Trzej muszkieterowie (Dumas, 1927)/Tom II/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Trzej muszkieterowie
Wydawca Biblioteka Rodzinna
Data wyd. 1927
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI
INTERESY FAMILIJNE

Tak Athos nazwał obecne zajęcie. Sprawa rodzinna nie podlegała kontroli kardynała, ani też obchodziła kogokolwiek; można było zajmować się nią otwarcie.
Athos zatem wynalazł miano: Interesy familijne.
Aramis poddał myśl użycia pachołków.
Porthos wynalazł sposób wykonania, którym był: Djament królowej.
D‘Artagnan jedynie nic nie odkrył, on, najpomysłowszy zwykle z nich czterech; przyznać wypada, że jego paraliżowało samo to słowo... milady.
A!... prawda... zapomnieliśmy: odkrył on kupca na djament!
Śniadanie u pana de Tréville odbyło się wesoło i przyjemnie. D‘Artagnan miał już na sobie mundur. Ponieważ był jednakowego wzrostu z Aramisem, ten zaś, jak wiadomo, hojnie zapłacony przez księgarza, nabywcę poematu, kazał sobie zrobić parę kompletnych ubrań, — odstąpił przeto przyjacielowi całe umundurowanie.
D‘Artagnan byłby już u szczytu marzeń, gdyby nie myśli o milady, które na podobieństwo groźnej chmury, zasłaniały mu horyzont.
Po śniadaniu postanowiono zejść się wieczorem w mieszkaniu Athosa i tam ostatecznie naradzić się, co dalej czynić. Nasz gaskończyk spędził dzień cały, na pokazywaniu się w ubraniu muszkieterskiem po wszystkich ulicach obozu.
Wieczorem, o umówionej godzinie, czterech przyjaciół znalazło się razem; należało postanowić trzy rzeczy: Co napisać do brata milady? Co napisać do zręcznej osóbki w Tours? I którzy ze służących poniosą te listy?
Każdy zalecał swego.
Athos wychwalał dyskrecję Grimaud‘a, mówiącego tylko wtedy, gdy mu pan jego gębę odsznurował; Porthos rozpowiadał o sile Mousquetona, który był tak ogromny, że mógł dać radę czterem ludziom zwyczajnego wzrostu; Aramis, ufając zręczności Bazina, wysławiał zdolności swego kandydata; nakoniec d‘Artagnan pokładał ufność nieograniczoną w odwadze i śmiałości Plancheta i przypominał, jak się popisał w trudnej wyprawie londyńskiej.
Cztery te doskonałości długo walczyły o pierwszeństwo, a panowie ich rozprawiali i starali się dowieść, że każdy ma rację, czego powtarzać nie będziemy z obawy przed nudzeniem czytelnika.
— Niestety — rzekł Athos — ten, którego wyślemy, powinien posiadać cnoty wszystkich czterech.
— A gdzież znaleźć podobnego lokaja?
— Niema takiego na świecie — dodał Athos — wiem o tem doskonale: weźcie zatem Grimauda.
— Weźcie Mosquetona.
— Weźcie Plancheta; on jest odważny zręczny; to dwie najważniejsze zalety.
— Panowie — odezwał się Aramis — nie chodzi tu o to, który z naszych służących jest najdyskretniejszy, najsilniejszy, najzręczniejszy lub najodważniejszy; przedewszystkiem trzeba wiedzieć, który z nich najbardziej lubi pieniądze.
— Święta prawda, Aramisie — odparł Athos — trzeba rachować na wady ludzkie, a nie na cnoty. Księże szanowny!... jesteś wielkim moralistą.
— Zapewne — rzekł Aramis — bo nietylko potrzebujemy być dobrze obsłużeni, aby się nam udało, ale jeszcze musimy się zabezpieczyć od przegranej, bo idzie tu o głowy, i to nie o lokajskie...
— Ciszej Aramisie!...
— Prawda: lokaje wyjdą cali, — ciągnął Aramis — ale ich panowie! Czy służący nasi są tak nam oddani, aby poświęcali życie swoje dla nas? Nie, z pewnością nie...
— Na honor — odezwał się d‘Artagnan — ręczyłbym prawie za Plancheta.
