Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
OBIAD U PROKURATORA.

Portos, mimo zajęcia się pojedynkiem, w którym tak świetną odegrał rolę, nie zapomniał bynajmniej o obiedzie u pani prokuratorowej. Nazajutrz około godziny pierwszej, po ostatniem dotknięciu szczotki Mousquetona, skierował się krokiem człowieka podwójnie szczęśliwego ku ulicy Niedźwiedziej.
Serce biło mu gwałtownie, ale bynajmniej nie tą młodą i niecierpliwą miłością, jaka rozpierała piersi d’Artagnana. Nie! bardziej realna sprawa burzyła mu krew w żyłach. Miał nareszcie przekroczyć ten tajemniczy próg, wejść na te nieznane schody, po których kroczyły jeden po drugim dukaty pana Coquenard; miał ujrzeć w rzeczywistości skrzynię, której obraz tylekroć widywał w sennych swych marzeniach, — skrzynię podłużną, głęboką, z kłódkami i zamkami, przytwierdzoną mocno do podłogi, — skrzynię, o której tyle nasłuchał się opowiadań, a którą teraz nieco wyschłe, to prawda, lecz nie pozbawione jeszcze wdzięku ręce pani prokuratorowej miały otworzyć przed jego zdumionemi oczyma.
A pozatem on, człowiek wałęsający się po szerokim świecie, człowiek bez pieniędzy, bez rodziny, żołnierz, pędzący życie w gospodach, w karczmach i szynkowniach, smakosz, zmuszony zadowalniać się zazwyczaj ucztą, jaka się przypadkiem tu lub ówdzie nadarzała, — miał dziś zasiąść do zastawionego suto stołu, zakosztować rozkoszy wytwornego ogniska domowego, zaznać tych drobnych przyjemności, za któremi, jak powiadają starzy wojacy, tem bardziej się tęskni, im bardziej się ich brak odczuwa. Zasiadać codziennie w roli krewnego do dobrego obiadu, rozweselać pożółkłe i zmarszczone czoło starego prokuratora, podskubywać od czasu do czasu jego pomocników, wprowadzając ich w tajniki rozmaitych gier, i zabierać im w nagrodą za godziną nauki całomiesięczne oszczędności — wszystko to niezmiernie się uśmiechało Portosowi.
Muszkieter przypominał sobie dokładnie zasłyszane tu i ówdzie złe plotki, obiegające w owe czasy o prokuratorach: o ich skąpstwie, o odgrzewanych potrawach, o dniach postu. Ale ponieważ Portos wiedział, że prokuratorowa, jak na osobą, zajmującą podobne stanowisko, poza pewnemi skłonnościami do oszczędności (których zawsze był przeciwnikiem) jest dosyć wolnomyślna, spodziewał się, że wejdzie w dom, postawiony na przyzwoitej stopie. Jednak już wchodząc do bramy, począł muszkieter żywić pewne co do tego wątpliwości. Wejście wcale nie było zachęcające: korytarz cuchnący i ciemny; schody kiepsko oświetlone poprzez kraty, któremi przenikało światło z sąsiedniego podwórka; na pierwszem piętrze drzwi nizkie, nabijane olbrzymimi gwoździami, jakby wrota więzienia.
Portos zapukał lekko. Otworzył mu jeden z pomocników prokuratora, blady, wychudły, z rozczochraną głową, witając go, jak człowiek, który przywykł szanować wysoki wzrost, bo znamionuje on siłą, strój wojskowy, bo świadczy o stanowisku, i twarz rumianą, bo dowodzi przyzwyczajenia do dobrego życia.
Za pierwszym pomocnikiem stał drugi, niższy od niego, dalej znowu inny, wyższy, a na samym końcu dwunastoletni mniej-więcej wyrostek.
Razem tedy pomocników było trzech i pół, co, jak na owe czasy, dowodziło, że biuro zażywa dużej wziętości.
