę chociażby na podstawie tego, co mi opowiedziałeś. Jest ona niewątpliwie powiernicą kardynała, kobietą, która wciągnie cię w zasadzkę, co w najlepszym razie przypłacisz własną głową.
— Do dyabła! zdaje mi się, drogi Atosie, że widzisz wszystko w zbyt czarnych kolorach...
— Nie ufam kobietom, mój kochany, a zwłaszcza kobietom jasnowłosym. Trudno! zapłaciłem już drogo za to doświadczenie. A milady ma jasne włosy, jak mówiłeś?
— Jest najcudniejszą blondynką, jaką można spotkać na świecie.
— Biedny mój d’Artagnanie — rzekł Atos.
— Nie obawiaj się; pragnę wyświetlić tę sprawę, a skoro tylko dowiem się tego, o co mi chodzi, usunę się od niej bezzwłocznie.
— Wyświetlaj zatem — oświadczył flegmatycznie Atos.
Lord Winter przybył o oznaczonej godzinie, — że zaś Atos na chwilę przedtem usunął się do przyległego pokoju, zastał więc d’Artagnana samego i natychmiast zabrał go z sobą.
Przed domem oczekiwała kareta, zaprzężona w dwa pyszne rumaki, które szybko zawiozły ich na Plac Królewski.
Pałac lady Claric odznaczał się niezwykłym przepychem. Aczkolwiek zamieszkali w Paryżu Anglicy z powodu wojny bądź wyjechali, bądź też przygotowywali się do wyjazdu, milady, przeciwnie, odnawiała właśnie w tym czasie pałac, co dowodziło, że ogólny reskrypt, wydalający Anglików, jej nie dotyczył wcale.
— Widzisz przed sobą — mówił lord Winter, przedstawiając siostrze d’Artagnana — młodzieńca, w którego ręku znajdowało się moje życie. A jednak nie skorzystał z nastręczającej się sposobności, chociaż byliśmy nieprzyjaciółmi podwójnie, bo po pierwsze zelżyłem go, powtóre jestem Anglikiem. Podziękuj mu zatem, pani, jeżeli żywisz dla mnie uczucie przyjaźni.
Milady zmarszczyła lekko brwi, i po czole jej przemknęła zaledwie dostrzegalna chmurka, a na ustach pojawił się tak dziwny uśmiech, że d’Artagnan, zauważywszy to, został jakgdyby zmrożony.
Brat jej nie widział tego, gdyż, pociągnięty w tej chwili za kaftan przez małpkę, ulubienicę milady, odwrócił się w stronę napastniczki.
Milady zaś rzekła natychmiast z całą uprzejmością, zdającą się przeczyć objawom niezadowolenia, jakie d’Artagnan dopiero co zauważył:
— Witam pana! Pozyskałeś pan dzisiaj wieczyste prawo do mojej wdzięczności.
Anglik opowiedział cały przebieg starcia, nie pomijając ani jednego szczegółu, a milady słuchała go z największem zajęciem. Łatwo jednak można było dostrzedz, mimo wysiłku, z jakim starała się ukryć swe wrażenia, że opowiadanie to nie sprawia jej bynajmniej przyjemności; ponsowiała od chwili do chwili, a mała nóżka poruszała się niespokojnie pod skrajem sukni.
Lord de Winter nie widział tego. Gdy nareszcie skończył opowiadać, podszedł do stołu, gdzie na tacy postawiła służba flaszkę wina hiszpańskiego, nalał dwa kielichy i uprzejmym gestem zaprosił d’Artagnana, aby wychylił je z nim razem.
D’Artagnan wiedział, że odmową mógłby obrazić Anglika, więc zbliżył się do stołu i ujął kielich w rękę, ani na chwilę jednak nie tracąc z oczu milady, której główka, odbita w tej chwili w zwierciadle, mieniła się dziwnemi uczuciami. Teraz, gdy sądziła, że nikt na nią nie patrzy, wyraz jakiegoś okrucieństwa zeszpecił jej rysy; pięknymi ząbkami zaś szarpała z gniewem chusteczkę.
Wtem do pokoju weszła przystojna pokojówka, którą d’Artagnan już poprzednio zauważył, i szepnęła po angielsku kilka słów do lorda Wintera. Anglik, wytłómaczywszy się przed gościem ważnością powołujących go spraw, poprosił następnie siostrę, by usprawiedliwiła go również przed nim, i pożegnawszy d’Artagnana uściśnięciem dłoni, wyszedł.