— Kiedy tak, kochany przyjacielu, dodaj zatem do jego wierności dobrą sumkę pieniędzy, która zapewniłaby mu dostatek, a wtedy będziesz mógł ręczyć za niego z pewnością.
— O!... Boże wielki!... i tak zostaniecie oszukani rzekł Athos, wielki pesymista, gdy szło o ludzi. Przyrzekną wam wszystko, aby dostać pieniędzy, a w drodze strach im rozum odbierze. Gdy ich złapą, zastraszą, wygadają najtajniejsze polecenia. Cóż u djabła?... przecież nie jesteśmy dziećmi!... Aby dotrzeć do Anglji — Athos zniżył głos — trzeba przebyć całą Francję, zasianą szpiegami i kreaturami kardynała; trzeba paszportu, aby móc wsiąść na okręt; trzeba umieć po angielsku, aby dać sobie radę w Londynie. Przyznam się, że to mi się bardzo trudnem wydaje...
— Ależ gdzietam — rzekł d‘Artagnan, który pragnął, ażeby rzecz przyszła do skutku — podług mnie, przeciwnie, niema nic łatwiejszego. Ma się rozumieć, że, gdy wypiszemy do lorda de Winter niestworzone rzeczy, okropności o kardynale...
— Ciszej! — przerwał Athos.
— O intrygach i tajemnicach stanu — ciągnął d‘Artagnan, stosując się do przestrogi — wtedy bezwątpienia czeka nas łamanie kołem; lecz, na Boga, nie zapominaj, że sam mówiłeś, iż napiszemy w sprawie czysto familijnej, po to, tylko, aby milady, od chwili przybycia do Londynu, uczynił dla nas nieszkodliwą. Ja sam napiszę do niego mniej więcej w tym sensie:...
— Słuchamy — rzekł Aramis, przybierając naprzód minę krytyka.
— „Szanowny panie i drogi przyjacielu...“
— A! tak: „kochany przyjacielu“ do Anglika — przerwał Athos — dobry początek!... brawo, d‘Artagnanie!... Za to jedno słowo; będziesz poćwiartowany, zamiast być łamany kołem.
— No, to napiszę tylko: „panie“.
— Możesz nawet napisać: milordzie — dodał Athos, dbały o przyzwoitość.
— „Milordzie, czy pamiętasz małą łączkę, gdzie kozy się pasły, w Luksemburgu?“
— Dobryś! teraz Luksemburg! Pomyślą, że to aluzja do królowej matki! Dowcipnyś, ani słowa — rzekł Athos.
— Napiszę więc poprostu: „Milordzie, czy przypominasz sobie łąkę, gdzie ci życie darowano?“
— Kochany d‘Artagnanie — odezwał się Athos — nie będziesz nigdy dobrym redaktorem: „Gdzie ci życie podarowano!“ Fe, to niegodne. Nie przypomina się takiej przysługi uczciwemu człowiekowi. Dobrodziejstwo wymówione staje się obrazą.
— O! mój kochany — przerwał d‘Artagnan — nieznośny jesteś i, jeżeli mam pisać pod twoją cenzurą, to, na honor, ani myślę...
— I dobrze zrobisz. Wywijaj muszkietem i szpadą, mój drogi, doskonale się z tych dwóch rzeczy wywiązujesz, lecz pióro oddaj księdzu dobrodziejowi, jemu się ono z prawa należy.
— O tak, rzeczywiście — rzekł Porthos — oddaj pióro Aramisowi, on przecie pisuje wypracowania po łacinie!
— Niechże tak będzie — rzekł d‘Artagnan — zredaguj ten list, Aramisie; lecz uprzedzam cię, trzymaj się dobrze, bo i ja potrafię krytykować.
— Owszem, krytykuj — odezwał się Aramis z naiwną ufnością w siebie, jaką wogóle poeci się odznaczają — proszę tylko obeznać mnie ze szczegółami; wprawdzie słyszałem już, że ta pani jest wielkie ladaco i przekonałem się nawet o tem, słuchając rozmowy jej z kardynałem.
— Mówże ciszej, do wszystkich djabłów! — krzyknął Athos.
— Lecz — ciągnął Aramis — zapomniałem niektórych szczegółów...
