Trzej muszkieterowie (Dumas, 1927)/Tom I/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Wydawca | Biblioteka Rodzinna |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
D‘Artagnan udał się wprost do pana de Tréville. Rozważył, iż za chwilę kardynał uprzedzony zostanie przez tego potępieńca, który widocznie był jego agentem, i słusznie sądził, iż nie ma czasu do stracenia. Serce młodzieńca radością było wezbrane.
Zdarzała mu się sposobność, w której były jednocześnie sława i pieniądze do zdobycia, a nadomiar czynniki te, jak gdyby na zachętę, zbliżały go do kobiety, którą ubóstwiał. Wypadek więcej czynił dla niego, niżby śmiał żądać od Opatrzności.
Pan de Tréville znajdował się w salonie, jak zwykle, otoczony szlachtą.
D‘Artagnan, którego znano, jako dobrze widzianego, udał się prosto do gabinetu i polecił, aby dano znać, iż czeka w sprawie nader ważnej.
Po upływie pięciu minut wszedł pan de Tréville.
Na pierwszy rzut oka, poznał zacny kapitan z oblicza, na którem radość się malowała, iż zaszło rzeczywiście coś niezwykłego.
Przez całą drogę d‘Artagnan stawiał sobie pytanie: czy wypadało zwierzyć się panu de Tréville, czy też żądać tylko udzielenia odeń pozwolenia na zupełnie swobodne działanie w tajemnej sprawie. Lecz pan de Tréville tak nieskończenie dobry był dla niego, a sam tak oddany królowi i królowej, tak serdecznie przytem nienawidził kardynała, iż młodzieniec postanowił opowiedzieć mu wszystko.
— Żądałeś widzenia mnie, młody mój przyjacielu? — odezwał się pan de Tréville.
— Tak, panie — rzekł d‘Artagnan — i mam nadzieję, iż pan mi przebaczy, że go trudzę, gdy się dowiesz, o co tu chodzi.
— Mów więc, słucham.
— Chodzi tu ni mniej ni więcej — rzekł d‘Artagnan, głos zniżając — o cześć, a może nawet i o życie królowej.
— Co mówisz?... — zagadnął pan Tréville, potoczywszy wzrokiem dokoła, dla upewnienia się, czy są sami i skupiając wejrzenie badawcze na d‘Artagnanie.
— Mówię panu, iż wypadek uczynił mię panem tajemnicy...
— Którą spodziewam się, młodzieńcze, iż zachowasz kosztem twojego życia.
— Ale winienem ją powierzyć panu, bo ty jedynie dopomóc mi możesz w spełnieniu zlecenia, które otrzymałem od Jej Królewskiej Mości.
— Czy tajemnica ta do ciebie należy?
— Nie, panie, lecz do królowej.
— A czyś upoważniony do powierzenia mi jej?
— Nie panie, zlecono mi najgłębszą tajemnicę.
— Dlaczegóż więc chcesz ją zdradzić przede mną?...
— Ponieważ, mówię, bez pana nie mogę nic zrobić, a lękam się, byś nie odmówił mi łaski, której żądać przychodzę, jeżeli nie będziesz wiedział, w jakim celu o nią proszę.
— Zachowaj tę tajemnicę, młodzieńcze, i mów, czego pragniesz?
— Pragnę, abyś pan dla mnie otrzymał od pana Desessarts, urlop dwutygodniowy.
— Kiedy?
— Tej nocy jeszcze.
— Opuszczasz Paryż?
— Jadę z poleceniem.
— Czy możesz mi powiedzieć dokąd?
— Do Londynu.
— Czy zależy komu na tem, abyś się tam nie dostał?
— Sądzę, iż kardynał dałby wszystko na świecie, aby mi w tem przeszkodzić.
— Sam jedziesz?
— Sam.
— W takim razie nie dojedziesz nawet do Bondy: ja ci to mówię, słowo Trévilla.
— Dlaczego?
— Zamordować cię każą.
— Umrę, spełniając swój obowiązek.
— Lecz posłannictwo twoje nie będzie spełnione.
— To prawda — zauważył d‘Artagnan.
— Wierzaj mi — ciągnął dalej Tréville — w przedsięwzięciach tego rodzaju na czterech, jeden tylko dotrzeć może do miejsca.
— A! masz pan słuszność — rzekł d‘Artagnan — lecz znasz przecie Athosa, Porthosa i Aramisa i wiesz, czy mogę nimi rozporządzać.
— Ale nie powierzaj im tajemnicy, której i ja znać
nie chcę.
— Raz na zawsze przysięgliśmy sobie ślepe zaufanie i wierność bez granic; wreszcie pan może im powiedzieć, iż ufasz mi zupełnie, a tak samo, jak pan, i oni mi zawierzą.
