<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Trzy lata
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Три года
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.


Łaptiew nie lubił siedzieć długo w domu. Żona jego wychodziła często do oficyny, mówiąc, że musi się zająć dziewczynkami, ale on wiedział, że chodzi tam nie dla zajęcia, ale żeby się wypłakać przed Kostią. Przeszło dziewięć dni, potem dwadzieścia, czterdzieści, a ciągle trzeba było jeździć na cmentarz Aleksiejewski i słuchać Mszy świętej, potem męczyć się całymi dniami, myśleć tylko o tem nieszczęsnem dzieciątku i mówić żonie na pociechę różne banalne brednie. W składzie bywał bardzo rzadko, zajmował się dobroczynnością, wymyślał dla siebie rozmaite kłopoty i cieszył się, gdy mu wypadło za jakiemkolwiek głupstwem przejeździć dzień cały. W ostatnich czasach postanowił wyjechać za granicę, aby się tam zapoznać z ustrojem przytułków noclegowych i myśl ta była mu teraz rozrywką.
Był dzień jesienny. Julia przed chwilą wyszła do oficyny, a Łaptiew leżał w gabinecie na kanapie i namyślał się, gdzie pójść. W tejże chwili Piotr oznajmił, że przyszła Razsudina. Łaptiew ucieszył się bardzo, zeskoczył z kanapy i wybiegł na spotkanie niespodziewanego gościa, swej byłej przyjaciółki, o której już prawie zapomniał. Od tego wieczoru, kiedy ją raz ostatni widział, nie zmieniła się wcale.
— Polina! — rzekł, wyciągając do niej obie ręce. — Ileż zim, ile lat! Gdybyś ty wiedziała, jak się cieszę, że cię widzę! Proszę cię!
Razsudina, witając się, szarpnęła go za rękę i nie zdejmując wierzchnego ubrania i kapelusza, weszła do gabinetu i usiadła.
— Ja na minutkę przyszłam do pana — rzekła. — Nie mam czasu mówić o głupstwach. Niech pan zechce usiąść i słuchać. Czy pan jesteś rad, że mnie widzisz, czy też nie, jest mi najzupełniej obojętnem; ponieważ dla mnie łaskawe zajęcie się mną mężczyzn nie jest warte złamanego szeląga. Jeżeli zaś przyszłam do pana, to dlatego, że byłam już dzisiaj w pięciu miejscach i wszędzie mi odmówili, tymczasem sprawa nie cierpi zwłoki. Słuchaj pan — mówiła dalej, patrząc mu prosto w oczy — pięciu znajomych studentów, ludzi ograniczonych i głupich, ale bezwarunkowo bardzo biednych, ma być wydalonych z zakładu z powodu nieopłacenia wpisu w oznaczonym terminie. Bogactwo pana kładzie na pana obowiązek pojechania natychmiast do uniwersytetu i zapłacenia za nich.
— Z przyjemnością, Polino.
— Oto są ich nazwiska — rzekła Polina, podając Łaptiewowi notatkę. — Niech pan w tej chwili jedzie, rodzinnych rozkoszy użyje pan później.
W tej samej chwili za drzwiami, prowadzącymi do salonu dał się słyszeć jakiś szmer, coś, jakby skrobanie psa. Razsudina w tej chwili zaczerwieniła się i gwałtownie wstała z siedzenia.
— Pańska dulcynea podsłuchuje nas! — rzekła. — To szkaradne.
Łaptiewowi zrobiło się nieprzyjemnie.
— Niema jej tutaj, jest w oficynie — rzekł Łaptiew. — I proszę o niej tak nie mówić. Straciliśmy dziecko, ona jest bardzo zmartwiona.
— Możesz ją pan uspokoić — Razsudina uśmiechnęła się i usiadła — będzie ich z dziesięcioro jeszcze. Każdy ma dosyć rozumu na to, aby dzieci rodzić.
Łaptiew przypomniał sobie, że słyszał już nieraz to samo, czy też coś w tym rodzaju, ale kiedyś dawno i uśmiechnęła mu się poezya czasów minionych, czasu swobody, życia kawalerskiego, kiedy mu się zdawało, że jest młodym i że może wszystko, co tylko chce i kiedy nie było miłości do żony i wspomnień o dziecku.
— Pojedźmy razem — rzekł, przeciągając się.
Kiedy przyjechali do uniwersytetu, Razsudina została przy bramie, czekając na Łaptiewa, który poszedł do kancelaryi; wkrótce potem wrócił i podał Razsudinej pięć kwitów.
— Dokąd teraz? — zapytał Łaptiew.
— Do Jarcewa.
— Ja też pojadę.
— Przeszkodzisz mu pan w robocie.
— Nie, napewno nie! — rzekł i spojrzał na nią błagalnie.
Miała na głowie czarny, żałobny kapelusz, ubrany krepą i krótkie, zniszczone palto. Nos wydawał się jeszcze dłuższym, niż dawniej, w twarzy nie było pomimo mrozu ani jednej kropli krwi. Łaptiewowi było przyjemnie, że może iść za nią, ulegać jej i słuchać jej zrzędzenia. Szedł i myślał o niej: jak wielką musi być wewnętrzna siła tej kobiety, jeśli brzydka jak jest, kanciasta, niespokojna, nie umiejąca się ubrać jak należy, zawsze niedbale uczesana i jakaś rozrzucona, a pomimo to pełna uroku.
