Trzej muszkieterowie (Dumas, 1927)/Tom I/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Wydawca | Biblioteka Rodzinna |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Dnia następnego w całym Paryżu mówiono tylko o balu, który panowie urzędnicy miejscy wydali na cześć króla i królowej, a w którym Ich Królewskie Moście mieli tańczyć balet „Merlaison”, będący ulubionym tańcem króla.
Od tygodnia przygotowywano wszystko w ratuszu do tego uroczystego wieczoru.
Stolarze miejscy ustawiali trybuny, na których miały zająć miejsca zaproszone damy; kupcy korzenni przyozdobili salony dwustu świecami z białego wosku, co w owych czasach było niesłychanym zbytkiem; wreszcie zamówiono dwudziestu skrzypków za cenę podwójną, z racji, jak świadczy kronika, że mieli rzępolić noc całą.
O dziesiątej zrana niejaki pan de la Coste, chorąży gwardji królewskiej, po nim dwóch oficerów i kilku łuczników, zażądali od pisarza sądu trybunału, nazwiskiem Clément kluczy od wszystkich drzwi pokojów i sal ratusza.
Klucze te wręczone im zostały natychmiast. Przy każdym z nich była karta z oznaczeniem, jakie drzwi otwierał, a od chwili tej imci pan de La Coste poleconą miał straż nad wszystkiemi wejściami i przejściami pałacu.
O jedenastej nadszedł znowu Duhallier, kapitan gwardji, prowadząc za sobą pięćdziesięciu łuczników, których porozstawiał w ratuszu, pod wyznaczonemi im drzwiami.
O trzeciej przybyły dwa oddziały straży, jedna francuska, druga szwajcarska. Oddział francuski składał się w połowie z podkomendnych pana Duhallier, a w połowie z podkomendnych pana Des Essarts.
O szóstej wieczorem zaczęli zjeżdżać się zaproszeni. W miarę jak przybywali, rozmieszczano ich w wielkiej sali na przygotowanych wzniesieniach.
O dziewiątej zjawiła się pani prezydentowa miasta. Jako osoba, zajmująca pierwsze po królowej miejsce w uroczystości, powitana została przez dostojników miasta i zasiadła w loży naprzeciw tej, którą miała zająć królowa.
O dziesiątej w małej sali od strony kościoła świętego Jana, przed srebrnym bufetem, strzeżonym przez czterech łuczników, zastawiono kolację dla króla, składającą się z konfitur.
O północy rozległy się niezliczone okrzyki na cześć króla, który zbliżał się ulicami, prowadzącemi z Luwru do ratusza, teraz uiluminowanemi latarniami w przeróżnych kolorach.
Panowie urzędnicy miejscy, przybrani w suknie sukienne, poprzedzani przez sześciu policjantów z pochodniami, wyruszyli co tchu naprzeciw króla i spotkali go na schodach, gdzie starszy cechu kupieckiego składał mu hołd i dzięki za przybycie, na co Jego Królewska Mość odpowiedział, zwalając opóźnienie swoje na kardynała, z którego winy teraz dopiero przybywa, gdyż zatrzymał go do godziny jedenastej roztrząsaniem spraw państwowych.
Jego Królewska Mość w stroju balowym znajdował się w towarzystwie brata swego, hrabiego de Soissons, wielkiego jałmużnika, księcia de Longueville, księcia d‘Elbeuf, hrabiego d‘Harcourt, hrabiego de la Roche-Guyon, pana de Liancourt, pana de Baradas, hrabiego de Cramail i kawalera de Souveray.
Wszyscy zauważyli, że troska jakaś osiadła na czole królewskiem.
Osobny gabinet przygotowany był dla króla, a osobny dla brata królewskiego. W każdym z nich gotowe były ubrania.
Tak samo przysposobiono wszystko dla królowej i dla pani prezydentowej.
Panowie i panie, należący do świty królewskiej, mieli się ubierać po dwie osoby razem w pokojach, na ten cel przeznaczonych.
Król, zanim wszedł do gabinetu, wydał rozkaz, ażeby go zawiadomiono o przybyciu kardynała.