Chociaż przybycie muszkietera było naznaczone na godziną pierwszą, prokuratorowa wyglądała go już od południa, spodziewając się, że bądź serce, bądź żołądek skłonią jej kochanka do wcześniejszego przybycia.
Pani Coquenard pojawiła się w drzwiach swego apartamentu prawie w tej samej chwili, gdy gość jej wchodził drzwiami ze schodów. Widok czcigodnej damy wprowadził Portosa w wielkie zakłopotanie. Pomocnicy prokuratora spoglądali na niego z zaciekawieniem, on zaś na widok tego rosnącego i malejącego ich szeregu nie wiedząc, co czynić, trwał w głuchem milczeniu.
— Ach, kuzynie! — zawołała prokuratorowa. — Chodźże pan, panie Portosie!
Nazwisko wywarło na pomocników komiczne wrażenie; poczęli się ksztusić śmiechem. Lecz skoro tylko Portos spojrzał po nich, twarze wszystkich przybrały wyraz poważny.
Minąwszy ten pierwszy pokój, gdzie pomocnicy owi pracowali, mówiąc nawiasem — brudny i zawalony papierami, wszedł Portos za panią domu do gabinetu prokuratora, do sali przyjęć, pozostawiając kuchnię z prawej strony na uboczu.
Całe to mieszkanie nie budziło bynajmniej w sercu Portosa dobrych nadziei. Z jednego końca w drugi poprzez otwarte narozcież drzwi można było słyszeć zdaleka każde słowo. Przechodząc koło kuchni, Portos szybkiem i badawczem spojrzeniem ogarnął jej wnętrze i przekonał się z niezmiernym żalem swoim, a na hańbę gospodyni, że na kominie nie było wcale ognia, że nie było w kuchni tego ruchu i ożywienia, jakie w tej świątyni smakoszostwa na krótką chwilę przed dobrą biesiadą powinnoby panować.
Prokurator, widocznie uprzedzony o odwiedzinach, nie objawił wcale zdziwienia na widok Portosa, który śmiało podszedł ku niemu i powitał go uprzejmie.
— Jesteśmy, zdaje się, krewniakami, panie Portosie — rzekł starzec, podnosząc się z wysiłkiem z trzcinowego krzesła.
Owinięty był czarnym płaszczem, w którym ginęła jego słabowita, sucha, koścista postać. Małe, szare oczy błyszczały mu, jak robaczki świętojańskie; mogło się wydawać, że w nich i w poruszających się ustawicznie wargach ześrodkowuje się cała siła życiowa tego człowieka. Niestety, nogi poczęły mu wymawiać posłuszeństwo, a słabość ta, ujawniająca się od pięciu czy sześciu miesięcy, oddała czcigodnego prokuratora najzupełniej pod władzę żony.

Pan Coguenard przyjął „kuzyna“ z rezygnacyą. Gdyby
Portos u p.p. Coquenard.
bowiem był jeszcze rzeźki, jak dawniej, z pewnością nie przyznałby się do pokrewieństwa z nim.

— Tak jest, panie, jesteśmy spokrewnieni — oświadczył bez wahania Portos, nie oczekujący bynajmniej, aby mąż przyjął go z zapałem.
— Przez kobiety, jak sądzę — zauważył złośliwie prokurator.
Portos nie zrozumiał przytyku i, wziąwszy te słowa za wyraz naiwności, uśmiechnął się pod wąsem. Natomiast pani Coquenard, która wiedziała, że mąż jej naiwnością nie grzeszy, spojrzała na Portosa i zarumieniła się gwałtownie.
Z chwilą przybycia Portosa pan Coquenard od czasu do czasu z zaniepokojeniem spoglądał na wielką szafę, stojącą naprzeciwko jego biurka, z czego Portos zrozumiał, że ta właśnie szafa, aczkolwiek z wyglądu nie odpowiadała wymarzonemu przez niego obrazowi, musi być owym upragnionym skarbcem, i cieszył się, że rzeczywistość okazała się o sześć stóp wyższą od jego wyśnionego ideału.