— Mogę każdemu z nich posłać dwutygodniowy urlop, nic więcej; Athosowi, któremu rana dolega, aby udał się do wód w Forges; Porthosowi zaś i Aramisowi, aby towarzyszyli przyjacielowi, który potrzebuje ich pomocy w chorobie. Doręczenie urlopu będzie dowodem, iż upoważniam ich do podróży.
— Dzięki, panie, jesteś nieskończenie dobry.
— Idź więc do nich natychmiast i niech wszystko będzie tej nocy gotowe. A!... napisz-że mi zaraz prośbę do pana Desessarts. Być może, iż miałeś szpiega za piętami, a w takim razie odwiedziny twoje znane są już kardynałowi, będą tem przynajmniej uprawnione.
D‘Artagnan napisał prośbę, a pan de Tréville, biorąc ją do ręki zaręczył, iż przed drugą po północy cztery urlopy przesłane zostaną do własnych mieszkań muszkieterów.
— Zechciej pan odesłać mój do Athosa — rzekł d‘Artagnan. — Przy powrocie do siebie, lękam się jakiego zdradzieckiego spotkania.
— Bądź spokojny. Bywaj zdrów i szczęśliwej drogi! Ale! ale! — rzekł Tréville, przywołując go napowrót.
D‘Artagnan zawrócił.
— A masz ty pieniądze?
D‘Artagnan zabrzęczał trzosem w kieszeni.
— Ale czy dosyć? — zapytał de Tréville.
— Trzysta pistolów.
— To dobrze, można z tem na koniec świata zajechać; ruszaj więc.
D‘Artagnan pożegnał pana de Tréville, który podał mu rękę, młodzieniec uścisnął ją z szacunkiem i wdzięcznością.
Odkąd przybył do Paryża, mógł tylko poszczycić się tym niezrównanym człowiekiem, którego w każdym wypadku znajdował zawsze zacnym, prawym i wielkim.
Najpierw udał się do Aramisa, a nie był u niego od owego pamiętnego wieczoru, kiedy śledził panią Bonacieux.
Co więcej, ile razy widział go odtąd, spostrzegał smutek głęboki, rozlany na jego obliczu.
Tego wieczora również Aramis siedział chmurny i zamyślony.
D‘Artagnan zagadnął go o tę ponurą melancholję, lecz Aramis zwalał wszystko na komentarze nad osiemnastym rozdziałem świętego Augustyna, które napisać był zmuszony na tydzień następny i to, jak mówił, tak go wielce zajmowało.
Gdy rozmawiali już czas jakiś, wszedł służący pana de Tréville, niosąc papiery zapieczętowane.
— Cóż to takiego? — zapytał Aramis.
— Urlop, żądany przez pana — odrzekł lokaj.
— Przeze mnie? ja wcale nie żądałem urlopu.
— Nic nie mów, tylko bierz — odezwał się d‘Artagnan — ty, przyjacielu, masz pół pistola za fatygę; podziękuj bardzo panu de Tréville od pana Aramisa. Ruszaj.
Służący skłonił się nisko i wyszedł.
— Cóż to znaczy? — zapytał Aramis.
— Wybieraj się w podróż dwutygodniową chodź ze mną.
— Ależ ja teraz właśnie nie mogę wyjechać z Paryża, nie wiedząc...
Aramis zaciął się.
— Co się z nią stało, nieprawdaż? — dokończył d‘Artagnan.
— Z kim? — podchwycił Aramis.
— Z damą, która tu była, z damą o haftowanej chusteczce.
— Kto ci o tem powiedział? — zawołał Aramis, blednąc jak chusta.
— Widziałem ją.
— I ty wiesz, kto ona jest?
— Domyślam się przynajmniej.
— Słuchaj — rzekł Aramis — skoro tyle rzeczy już ci wiadomo, może wiesz także, co się z nią stało?
— Sądzę, iż powróciła do Tours.
— Do Tours? a tak, więc znasz ją widocznie. Lecz, jak mogła tam powrócić, nie powiedziawszy mi o tem ani słowa?
— Obawiała się, aby nie aresztowano.
— Czemu nie napisała do mnie?
— Bo lękała się tem skompromitować ciebie.
— D‘Artagnanie, życie mi zwracasz! — zawołał Aramis. — Sądziłem już, że mną wzgardzono, że mnie zdradzono. Tak szczęśliwy się czułem, ujrzawszy ją znowu! Nie mogłem uwierzyć, aby narażała swoją wolność dla mnie; a jednak jaka przyczyna sprowadzić ją mogła do Paryża?
— Przyczyna, dla której dziś wyruszamy do Londynu.
— A cóż to za przyczyna? — zapytał Aramis.