— I ja także — dodał Porthos.
D‘Artagnan i Athos spojrzeli po sobie w milczeniu... Nakoniec Athos, zbladł okrutnie i uczynił po namyśle gest, który zrozumiał d‘Artagnan i zaczął znów mówić:
— Otóż tak trzeba napisać: „Milordzie, bratowa twoja jest zbrodniarką, chciała ona kazać cię zabić, aby odziedziczyć twój majątek. Lecz nieprawnie poślubiła twego brata, ponieważ była zamężna we Francji, gdzie została...“
— Wypędzona przez męża — przerwał Athos.
— Ponieważ przekonał się, iż jest piętnowana — dodał d‘Artagnan.
— Wielki Boże!... — krzyknął Porthos — więc ona chciała zabić swego szwagra?
— Tak.
— Była zamężna? — zapytał Aramis.
— Tak.
— Mąż jej dostrzegł, że ma kwiat lilji na ramieniu? — zawołał Porthos.
— Tak.
Te trzy tak wypowiadał Athos głosem coraz to smutniejszym.
— Kto jeszcze widział ten kwiat lilji?... — zapytał Aramis.
— D‘Artagnan i ja, a raczej mówiąc ściślej, ja i d‘Artagnan.
— Czy mąż tej ohydnej istoty żyje jeszcze?
— Tak, żyje...
— Jesteś tego pewny?
— Jak najpewniejszy.
Nastała chwila grobowej ciszy; każdy czuł się po swojemu wzruszony.
— Tym razem — zaczął Athos, pierwszy przerywając milczenie — d‘Artagnan dał nam doskonały program i to właśnie trzeba najpierw napisać.
— Do djabła! masz rację — odparł Aramis — ale zredagowanie tego jest nad wyraz trudne. Sam pan kanclerz byłby w kłopocie, chcąc napisać list w tym sensie, a przecież kancierz bardzo przyjemnie pisze. Mniejsza jednak o to! uciszcie się tylko, panowie, zaczynam pisać.
Aramis wziął pióro, zamyślił się chwilkę i nakreślił kilkanaście wierszy, prześlicznym, drobnym, iście kobiecym charakterem; następnie głosem słodkim i powolnym, kładąc nacisk na każde zdanie, czytał, co następuje:
„Milordzie!
„Osoba, pisząca tych kilka słów, miała zaszczyt skrzyżować szpadę z panem na małym placyku przy ulicy d‘Enfer.
„Od tego czasu byłeś łaskaw głosić się przyjacielem tej osoby, ona też wdzięczna za życzliwość, odpłaca się, przesyłając przestrogę i dobrą radę.
„Dwa razy już o mało nie stałeś się ofiarą zawziętości bliskiej krewnej twojej, którą uważasz za swoją spadkobierczynię, albowiem nie wiesz o tem, iż wprzód, nim zawarła małżeństwo w Anglji, była już zamężna we Francji. Lecz obecnie, za trzecim razem, możesz zostać zwyciężony. Krewna pańska wyjechała z Roszelli do Anglji w nocy. Jeżeli chcesz przekonać się, do czego jest zdolna, znajdziesz przeszłość jej wypisaną niezamazanym znakiem na lewem jej ramieniu“.
— Otóż to ślicznie napisane — rzekł Athos — masz styl sekretarza stanu, kochany Aramisie. Lord de Winter będzie się miał obecnie na baczności, jeśli tylko ostrzeżenie przyjdzie w porę; a gdyby nawet wpadło w ręce Jego Eminencji, nie może nas skompromitować. Ponieważ jednak służący, którego wyślemy, mógłby nas okłamać i powiedzieć, iż był w Londynie, a dotarł tylko zaledwie do Chatellerault, daj mu zatem razem z listem połowę tylko przyobiecanej sumy, resztę zaś niech dostanie wzamian za przyniesioną odpowiedź. Czy masz swój djament?
— Mam coś lepszego, bo pieniądze — i d‘Artagnan cisnął worek na stół.
Na dźwięk złota Aramis się obejrzał, Porthos zadrżał, Athos zaś pozostał obojętny.
— Ile jest w tym woreczku? — zapytał.