D’Artagnan zwrócił się do milady, której oblicze z zadziwiającą szybkością przybrało znów łagodny i miły wyraz, i wśród rozmowy zauważył jedynie ślady minionego jej gniewu w postaci krwawych plamek na trzymanej jeszcze przez nią chusteczce, które świadczyły, że przed chwilą pogryzła sobie wargi aż do krwi. A wargi miała przepyszne, rzec można — koralowe.
Rozmawiała z ożywieniem, i zdawaćby się mogło, że zapomniała o wszystkiem. Opowiadała, że lord de Winter był jej szwagrem, nie zaś bratem: poślubiła młodszego jego brata, który osierocił ją wraz z maleńkiem dzieciątkiem. Dziecko to było jedynym spadkobiercą jej szwagra, gdyby się nie ożenił i nie miał sam dzieci.
Słuchając tego opowiadania, d’Artagnan wyczuwał, że poza wszystkiemi obsłonkami, w które ono obfitowało, coś się kryje tajemniczego, — ale co, nie mógł tego odgadnąć.
Zresztą po półgodzinnej rozmowie d’Artagnan nabrał przekonania, że milady jest bezwarunkowo jego rodaczką, mówiła bowiem po francusku tak czysto i poprawnie, iż nie można było mieć żadnych pod tym względem wątpliwości.
Nie szczędził też młody człowiek miłych słów i zapewnień o zupełnem dla niej oddaniu, a wszystkich niedorzeczności naszego Gaskończyka słuchała milady z dobrodusznym uśmiechem.
Wreszcie nadeszła godzina rozstania. D’Artagnan pożegnał gospodynię domu i opuścił salon, czując się najszczęśliwszym z ludzi.
Na schodach spotkał piękną pokojówkę. Potrąciła go w przejściu i, rumieniąc się aż po białka oczu, przeprosiła za swą niezręczność tak słodkim głosikiem, że aż się obejrzał za nią.
Nazajutrz d’Artagnan przybył ponownie w odwiedziny i został przyjęty jeszcze milej, aniżeli dnia poprzedniego. Lord de Winter był nieobecny, i tym razem znowu sama milady zabawiała gościa przez cały wieczór. Objawiając wielkie zajęcie jego losem, wypytywała, skąd pochodzi, jakich ma przyjaciół i czy nie myślał kiedy o tem, aby wejść w służbę pana kardynała.
W odpowiedzi na to ostatnie zapytanie d’Artagnan, który, mimo lat dwudziestu, był niezwykle roztropnym młodzieńcem, przypomniawszy sobie podejrzenia, jakie od początku budziła w nim milady, wygłosił teraz pochwalną mową na cześć Jego Eminencyi i zapewnił, że niewątpliwie wstąpiłby w szeregi gwardyi kardynała, zamiast do gwardyi królewskiej, gdyby był przedtem naprzykład poznał pana de Cavois, zamiast pana de Tréville.
Na to oświadczenie milady zmieniła wnet temat rozmowy, nie objawiając żadnego podniecenia, i zapytała w możliwie najnaturalniejszy sposób, czy był kiedykolwiek w Anglii. D’Artagnan odpowiedział na to pytanie, że posyłał go tam pan de Tréville w celu zakupu koni, których cztery sprowadził na próbą.
W ciągu rozmowy milady zagryzła wargi dwa czy trzy razy, — Gaskończyk bowiem okazał się niezwykle skrytym człowiekiem.
O tej samej porze, co dnia poprzedniego, d’Artagnan pożegnał milady i znowu na korytarzu spotkał piękną Ketty, tak bowiem nazywała się pokojówka. Spojrzała na niego tak mile, że trudno byłoby pomylić się co do jej życzliwości dla niego. Lecz młody człowiek nazbyt był zajęty jej panią, aby zwracać uwagą na cośkolwiek innego.
Następnego dnia d’Artagnan znowu przybył w odwiedziny do milady, która co wieczór przyjmowała go ze wzrastającą sympatyą. I co wieczór, czyto w przedpokoju, czy w krużganku, czy na schodach, spotykał piękną pokojówką.
Ale, jak wspomnieliśmy, d’Artagnan nie zwracał wcale uwagi na biedną Ketty, która go za każdym razem niemal zagabywała rozmiłowanym wzrokiem.