— Dowiesz się o niej kiedyś, Aramisie; na teraz chcę naśladować powściągliwość w mowie siostrzenicy doktora.
Uśmiechnął się Aramis, przypomniał sobie bowiem bajkę, opowiedzianą przyjaciołom.
— Dobrze skoro więc wyjechała z Paryża, a ty pewny tego jesteś, d‘Artagnanie, nic mnie już nie zatrzymuje, i gotów jestem z tobą pojechać... Dokądże teraz idziesz?
— Do Athosa, ale proszę cię, śpiesz się, bo dużo czasu już straciliśmy. Zawołaj Bazina.
— Czy i on z nami pojedzie?
— Może. W każdym razie byłoby dobrze ażeby z nami poszedł do Athosa.
Aramis przywołał Bazina i rozkazał mu podążyć za nimi do Athosa.
— Chodźmy — rzekł biorąc płaszcz, szpadę i trzy pistolety i otwierając wszystkie szufladki dla przekonania się, czy w nich nie znajdzie choć kilku zabłąkanych pistolów.
Przekonawszy się ostatecznie, że poszukiwania te są zbyteczne, ruszył za d‘Artagnanem, rozmyślając, w jaki sposób młody kadet z gwardji tak dobrze, jak i on, wiedział, kto była ta dama, której udzielił gościnności u siebie, i że lepiej jeszcze wiedział od niego, co się z nią stało.
Wychodząc, Aramis położył rękę na ramieniu d‘Artagnana i wpatrzywszy się w niego badawczo, rzekł:
— Nie mówiłeś o niej nikomu?
— Nikomu w świecie.
— Ani Athosowi, ani Porthosowi nawet?
— Nie pisnąłem ani słówka.
— Tem lepiej.
Spokojny już zupełnie, Aramis szedł obok d‘Artagnana, wkrótce obydwaj przybyli do Athosa.
Zastali go z urlopem w jednej i listem od pana de Tréville w drugiej ręce.
— Czy nie moglibyście mnie objaśnić, co znaczy ten urlop i ten list, który odebrałem? — zapytał ich zdziwiony.
„Drogi mój Athosie, i ja chciałbym, skoro zdrowie twoje koniecznie tego wymaga, abyś mógł odpocząć przez parę tygodni. Wybierz się więc do wód w Forges, lub dokąd ci się podoba, i powróć należycie do zdrowia.
Tréville.“
— List ten i urlop znaczą, Athosie, że potrzeba jechać ze mną.
— Do wód w Forges?
— Wszystko jedno dokąd.
— W usługach króla?
— Króla i królowej, bo czyż nie jesteśmy sługami ich królewskich mości?
W tej chwili wszedł Porthos.
— Co u licha — rzekł — dziwne rzeczy się dzieją; odkądże to w muszkieterach udzielają ludziom urlopów, gdy o nie nie proszą wcale?
— Odtąd, odkąd mają przyjaciół, którzy żądają tego w ich imieniu — rzekł d‘Artagnan.
— A! a! — zawołał Porthos — widocznie coś tu nowego się święci?
— Tak — rzekł Aramis — jedziemy.
— Dokąd?
— Na honor, nie mam pojęcia — odezwał się Athos — zapytaj d‘Artagnana.
— Do Londynu, panowie — odrzekł tenże.
— Do Londynu! — wykrzyknął Porthos — a cóż my tam będziemy robili?
— Tego właśnie powiedzieć wam nie mogę, trzeba mi zaufać.
— Ależ na podróż taką potrzeba pieniędzy — dodał Porthos — a ja ich nie mam wcale.
— Ani ja — odezwał się Aramis.
— Ani ja — rzekł Athos.
— Ja mam — odparł d‘Artagnan, wyciągając skarb swój z kieszeni i kładąc go na stole. — Trzos ten zawiera trzysta pistolów; każdy z nas weźmie po siedemdziesiąt pięć; to wystarczy, aby zajechać do Londynu i powrócić stamtąd. Zresztą, bądźcie spokojni, nie wszyscy my tam dojedziemy.
— A to czemu?
— Bo według wszelkiego prawdopodobieństwa, niektórzy z nas pozostaną w drodze.
— Czyż to jaka wyprawa wojenna?
— I to najniebezpieczniejsza, oznajmiam wam, moi panowie.
— Masz tobie! lecz jeżeli mamy iść na śmierć, chciałbym przynajmniej wiedzieć, dlaczego? — rzekł Porthos.
— O! dużo na tem skorzystasz — odezwał się Athos.
— Jednakże i ja jestem tego zdania, co Porthos — rzekł Aramis.
— A czy słyszeliście kiedy, aby król nam zdawał sprawę? Nie; mówi wam ot po prostu: Panowie, biją się w Gaskonji, czy też we Flandrji; idźcie tam bić się!.... i idziecie. Dlaczego? wszak to was nie obchodzi bynajmniej.