— Siedem tysięcy liwrów w luidorach dwunasto-frankowych.
— Siedem tysięcy!... — zawołał Porthos — ten brzydki mały djament wart był aż tyle?
— Okazuje się, — rzekł Athos — ponieważ je tu widzimy, a wątpię, iżby nasz przyjaciel d‘Artagnan dołożył co ze swoich pieniędzy.
— Z tem wszystkiem, panowie — odezwał się d‘Artagnan — zapominamy zupełnie o królowej. Trzeba pomyśleć też o bezpieczeństwie ukochanego jej Buckinghama. Winniśmy to naszej królowej.
— Słusznie — rzekł Athos — lecz to do Aramisa należy.
— Cóż mam tedy uczynić? — odparł tenże, czerwieniąc się.
— Nic nadzwyczajnego: napisz drugi list do owej zręcznej osóbki, która mieszka w Tours.
Aramis wziął znów pióro, zebrał myśli, napisał, co następuje, i poddał ocenie przyjaciół swoich.
„Kochana kuzynko!...“
— Aha! — przerwał Athos — ta pani, taka zręczna, jest twoją kuzynką?
— Siostrą cioteczną...
— Niechże będzie i tak...
Aramis czytał dalej:

„Kochana kuzynko! Jego Eminencja, pan kardynał, którego niech Bóg zachowa jaknajdłużej dla szczęścia Francji i hańby jej wrogów, zakończy niedługo rozprawę ze zbuntowanymi heretykami Roszelli; prawdopodobnie nie otrzymają oni pomocy od floty angielskiej. Zdaje mi się, że pan Buckingham, zaskoczony wypadkiem wielkiej doniosłości, nie będzie w stanie wyruszyć z pomocą. Jego Eminencja jest najznakomitszym politykiem czasów przeszłych, teraźniejszych a prawdopodobnie i przyszłych. Zagasiłby on słońce samo, gdyby mu ono przeszkadzało. Opowiedz o tych szczęśliwych okolicznościach siostrze swej, droga moja kuzynko. Miałem sen, iż ten przeklęty Anglik zginął... Nie mogę tylko sobie przypomnieć od żelaza, czy od trucizny; to tylko pewne, iż mi się śniło, że zginął; a wiesz dobrze o tem: sny moje zawsze się sprawdzają. Bądź zdrowa, zobaczymy się niedługo.“
— Cudownie! — zawołał Athos — jesteś królem poetów, drogi Aramisie, wyrażasz się niezrozumiale, jak Apokalipsa, a prawdziwie, jak Ewangelja. Pozostaje jedynie napisanie adresu na tym liście.
— Nic łatwiejszego — rzekł Aramis. Złożył elegancko liścik i napisał:
„Do panny Michon, właścicielki składu bielizny w Tours“.
Trzech przyjaciół z uśmiechem spojrzało na siebie.
— A teraz — rzekł Aramis — pojmujecie, panowie, że Bazin może tylko zanieść ten list do Tours; kuzynka moja zna go i ufa mu; każdy inny mógłby popsuć całą sprawę. W dodatku Bazin jest żądny wyniesienia i uczony; czytał on historję i wie doskonale, iż Syxtus V został papieżem, chociaż w młodości pasł trzodę chlewną. Otóż, ponieważ ma on zamiar wstąpić do stanu duchownego jednocześnie ze mną, nie wątpi zatem, że zostanie papieżem, a przynajmniej kardynałem. Pojmujecie zatem, że człowiek o takiej ambicji nie da się złapać, lub, jeżeli zostanie ujęty, pozwoli się umęczyć, ale nic nie wygada.
— Dobrze, dobrze — przerwał d‘Artagnan — zgadzam się chętnie na Bazina, lecz proszę o uznanie i dla Plancheta: milady kazała go niegdyś za drzwi wyrzucić, kazała go obić okrutnie; Planchet ma dobrą pamięć i ręczę, że gdy mu się trafi sposobność zemsty, prędzej da się zamęczyć, niż się jej wyrzeknie. Nie mieszam się wcale do twoich interesów w Tours, Aramisie, lecz w Londynie jest moja sprawa osobista. Proszę zatem, aby Planchet tam się udał; był on już tam ze mną i potrafi bardzo poprawnie wypowiedzieć: London, sir, if yot please, a także: my master lord d‘Artagnan; widzicie więc, że da sobie radę i tam i z powrotem.