Pan Coquenard nie usiłował już dalej doszukiwać się pokrewieństwa z gościem, lecz, przenosząc nagle niespokojne spojrzenie z szafy na Portosa, zadowolnił się słowami:
— Kochany kuzynek przed wyjazdem na wojnę wyświadczy nam zapewne zaszczyt i zje wraz z nami obiad... Nieprawda, pani Coquenard?
Tym razem Portos został ugodzony w sam żołądek i odczuł ten cios boleśnie. Pani Coquenard obruszyła się widocznie także na te słowa, bo odpowiedziała szybko:
— Kuzynek mój nie przyszedłby do nas więcej, gdybyśmy go przyjęli niegościnnie. Ponieważ zaś już tylko przez krótki czas pozostaje w Paryżu i tak niewiele ma sposobności widywać się z nami, musimy go prosić, aby poświęcał nam wszystkie wolne chwile, jakiemi rozporządza, aż do chwili swego odjazdu.
— Och, moje nogi! moje biedne nogi! co się z wami dzieje? — mruczał Coquenard, usiłując się uśmiechnąć.
Tymczasem serce Portosa przepełniło się gorącą wdzięcznością dla gospodyni za pomoc, z jaką pospieszyła mu ona w chwili, gdy zachwiały się wszystkie jego nadzieje gastronomiczne.
Niebawem nadeszła pora obiadowa, i gospodarstwo wraz z gościem przeszli do pokoju stołowego, znajdującego się naprzeciwko kuchni, a brudnego i ciemnego, jak wszystkie.
Pomocnicy wyczuli wnet widocznie woń potraw, gdyż stawili się z wojskową punktualnością, trzymając krzesła w ręku, gotowi zasiąść do stołu, i już zawczasu poruszając groźnie szczękami.
— Do licha! — pomyślał Portos, spoglądając na trzech głodomorów (najmłodszy z pomocników, jak się łatwo domyślić, nie był zaszczycony dopuszczeniem do pańskiego stołu), — do licha! będąc na miejscu mego kuzyna, nie trzymałbym w domu takich obżartuchów. Wyglądają na rozbitków, którzy nie jedli nic od sześciu tygodni.
Pan Coquenard dostał się do pokoju stołowego, wtoczony na fotelu z kółkami przez żonę, której dopomógł Portos.
Stary, zaledwie się znalazł przy stole, pokręcił nosem i począł również poruszać szczękami, jak jego pomocnicy.
— Ho! ho! — zawołał, — zapach zupy jest poprostu kuszący!
— Co on tak nadzwyczajnego upatruje w tej zupie, u dyabła? — pomyślał Portos, spoglądając na blady i chudy, choć w obfitej podany ilości rosół, w którym zrzadka pływały grzanki, niby wyspy na archipelagu.
Pani Coquenard uśmiechnęła się. Na dany przez nią znak wszyscy obecni usiedli z pośpiechem.
Najpierw napełniła talerz męża, potem Portosa, wreszcie swój własny, a niecierpliwiącym się pomocnikom rozdzieliła grzanki bez zupy.
W tej samej chwili uchyliły się ze skrzypieniem drzwi pokoju, i ukazała się w nich twarz najmłodszego pomocnika, który, nie mogąc brać udziału w uczcie, zaspokajał głód chlebem, okraszonym wonią, płynącą zarówno z kuchni, jak i z jadalni.
Po zupie podała służąca gotowaną kurę. Na widok tej wspaniałej potrawy rozszerzyły się źrenice biesiadników, i oczy omal nie wyskoczyły im z orbit.
— Widać, że pani Coquenard kocha swą rodzinę — rzekł prokurator z tragicznym niemal uśmiechem; — wspaniałość tę zawdzięczamy niewątpliwie obecności pana kuzyna.
Biedna kura była chuda i pokryta tak twardą skórą, że kości nie zdołałyby jej przebić, mimo wszelkich wysiłków; zapewne długo musiano szukać, zanim znaleziono ją na grzędzie, gdzie się schroniła, pragnąc spokojnie zakończyć starczy żywot.