W pół godziny po ukazaniu się króla nowe okrzyki oznajmiły przybycie królowej.
Panowie urzędnicy wyruszyli znów na spotkanie dostojnego gościa.
Królowa weszła do sali. Zauważono, iż również jak król miała wygląd smutny, a nadewszystko znużony.
W chwili, gdy wchodziła, zapuszczone dotąd firanki małej loży rozchyliły się, a z poza nich wyjrzało blade oblicze kardynała, przybranego w strój hiszpański.
Utkwił wzrok w oczach królowej, a uśmiech szatański okolił jego usta. Nie miała na sobie zapinek djamentowych.
Królowa zatrzymała się chwilę, aby przyjąć powitania panów miejskich i odpowiedzieć na ukłony dam.
Naraz w drzwiach sali zjawił się król, a za nim kardynał. Ten mówił coś zcicha do niego, a król był śmiertelnie blady.
Bez maski, mając na sobie zaledwie narzucony kaftan, z niezawiązanemi wstążkami, król przebił się przez tłumy, stanął przed królową i odezwał się zmienionym głosem:
— Pani, dlaczego nie masz na sobie zapinek djamentowych, skoro wiesz przecie, że przyjemnie byłoby mi je widzieć?
Królowa potoczyła wzrokiem dokoła i ujrzała za sobą kardynała z piekielnym uśmiechem na ustach.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła głosem niepewnym — nie wzięłam ich, gdyż lękałam się, ażeby w tłoku takim nie uległy jakiemu wypadkowi.
— Źle zrobiłaś, pani. Jeżeli ci je dałem, to, abyś się w nie ubierała. Mówię ci, że źle zrobiłaś...
Głos króla drżał z gniewu; wszyscy ze zdziwieniem patrzyli i słuchali, nie pojmując, co to miało znaczyć.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się królowa — mogę posłać po nie do Luwru, gdzie się znajdują i życzenia Waszej królewskiej Mości zostaną spełnione.
— Zrób tak, pani, i to jak można najprędzej, gdyż za godzinę zaczną się tańce.
Królowa skłoniła głowę z uległością i poszła za damami, które miały zaprowadzić ją do gabinetu, dla niej przygotowanego.
Król zaś udał się do swego gabinetu. W sali nastąpiło chwilowe zamieszanie i niepokój.
Wszyscy zdołali spostrzec, że coś zaszło pomiędzy królewską parą; lecz tak cicho mówili oboje, a przez uszanowanie każdy się usunął, nikt zatem nic nie słyszał.
Skrzypki rzępoliły co sił, lecz nikt na nie nie zważał.
Pierwszy wyszedł król ze swego gabinetu.
Miał na sobie wytworny strój myśliwski, a brat królewski i inni panowie podobnież byli ubrani. Królowi ten strój najlepiej przypadał do twarzy, wyglądał w nim rzeczywiście, jak najpierwszy dostojnik swego królestwa.
Kardynał podszedł do króla i oddał mu pudełeczko.
Król otworzył je, znalazł dwie zapinki djamentowe.
— Co to ma znaczyć? — zapytał kardynała.
— Nic — odrzekł tenże — ale, jeżeli królowa ukaże się w zapinkach, o czem wątpić sobie pozwalam, przelicz je, Najjaśniejszy Panie, a jeżeli dziesięć ich tylko będzie, zapytaj Jej Królewską Mość, kto mógł jej te dwie wykraść?
Król badawczo spojrzał na kardynała, lecz nie miał czasu na pytanie. Z ust obecnych wyrwał się okrzyk uwielbienia.
Jeżeli król był najpiękniejszym mężczyzną w królestwie, królowa niezaprzeczenie była najpiękniejszą kobietą we Francji.
W istocie strój łowiecki przecudnie przypadał jej do twarzy; miała kapelusik pilśniowy z błękitnemi piórami, obcisły surducik z perłowego aksamitu, spięty djamentowemi guzikami, spódniczkę błękitną atłasową, haftowaną srebrem. Na lewem ramieniu iskrzyły się zapinki, podtrzymywane węzłem tegoż koloru, co pióra i spódniczka.