— Kiedy tak — rzekł Athos — to trzeba Planchetowi dać siedemset liwrów na drogę do Londynu i siedemset, jak powróci; Bazin dostanie trzysta liwrów i trzysta za powrotem. Zmniejszy to nasz kapitał do pięciu tysięcy liwrów, weźmiemy więc każdy po tysiącu i użyjemy, na co nam się spodoba, a tysiąc oddamy do schowania naszemu księżulkowi, aby mieć na wypadek nieprzewidziany, lub na potrzeby wspólne. Czy zgadzacie się, panowie?
— Kochany Athosie — rzekł Aramis — mówisz, jak Nestor, który był, jak wiadomo, największym mędrcem Grecji.
— Więc już ułożone — ciągnął Athos — Planchet i Bazin pojadą; nie gniewa mnie to wcale, że Grimaud zostaje przy mnie; zna już moje zwyczaje, a ja to lubię; dzień wczorajszy dużo go kosztował, podróżby go dobiła.
Przywołano Plancheta i objaśniono go, co ma robić.
— Schowam list za podszewkę ubrania — rzekł Planchet — i połknę go, gdy mnie złapią.
— Tym sposobem nie będziesz mógł spełnić polecenia — powiedział d‘Artagnan.
— Niech mi pan da kopię listu dziś wieczorem, a jutro już będę umiał ją na pamięć.
D‘Artagnan spojrzał na przyjaciół, jak gdyby chciał im powiedzieć:
— A co, nie mówiłem?
— A teraz — dodał, zwracając się do Plancheta — masz osiem dni na dostanie się do lorda Wintera, osiem na drogę powrotną, razem dni szesnaście. Jeżeli szesnastego dnia od daty wyjazdu nie powrócisz o ósmej godzinie wieczorem, nie dostaniesz ani grosza, choćbyś powrócił o pięć minut po ósmej.
— Kiedy tak, to proszę pana o kupienie mi zegarka.
— Weź ten — rzekł Athos, dając mu swój z obojętnością pańską — i bądź chłopcem odważnym i uczciwym. Nie zapominaj, że gadulstwem, paplaniem i nieopatrznością narażasz głowę swojego pana, który tak wielką ufność pokłada w twojej wierności, iż zaręczył nam za ciebie. Lecz pamiętaj o tem, że, jeżeli z twojej winy spotka nieszczęście d‘Artagnana, nie ukryjesz się wtedy przede mną, znajdę cię i rozpłatam w kawały.
— O! panie łaskawy!... — przemówił Planchet, upokorzony podejrzeniem i przerażony poważną i spokojną miną muszkietera.
— A ja — dodał Porthos, wytrzeszczając oczy straszliwie — ja obedrę cię ze skóry.
— O! panie.
— Ja zaś — odezwał się Aramis głosem słodkim i melodyjnym — ja cię upiekę na wolnym ogniu, jak dziki człowiek.
— O! panie.
Planchet rozpłakał się; nie śmiemy twierdzić, czy ze strachu z powodu pogróżek, jakie mu czyniono, czy z rozczulenia na widok jedności czterech przyjaciół.
D‘Artagnan uścisnął mu rękę.
— Widzisz, Planchecie — rzekł — ci panowie mówią to wszystko przez przywiązanie do mnie, ale w gruncie oni cię bardzo lubią.
— Przysięgam panu — rzekł Planchet — albo zrobię wszystko podług rozkazu, albo mnie posiekają na drobne kawałki; lecz i w takim razie żadna cząsteczka moja nie piśnie o tajemnicy.
Postanowiono, iż Planchet wyruszy nazajutrz o ósmej zrana, aby mógł, jak o to prosił, nauczyć się listu na pamięć. Rano, gdy już dosiadł konia, d‘Artagnan, który miał zawsze w sercu słabość dla księcia Buckinghama, odprowadził Plancheta na stronę i rzekł:
— Słuchaj dobrze, co ci powiem: gdy doręczysz list lordowi de Winter i gdy go już przeczyta, dodasz od siebie te słowa: „Strzeż pan dobrze Jego Wysokości księcia Buckinghama, gdyż chcą go zamordować“. Pamiętaj, Planchecie, że jest to tak ważne a konieczne, iż bez wiedzy przyjaciół moich powierzam ci tę tajemnicę, a nawet za tytuł generała nie napisałbym jej w liście.