— Słusznie powiada d‘Artagnan — przemówił Athos — mamy trzy urlopy od pana de Tréville i mamy trzysta pistolów, nie wiem od kogo. Idźmy więc dać się zabić tam, dokąd nas posyłają. Czyż życie warte jest tyle rozpraw? D‘Artagnanie, gotów jestem z tobą iść.
— Ja także — rzekł Porthos.
— I ja też — dodał Aramis. — Zwłaszcza, że chętnie opuszczę Paryż. Potrzebuję rozrywki.
— Tem lepiej! będziecie jej mieć niemało, moi panowie, bądźcie tego pewni! — podchwycił d‘Artagnan.
— No, a teraz, kiedyż jedziemy? — zagadnął Athos.
— Natychmiast — odparł d‘Artagnan — nie mamy do stracenia ani chwili.
— Hola! Grimaud, Planchet, Mousqueton, Bazin! — krzyknęli czterej młodzieńcy, przywołując swoich pachołków — czyścić nam buty i sprowadzić konie ze stajni pałacowej.
Każdy muszkieter trzymał w stajni ogólnych koszar konia swego i swego pachołka. Wszyscy czterej służący popędzili cwałem.
— A teraz ułóżmy plan wyprawy — odezwał się Porthos. — Dokąd najpierw jedziemy?
— Do Calais — odparł d‘Artagnan — jest to droga najprostsza do Londynu.
— Niech i tak będzie! — rzekł Porthos — ale jabym coś powiedział...
— Mów.
— Czterej mężczyźni, podróżujący razem, wyglądają zawsze podejrzanie: D‘Artagnan da każdemu z nas zlecenie. Ja najprzód wyruszę drogą do Boulogne, we dwie godziny po mnie Athos wypuści się w stronę Amiens; Aramis podąży za nami drogą do Noyon; d‘Artagnan zaś pojedzie, którędy mu się spodoba, w ubraniu Plancheta, gdy tymczasem Planchet uda się za nami, przebrany za d‘Artagnana w mundurze gwardzistów.
— Panowie — odezwał się Athos — mojem zdaniem, nie należy wtajemniczać pachołków w sprawy tego rodzaju: szlachta nieraz zdradza tajemnice podobne, służba sprzedaje je zawsze.
— Plan Porthosa wydaje mi się niepraktycznym, z tego względu, iż ja sam nie wiem, jakie zlecenia dać mu mogę. Jestem oddawcą listu, nic więcej. Nie mam i nie mogę stworzyć trzech kopij tego pisma skoro zamknięte jest pieczęcią; według mego więc zdania, wypada nam podróżować wspólnie. List ten tu się znajduje, w tej oto kieszeni.
I wskazał, gdzie list ma ukryty.
— Jeżeli zabity zostanę, jeden z was go weźmie i dalej pojedzie; gdy padnie ten drugi, przyjdzie kolej na innego, i tak następnie; chodzi przecie o to, aby choć jeden dotarł do miejsca.
— Brawo, d‘Artagnan! zgadzam się z tobą zupełnie — rzekł Athos. — Nadewszystko należy być konsekwentnym; ja mam się leczyć kąpielami, wy mi towarzyszyć będziecie; jestem wolny. Jeżeli zechcą nas aresztować, pokażę list pana de Tréville, a wy wasze urlopy; jeżeli napastować was będą, bronić się będziemy razem; jeżeli sądzić nas będą, utrzymywać będziemy do ostatniego, że nie mieliśmy innego zamiaru, prócz kąpania się w morzu; pojedyńczo nie trudno byłoby nam poradzić, gdy tymczasem czterech mężczyzn razem tworzy już zastęp pokaźny. Uzbroimy czterech pachołków w pistolety i muszkiety; gdyby nawet armję przeciw nam wysłano, stawimy jej czoło, a ten, który przeżyje, jak mówi d‘Artagnan, doręczy list.
— Dobrze powiedział — zawołał Aramis — nie często mówisz, Athosie, lecz, gdy się odezwiesz, to już, jak święty Jan Złotousty. Ja przyjmuję plan Athosa. A ty, Porthosie?
— Ja także — odrzekł tenże — jeżeli tylko podoba się d‘Artagnanowi. On, jako oddawca listu, jest z natury rzeczy wodzem wyprawy; niech postanowi, a my wykonamy.
— A więc! — odezwał się d‘Artagnan — postanawiam, iż przyjmujemy plan Athosa i że za pół godziny wyruszymy w drogę.
I każdy z nich, sięgnąwszy ręką do trzosa, wziął siedemdziesiąt i pięć pistolów i przygotowywał się do wyjazdu o umówionej godzinie.