Król zadrżał z radości, a kardynał zatrząsł się z gniewu. Ponieważ jednak stali zdaleka od królowej, nie mogli żadną miarą policzyć zapinek.
Królowa je miała, lecz czy było ich dziesięć, czy dwanaście?...
W tej chwili dały skrzypki znak do rozpoczęcia baletu. Król podszedł do pani prezydentowej, z którą miał tańczyć, a brat królewski do królowej.
Stanęli w miejscach właściwych, i rozpoczęto taniec z figurami.
Król tańczył naprzeciw królowej, a za każdym razem, gdy się z nią mijał, pożerał oczami zapinki, nie mogąc ich się doliczyć.
Czoło kardynała zimny pot oblewał.
Balet ciągnął się całą godzinę, składał się on z szesnastu figur.
Skończył się nareszcie, wśród ogólnych zachwytów i oklasków; każdy z tańczących odprowadził damę swoją na miejsce; król zaś, skorzystawszy z przywileju opuszczenia damy tam, gdzie stanęli, czemprędzej zbliżył się do królowej.
— Dzięki ci, pani — rzekł — za względy, jakie okazałaś dla życzeń moich, lecz zdaje mi się, iż brakuje ci dwóch zapinek i oto je pani odnoszę.
Z temi słowy podał królowej dwie zapinki, oddane mu przez kardynała.
— Jakto? Najjaśniejszy Panie — zawołała królowa, udając najwyższe zdziwienie — dodajesz mi jeszcze dwie zapinki, to będę ich miała już czternaście.
Rzeczywiście król naliczył brylantów dwanaście na ramieniu królowej.
Przywołał kardynała.
— Cóż to ma znaczyć, panie kardynale? — zapytał go król surowo.
— To znaczy, Najjaśniejszy Panie — odparł tenże — iż pragnąłem, aby królowa przyjęła odemnie te zapinki, a nie śmiąc ofiarować ich sam, uciekłem się do tego sposobu.
— Tem więcej wdzięczna jestem waszej eminencji — odrzekła królowa z uśmiechem, dowodzącym, iż nie dała się złapać na tę tak mądrze obmyślaną grzeczność kardynała — a przekonana jestem, iż dwie te zapinki więcej cię kosztują, niż tamte dwanaście Jego Królewską Mość kosztowały.
Pożegnawszy następnie króla i kardynała, skierowała się w stronę pokoju, w którym się ubierała i gdzie miała się rozebrać.
Cała uwaga, jaką przy zaczęciu tego rozdziału zmuszeni byliśmy zwrócić na dostojne osobistości, przez nas wprowadzone, oddaliła nas na chwilę od tego, ktoremu Anna Austrjacka zawdzięczała swój niesłychany triumf, jaki odniosła nad kardynałem.
Człowiek ten, zapomniany, nieznany, zamieszany w tłumie, zalegającym jedno z wejść do sali, przypatrywał się stamtąd scenie, zrozumiałej dla czterech jedynie osób: króla, królowej, jego eminencji i dla niego.
Królowa powróciła do swego pokoju, d‘Artagnan zaś gotował się do odejścia, gdy uczuł na ramieniu lekkie dotknięcie.
Obejrzał się i spostrzegł młodą kobietę, dającą mu znak, aby szedł za nią.
Twarz jej była ukryta pod czarną aksamitną maską, lecz pomimo tej ostrożności, przedsięwziętej raczej dla innych, niż dla niego, poznał odrazu zwykłą przewodniczkę swoją, zręczną i dowcipną panią Bonacieux.
W przeddzień zaledwie spojrzeć na siebie mogli w loży szwajcara Germana, dokąd d‘Artagnan wywołać ją kazał.
Jej zaś tak śpieszno było zanieść królowej dobrą nowinę o szczęśliwym powrocie wysłańca, iż kochankowie zaledwie słów parę zamienić z sobą zdołali.
Udał się więc d‘Artagnan za panią Bonacieux, podniecony dwoistem uczuciem, miłości i ciekawości.