— Niech pan będzie spokojny, przekona się pan, iż można na mnie rachować.
Wskoczył na doskonałego konia, którego miał zostawić o dwadzieścia mil od obozu, a dalej jechać pocztą, i puścił się galopem, z sercem nieco ściśniętem z powodu potrójnej obietnicy, uczynionej mu przez muszkieterów, lecz zresztą pełen otuchy i dobrej myśli.
Bazin wyjechał zrana do Tours; przeznaczono mu tydzień na spełnienie polecenia. Czterech przyjaciół przez czas nieobecności wysłańców więcej, niż zwykle, miało wytężony słuch, wzrok i węch. Całe dnie im schodziły na podsłuchiwaniu, co mówiono, na szpiegowaniu, co się dzieje u kardynała i podpatrywaniu, skąd gońcy przybywają. Przestrach, niczem niepokonany, ogarniał ich, ilekroć wezwani zostali niespodzianie dla pełnienia jakiej czynności z rozkazu kardynała.
Musieli też strzec się zasadzki każdy zosobna; milady była zjawiskiem, które, gdy raz się komu ukazało, spędzało już sen spokojny z oczu tego człowieka.
W tydzień potem, Bazin, czysty i elegancki jak zawsze, uśmiechnięty podług zwyczaju, wszedł do oberży Parpaillot, gdzie czterej muszkieterowie siedzieli przy śniadaniu i rzekł, jak mu polecono:
— Panie Aramis, oto jest odpowiedź pańskiej kuzynki.
Współbiesiadnicy spojrzeli po sobie uszczęśliwieni: połowa zadania zatem spełniona, coprawda krótsza i łatwiejsza.
Aramis, czerwieniąc się mimowoli, wziął list, napisany charakterem niewprawnym i nieortograficznie.
— Boże wielki!... — zawołał, śmiejąc się — stanowczo tracę nadzieję, nigdy już widać ta biedna Michon nie będzie tak pisała, jak pan de Voiture.
— Cóż to za biedna Michon?... — zapytał szwajcar, który rozmawiał właśnie z muszkieterami, gdy list przyszedł.
— O mój Boże! mała rzecz — odrzekł Aramis — pewna właścicielka składu bielizny, śliczna dziewczyna, którą kochałem serdecznie, którą prosiłem o napisanie kilku słów do mnie na pamiątkę.
— Do licha!... — zawołał szwajcar — jeżeli taka piękna, jak jej pismo, nie zazdroszczę ci szczęścia, mój towarzyszu.
Aramis przeczytał list i podał Athosowi.
— Zobacz, co ona pisze — powiedział.
Athos rzucił okiem na kartkę i dla odwrócenia podejrzeń wszelkich, czytał głośno:

„Kochany kuzynku, obydwie z siostrą doskonale sny odgadujemy i nawet boimy się ich okrutnie; lecz mam nadzieję, że o twoim śnie będzie można powiedzieć, co sen to kłamstwo. Adieu! życzymy ci zdrowia, a staraj się, abyśmy od czasu do czasu miały wiadomości od ciebie.

Aglaé Michon“.

— O jakim śnie ona mówi?... — zapytał dragon, zbliżywszy się podczas czytania.
— Tak, o jakim śnie?... — dodał szwajcar.
— O! moi panowie — rzekł Aramis — to nic nadzwyczajnego miałem sen dziwny i opisałem go.
— O tak, to bardzo naturalne opowiadać sny swoje, lecz ja nigdy nie śnię!
— Bardzo pan szczęśliwy — odezwał się Athos, powstając — chciałbym o sobie to samo powiedzieć.
— Nigdy mi się nic nie śni — dodał szwajcar, zachwycony, że człowiek taki, jak Athos, zazdrości mu czegoś — nigdy! o! nigdy!