— Jakie to smutne, do dyabła! — pomyślał Portos. — Szanuję wprawdzie starość, ale mniej ją cenię, gdy jest ugotowana lub upieczona.
Rozejrzał się dokoła, aby się przekonać, czy i inni podzielają jego zdanie. Lecz spostrzegł, że, przeciwnie, u wszystkich płonęły oczy, pożerając już naprzód wspaniałą kurę, przedmiot jego pogardy.
Pani Coquenard przysunęła ku sobie półmisek, oderwała zręcznie obie wielkie, czarne łapy i położyła je na talerzu męża, — następnie odcięła szyję i razem z głową odsunęła dla siebie, — wreszcie odjęła skrzydło dla Portosa, poczem oddała półmisek z nietkniętem prawie stworzeniem służącej, która poprzednio przyniosła potrawę. Kura zniknęła tak szybko, że muszkieter nie miał czasu zauważyć wrażenia, jakie ten niespodziewany zawód, zależnie od charakterów i temperamentów, wywarł na tych, których dotknął.
W miejsce kury ukazał się olbrzymi półmisek, pełen fasoli, z kilkoma baraniemi kośćmi, które na pierwszy rzut oka wydawały się pokryte mięsem. Ale pomocnicy prokuratorscy nie dali się uwieść tym pozorom; smutek ich zmienił się w rezygnacyę. Pani Coquenard obdzieliła młodych ludzi fasolą z umiarkowaniem, godnem dobrej gospodyni.
Przyszła wreszcie kolej na wino. Pan Coquenard wziął w rękę flaszkę, mówiąc nawiasem, niezbyt, wielkich rozmiarów, nalał po kieliszku każdemu z młodych ludzi, do siebie zastosował taką samą niemal miarę, poczem odsunął flaszkę ku Portosowi i żonie. Młodzi ludzie dopełnili kieliszki wodą, a wychyliwszy je do połowy, doleli znowu wody — i powtarzali to aż do końca obiadu, tak, że w ostatniej chwili w kieliszkach zamiast rubinowego napoju była jakaś ciecz barwy bladego topazu.
Portos jadł ostrożnie otrzymane skrzydełko kury, gdy uczuł, że nóżka prokuratorowej szuka pod stołem jego nogi, i ciałem jego wstrząsnął dreszcz rozkoszy. Wypił pół kieliszka wina, oszczędnie odmierzonego, i poznał po smaku, że jest to ohydny zieleniak z Montreuil, budzący zgrozę w prawdziwych smakoszach.
Pan Coquenard przyglądał się ze zdziwieniem, że gość pije czyste wino, i westchnął na ten widok.
— Czy pozwolisz jeszcze tej fasoli, kuzynku Portosie? — zapytała pani Coquenard tonem, który mówił wyraźnie: Proszę cię, nie jedz już więcej.
— Niech mnie dyabli wezmą, jeżeli skosztuję choćby odrobinę! — pomyślał Portos, a głośno odpowiedział:
— Dziękuję ci, kuzynko; nie jestem już głodny...
Nastała chwila ciszy, która wprawiła Portosa w zakłopotanie. Wreszcie prokurator rzekł, powtarzając kilkakrotnie:
— Winszuję ci z całego serca, pani Coquenard; obiad był wspaniały! Ależ się objadłem, o Boże!...
Objadł się zaś pan Coquenard talerzem rosołu, dwoma czarnemi łapami kurzemi i ogryzioną kością baranią, na której było trochę mięsa.
Portos był przekonany, że żartują sobie z niego, — więc zaczął podkręcać wąsa i marszczyć brwi. Ale nóżka pani Coquenard lekkiem dotknięciem nakazała mu cierpliwość.