Przez całą drogę, w miarę jak korytarze coraz bezludniejsze się stawały, d‘Artagnan chciał ją pochwycić, zatrzymać, bodaj chwilę na nią popatrzyć; lecz, jak ptaszyna lekka, wymykała mu się z rąk, a gdy przemówić chciał do niej, z wyrazem rozkazującym, a pełnym wdzięku kładła mu na usta paluszek, co przypominało, iż jest pod panowaniem tej, której winien ślepe posłuszeństwo, a która nie pozwalała ani trochę się zbliżyć.
Nareszcie po paru minutach kołowania, otworzyła drzwi i wprowadziła młodzieńca do zupełnie ciemnego gabinetu. Dając mu nowy znak milczenia, otworzyła ukryte za draperją drzwi drugie, przez które wpadło światło jaskrawe, i zniknęła.
D‘Artagnan stał nieruchomy przez chwilę, zadając sobie pytanie, gdzie się znajduje, lecz wkrótce promyk światła, wpadający do pokoju, a z nim ciepłe i wonne powietrze, które go owiało, rozmowa kilku kobiet, odzywających się z szacunkiem i elegancją zarazem, po kilkakroć powtórzone słowo „Królewska mość“, dowiodły mu jasno, iż znajduje się w gabinecie, przytykającym do pokoju królowej.
Stał więc w cieniu i czekał.
Królowa była widocznie wesoła i uszczęśliwiona, co zdawało się mocno dziwić otaczające je osoby, które przywykły widzieć ją z wiekuistą troską na czole.
Radosne to uczucie składała na karb pięknej uroczystości i przyjemności, jaką sprawił jej balet, a ponieważ królowej przeczyć nie wolno, czy się uśmiecha, czy płacze, unoszono się ogólnie nad uprzejmością panów urzędników miasta Paryża.
D‘Artagnan, chociaż nie znał wcale królowej, odróżnił jednak głos jej pomiędzy innemi, najpierw po lekkim cudzoziemskim akcencie, nareszcie po mimowolnej wyniosłości, z jaką wyrażają się zwykle ludzie, najwyższą piastujący władzę.
Słyszał, jak zbliżała i oddalała się od drzwi otwartych, parę razy nawet widział cień jej postaci, przesłaniający światło.
Nareszcie z poza draperyj wysunęła się ręka przecudnych kształtów i białości; zrozumiał, że to jest nagroda dla niego: padł na kolana, ujął tę rękę i wycisnął na niej pełen uszanowania pocałunek.
Ręka usunęła się następnie, pozostawiając mu przedmiot, w którym rozpoznał pierścień.
W tej chwili drzwi się zamknęły i znalazł się pogrążony w ciemności.
D‘Artagnan włożył na palec pierścionek i znowu czekał.
Widocznem było, że nie wszystko jeszcze skończone.
Po nagrodzie za wierność, nadchodziła nagroda jego miłości.
Zresztą balet był skończony, lecz zabawa zaledwie rozpoczęta.
Kolacja miała być o trzeciej, a zegar na wieży Ś-go Jana, wydzwonił przed chwilą trzy kwadranse do drugiej.
W istocie głosy zaczęły cichnąć w pokoju sąsiednim; nareszcie oddaliły się zupełnie.
Nakoniec drzwi pokoju, w którym stał d‘Artagnan, otworzyły się znowu i ukazała się w nich pani Bonacieux.
— A! jesteś nareszcie! — zawołał d‘Artagnan.
— Cicho — rzekła młoda kobieta, kładąc rączkę swą na ustach młodzieńca — cicho! i wychodź, którędy przyszedłeś.
— Lecz gdzie i kiedy znowu cię ujrzę? — gorączkowo zagadnął d‘Artagnan.
— Powie ci to bilecik, który, wróciwszy, zastaniesz u siebie. Odejdź już, odejdź!
To mówiąc, otworzyła drzwi, prowadzące na korytarz, i wypchnęła go z gabinetu.
Posłuszny był jak dziecko, bez najmniejszego oporu i trudności, co dowodzi, że naprawdę był zakochany.