D‘Artagnan, widząc, że Athos się podniósł, uczynił to samo, wziął go pod rękę i wyszedł z nim razem.
Porthos i Aramis pozostali jeszcze z dragonem i szwajcarem.
Bazin zaś poszedł i rzucił się spać na pęku słomy, a ponieważ miał bujniejszą imaginację, niż szwajcar, śnił zatem, że Aramis został papieżem i kładł mu na głowę kapelusz kardynalski.
Lecz, jak to mówiliśmy, Bazin, powróciwszy szczęśliwie, połowę tylko kłopotu zdjął z głowy czterem przyjaciołom. Dni oczekiwania długie bywają nieskończenie; d‘Artagnan przedewszystkiem poszedłby był o zakład, iż mają one obecnie czterdzieści osiem godzin. Zapomniał o nieprzewidzianych przeszkodach w podróży morskiej, przesadzał w myśli wszechwładzę milady. Zdawało mu się, że tej kobiecie, przedstawiającej mu się w postaci szatana, pomaga duch ciemności. Gdy spostrzegł ruch jaki w obozie, lub hałas posłyszał, wyobrażał sobie natychmiast, że to Plancheta złapali, że go prowadzą dla skonfrontowania z nim i z jego towarzyszami. Co więcej: zaufanie, pokładane w zdolnościach zacnego Pikardyjczyka, zmniejszało się z dniem każdym. Tak był niespokojny, tak niepewny, że uczucia te udzielały się Porthosowi i Aramisowi. Jeden tylko Athos zachowywał się biernie, jak gdyby żadne niebezpieczeństwo mu nie groziło, i był pośród rozgorączkowanych przyjaciół chłodny i poważny, jak zwykle.
Szesnastego dnia przedewszystkiem niepokój tak gwałtowny opanował d‘Artagnana, Porthosa i Aramisa, iż, nie mogąc usiedzieć na miejscu, snuli się, jak błędne cienie, po drodze, którą miał Planchet powracać.
— Doprawdy — mówił im Athos — nie jesteście ludźmi skończonymi, lecz chyba dziećmi, kiedy wam jedna kobieta takiego strachu napędza. O cóż wam chodzi przedewszystkiem? Wpakują nas do więzienia? Przecież wyciągną nas i stamtąd; dowodem pani Bonacieux, którą jednak potrafiono uwolnić. Głowy nam utną? Toż codzień na fortyfikacjach narażamy się z wesołą myślą na gorsze rzeczy, ponieważ kula może nam nogę strzaskać, a przekonany jestem, że chirurg, odejmując nogę, więcej nam sprawia bólu, niż kat, ucinając głowę. Oczekujcie zatem cierpliwie. Za dwie, za cztery, za sześć godzin Planchet będzie tutaj: obiecał, a ja wielką pokładam ufność w obietnicy Plancheta, wydaje mi się on bowiem uczciwym i walecznym chłopakiem.
— A jeżeli nie przyjedzie?... — powiedział d‘Artagnan.
— To cóż z tego, jeżeli nie przyjedzie, to widać go zatrzymano, ot i wszystko. Mógł zlecieć z konia, stoczyć się z mostu do wody, lub jechał tak szybko, że dostał zapalenia płuc. O!... panowie!... trzeba pamiętać, że różne wypadki czyhają na człowieka. Życie, jest to różaniec, złożony z przeciwności, którego ziarnka filozof przesuwa w rękach z uśmiechem na ustach. Bądźcie filozofami, jak ja, moi panowie, siadajcie do stołu i pijmy, nigdy przyszłość nie wydaje się tak różowa, jak gdy patrzy się na nią przez szklankę chambertina.
— Bardzo dobrze — odrzekł d‘Artagnan — mnie już sprzykrzyła się obawa przy piciu i to przypuszczenie, że wino pochodzi z piwnicy milady.
— Wybredny jesteś djabelnie — mówił Athos — taka piękna kobietka!...
— Kobietka piętnowana!... — dodał Porthos, grubo się śmiejąc.
Athos zatrząsł się, otarł zimny pot z czoła i wstał także, nie mogąc powstrzymać nerwowego drżenia.