Jednak cisza i przerwa w dalszem podawaniu, niezrozumiałe dla Portosa, miały tragiczne znaczenie dla młodych ludzi. Posłuszni spojrzeniu prokuratora, któremu towarzyszył uśmiech pani Coquenard, wstali zwolna, jeszcze powolniej złożyli serwety, poczem, oddawszy ukłon, odeszli.
— Idźcie, młodzieńcy, idźcie trawić przy pracy — odezwał się poważnie prokurator.
Po odejściu pomocników pani Coquenard powstała, wyjęła z kredensu kawałek sera, nieco konfitur z pigwy, placek z migdałami i miodem, własnoręcznie przez siebie upieczony, i postawiła to wszystko na stole.
Pan Coquenard na widok tej obfitości dań zmarszczył czoło, a Portos, pomyślawszy, że deser ten nie zastąpi mu obiadu, zagryzł wargi i rozejrzał się za półmiskiem z fasolą, — ale ten, niestety, już zniknął ze stołu.
— Prawdziwa uczta! — wołał pan Coquenard, kręcąc się na krześle, — prawdziwa uczta! „Epulae epularum!“ Lukullus, podejmowany przez Lukullusa!
Portos spojrzał na stojącą obok niego flaszkę, i przyszła mu myśl, że uda mu się zaspokoić głód winem, chlebem i serem; ale flaszka była już próżna, państwo zaś Coquenard, jak się zdawało, nie zwracali na to wcale uwagi.
— Dobrze — pomyślał Portos, — przeliczyłem się...
Oblizał językiem łyżeczkę konfitur i wbił zęby w lepki, zakalcowaty placek, dzieło pani Coquenard.
— No! ofiara dopełniona! — pomyślał. — Ach! gdybym nie miał tej błogiej nadziei, że razem z panią Coquenard zajrzę do szafy jej męża!...
Pan Coquenard po rozkoszach wspaniałej biesiady, której nie przestawał nazywać zbytkiem, uczuł potrzebę wypoczynku. Mimo nadziei, jaką żywił Portos, że drzemka odbędzie się w tym samym pokoju, niedobry prokurator nie chciał słyszeć o niczem i dopóty gderał, póki go nie zaprowadzono do jego gabinetu i nie usadowiono naprzeciwko szafy, na podstawie której, dla większej snadź pewności, oparł nogi.
Prokuratorowa zaprowadziła Portosa do sąsiedniego pokoju, gdzie rozpoczęli oboje szukać gruntu do porozumienia się.
— Mógłbyś przychodzić do nas na obiad trzy razy w tygodniu — mówiła pani Coquenard.
— Dziękuję — odparł Portos; — nie lubię nadużywać gościnności. Zresztą muszę pomyśleć o mojem umundurowaniu.
— Prawda! — westchnęła prokuratorowa, — ...to nieszczęsne umundurowanie!
— Niestety — rzekł Portos.
— Czegóż ci więc potrzeba, panie Portosie?
— Och! mnóstwa rozmaitych rzeczy — mówił Portos. — Jak pani wiadomo, muszkieterowie są wyborowymi żołnierzami, potrzebują zatem wielu przedmiotów, które są całkiem zbyteczne dla takich naprzykład gwardzistów lub straży pałacowej.
— Niech pan wyliczy wszystko szczegółowo.
— Wszystko razem mogłoby kosztować... — namyślał się Portos, który wolał mówić o całości, niż o szczegółach.
Prokuratorowa czekała z drżeniem.
— Ileż? ile? — zapytała niecierpliwie. — Mam nadzieję, że nie więcej...
I tu zbrakło jej słów.
— Och! niewiele! — odparł Portos. — Wszystko razem kosztować będzie najwyżej... dwa tysiące pięćset liwrów... — Ale natychmiast dodał: — Sądzę nawet, że przy zachowaniu możliwej oszczędności wystarczyłoby mi dwa tysiące liwrów.
— Boże! — krzyknęła, — dwa tysiące liwrów! ależ to majątek!