Dzień długi upłynął, wieczór, choć powoli, zbliżał się jednak; oberże napełniły się gośćmi; Athos, który wziął do kieszeni swoją część ze sprzedaży djamentu, nie wychodził prawie z Parpaillot. Znalazł w panu de Busigny, który dał im przewyborny obiad, partnera godnego siebie.
Grali też i pili razem, jak zwykle, gdy siódma wybiła; słychać było patrole przejeżdżające, warty zmieniające się; o wpół do ósmej zatrąbiono capstrzyk.
— Zgubieni jesteśmy — szepnął d‘Artagnan do ucha Athosowi.
— Chcesz powiedzieć, że straciliśmy — rzekł Athos, spokojnie wyjmując cztery pistole z kieszeni i ciskając je na stół. — Dalej, panowie, trąbią na capstrzyk, idźmy spać!
Athos opuścił Parpaillot razem z d‘Artagnanem. Aramis z Porthosem szli pod rękę za nimi. Aramis przeżuwał jakieś wiersze, Porthos od czasu do czasu targał wąsy na znak rozpaczy.
Lecz oto nagle, w ciemności, cień jakiś się rysuje, którego kształty znane są dobrze d‘Artagnanowi, a głos znany odzywa się:
— Przynoszę płaszcz, proszę pana, wieczór mamy chłodny.
— Planchet!... — wykrzyknął d‘Artagnan, nie posiadając się z radości.
— Planchet!... — powtórzyli Porthos i Aramis.
— No tak... Planchet — dodał Athos — cóż w tem dziwnego?... Obiecał powrócić o ósmej a właśnie ósma bije. Brawo, Planchet!... jesteś słowny i, jeżeli kiedykolwiek opuścisz pana swojego, przyjmę cię do służby.
— O!... nie... nigdy! — zawołał Planchet — nigdy nie odstąpię pana d‘Artagnana.
I w tej chwili d‘Artagnan poczuł, że Planchet wsuwa mu bilecik do ręki. Uszczęśliwiony, miał ochotę uściskać wiernego sługę, jak to zrobił, gdy go wyprawiał; lecz zląkł się, aby taka publiczna oznaka czułości dla lokaja nie wydała się podejrzana przechodniom i zostawił to na później.
— Mam list w ręku! — rzekł do przyjaciół.
— Chodźmy do siebie i przeczytamy — odparł Athos.
Bilet ten palił dłoń d‘Artagnana i chciał pośpieszać co prędzej; lecz Athos wziął go pod rękę i młodzieniec musiał iść równie powoli, jak jego towarzysz.
Nakoniec weszli do namiotu; zapalono lampę, Planchet stanął przy drzwiach, aby nikt nie przeszkodził, d‘Artagnan zaś ręką drżącą złamał pieczęć i otworzył list, tak oczekiwany.
Zawierał on tylko pół wiersza pisma prawdziwie angielskiego i prostoty prawdziwie spartańskiej.
„Thank you, be easy“.
Co znaczyło:
„Dziękuję, bądźcie spokojni“.
Athos wziął list z rąk d‘Artagnana, zbliżył do lampy i spalił.
Następnie, wołając Plancheta, rzekł mu:
— Obecnie, mój chłopcze, masz prawo upomnieć się o swoje siedemset liwrów, lecz z tego widzisz, iż nie było niebezpieczeństwa, żeś miał przy sobie bilecik tej treści.
— O ja go tak strzegłem i tylu sposobów użyłem, aby go ukryć! — rzekł Planchet.
— Opowiedz nam to — powiedział d‘Artagnan.
— O panie!... to bardzo długie.
— Masz rację, Planchecie — odezwał się Athos — capstrzyk już wytrąbiono, zwróciłoby to uwagę, gdyby u nas dłużej się świeciło, niż w innych namiotach.
— Niechże tak będzie — rzekł d‘Artagnan — idźmy spać. Dobranoc, Planchet, śpij dobrze!
— O!... proszę pana, będę spał spokojnie pierwszy raz od dni szesnastu.
— I ja także! — rzekł d‘Artagnan.
— I ja także! — odezwał się Porthos.
— I ja także! — dodał Aramis.
— Chcecie wiedzieć prawdę?... to i ja także — zakończył Athos.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).