Portos skrzywił się znacząco, a pani Coquenard w lot zrozumiała, co chce przez to powiedzieć, i dodała:
— Zapytywałam o szczegóły — rzekła, — gdyż mam wielu krewnych i znajomych w kołach handlowych i jestem niemal pewna, że potrafiłabym kupić wszystko o sto procent taniej, aniżeli pan sam musiałbyś zapłacić.
— Ach! więc o to chodzi? — zauważył Portos.
— Tak, drogi panie Portosie! Przedewszystkiem więc potrzebujesz konia?
— Tak, najpierw konia.
— Otóż zdaje mi się, że ta sprawa byłaby już załatwiona...
— Hm! — rzekł Portos, uradowany, — dobre i to, że przynajmniej o konia niema kłopotu. Ale potrzebna jest całkowita uprząż, składająca się z takich części, które może nabyć tylko sam muszkieter. Zdaje mi się jednak, że nie powinno to kosztować więcej, jak jakieś trzysta liwrów.
— Trzysta liwrów!? — zawołała prokuratorowa z westchnieniem, a po chwili dodała: — No, dobrze! przypuśćmy, trzysta liwrów.
Portos uśmiechnął się. Czytelnik przypomina sobie zapewne, że posiadał on pyszny rzęd na konia, pochodzący od Buckinghama; więc owe trzysta liwrów zamierzał zdradziecko schować do kieszeni.
— Dalej potrzeba jeszcze konia dla mego służącego i kufrów podróżnych — wyliczał. — O uzbrojenie nie troszcz się pani — dodał; — mam je w komplecie.
— Konia dla służącego? — powtórzyła z wahaniem prokuratorowa. — Czyż ten służący jest tak wielkim panem, mój przyjacielu, że aż musi posiadać konia?
— Jakto? uważasz mię pani za żebraka? — zapytał dumnie Portos.
— Bynajmniej; chciałam tylko zaznaczyć, że piękny muł wygląda niekiedy równie dobrze, jak koń. A zdaje mi się, że byłoby mi łatwo wystarać się dla pańskiego Mousquetona o doskonałego muła...
— Zgoda! niech będzie i dobry muł — odparł Portos. — Masz pani słuszność; widziałem wielkich panów hiszpańskich, których cała świta jeździła na mułach. Ale nie zapominaj, droga pani Coquenard, że muł potrzebuje czapraka i dzwonków.
— Niech pan będzie o nie spokojny — odrzekła prokuratorowa.
— Zatem jeszcze toboły podróżne — zauważył Portos.
— Och! nie kłopocz się pan o to wcale — zawołała pani Coquenard. — Mój małżonek posiada pięć czy sześć kufrów podróżnych, więc wybierzesz sobie z nich najlepszy. Jeden zwłaszcza, który szczególnie lubi, jest tak wielki, że świat cały możnaby w nim pomieścić.
— I ten kufer jest próżny? — zapytał niby naiwnie Portos.
— Oczywiście, zupełnie próżny — odpowiedziała równie naiwnie prokuratorowa.
— Ach, moja droga! — rzekł Portos, — ja potrzebuję przecież kufra dobrze wyładowanego.
Na te słowa z piersi pani Coquenard wyrwało się ponowne westchnienie. Moliere nie napisał był jeszcze scen ze swego „Skąpca“, — pani Coquenard wyprzedziła zatem Harpagona.
W ten sposób omówiono kolejno resztę umundurowania, a wynikiem narady było, że pani Coquenard zgodziła się dać gotówką osiemset liwrów, oraz dostarczyć konia i muła, którym miał przypaść zaszczyt dźwigania w drodze do sławy Portosa i Mousquetona.
Dokonawszy tej umowy, Portos pożegnał panią Coquenard, która wprawdzie usiłowała go zatrzymać słodkiemi spojrzeniami, ale musiała ustąpić pierwszeństwa królowi, gdyż Portos wymówił się obowiązkami służbowymi.
Muszkieter wrócił do domu wściekle głodny i z tego powodu w bardzo złym humorze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.