Weszli do Jarcewa od tyłu przez kuchnię, gdzie przyjęła ich kucharka, czyściutka staruszka z siwymi włosami; zmieszała się, słodko się uśmiechnęła, przyczem mała jej twarzyczka zrobiła się podobną do pieroga i rzekła:
— Proszę państwa.
Jarcewa nie było w domu, Razsudina usiadła przy fortepianie i zabrała się do nudnych, trudnych ćwiczeń, przykazawszy Łaptiewowi, aby jej nie przeszkadzał. On też nie odzywał się do niej, usiadł z boku i przeglądał Wiestnika Jewropy. Grała przez dwie godziny — tyleż czasu przeznaczała na to dziennie — potem zjadła cośkolwiek w kuchni i wyszła na lekcye. Łaptiew przeczytał dalszy ciąg jakiejś powieści, następnie długo siedział nie czytając, nie nudząc się i zadowolony, że już jest spóźnionym na obiad.
— Ha-ha-ha! — rozległ się śmiech Jarcewa i on sam wszedł zdrów, czerstwy, czerwony, w nowiutkim fraku ze świecącymi guzikami — ha-ha-ha!
Przyjaciele zjedli razem obiad. Potem Łaptiew położył się na kanapie, a Jarcew usiadł przy nim i zapalił cygaro. Zapadł zmierzch.
— Ja widocznie starzeję się — rzekł Łaptiew. — Odkąd umarła moja siostra Nina, nie wiem dlaczego, bardzo często myślę o śmierci.
Zaczęli rozmawiać o śmierci, o nieśmiertelności duszy, o tem, jakby to rzeczywiście dobrze było, gdyby można powstać z martwych a polecieć dokądkolwiek na Marsa, być wiecznie wolnym, szczęśliwym, a zwłaszcza myśleć jakoś inaczej, nie po ziemsku.
— A nie chce się umierać — rzekł Jarcew cicho. — Żadna filozofia nie może mnie pogodzić ze śmiercią, myślę o niej wprost jak o zgubie. Chcę żyć.
— A ty lubisz życie, Gawriłycz?
— Tak, lubię.
— A ja zupełnie sam siebie pod tym względem nie rozumiem. Jestem, albo ponuro, albo obojętnie usposobiony. Jestem nieśmiały, mam trwożliwe sumienie, nie mogę zgoła przystosować się do życia, stać się jego panem. Nie jeden gada głupstwa, albo żartuje i jest wesół, a ja nieraz robię świadomie coś dobrego, a doznaję przy tem tylko niepokoju, albo najzupełniejszej obojętności. Wszystko to, Gawriłycz, tłumaczę tem, że jestem niewolnikiem, wnukiem chłopa pańszczyźnianego. Zanim my, chamy, wybijemy się na właściwą drogę, wielu naszych braci padnie.
— Wszystko to dobrze — odpowiedział Jarcew i westchnął. — To jest jeszcze jeden dowód więcej, jak bogate i różnorodne jest życie rosyjskie. Ach, jakie bogate! Wiesz co, coraz bardziej dochodzę do przekonania, że żyjemy w przededniu wielkiego zwycięstwa i chciałbym sam dożyć, doczekać się tego. Chcesz, to wierz, nie chcesz, to nie wierz; ale podług mnie, podrasta teraz niezwykłe pokolenie. Kiedy się dziećmi zajmuję, a zwłaszcza dziewczynkami, odczuwam rozkosz. Cudowne dzieci!
Jarcew podszedł do fortepianu i wziął akord.
— Jestem chemikiem, myślę chemicznie i umrę jako chemik — mówił dalej. — Ale nie wystarcza mi sama chemia, biorę się do historyi rosyjskiej, do historyi sztuki, pedagogii, muzyki... Kiedyś w lecie żona twoja powiedziała, żebym napisał sztukę historyczną i teraz chcę pisać, pisać; zdaje mi się, że mógłbym tak przesiedzieć trzy doby, nie ruszając się i nie przestając pisać. Obrazy zmęczyły mnie, w głowie mojej ścisk i czuję, jak puls bije w moim mózgu. Bynajmniej nie chcę, żeby ze mnie powstało coś niezwykłego, żebym stworzył coś olbrzymiego; poprostu chcę żyć, marzyć, mieć nadzieję; chcę, aby mi się wszędzie szczęściło... Życie, mój drogi, jest bardzo krótkie, trzeba je przeżyć jak się da najlepiej.
Po tej przyjacielskiej rozmowie, która skończyła się dopiero o północy, Łaptiew zaczął prawie codziennie bywać u Jarcewa. Ciągnęło go coś do niego. Przychodził zwykle przed wieczorem, kładł się i czekał cierpliwie jego powrotu nie odczuwając zupełnie znudzenia. Jarcew, wracając ze służby, jadł obiad i zabierał się do roboty, ale Łaptiew zadawał mu ciągle jakieś pytania, zaczynali więc rozmawiać, o robocie nie było już mowy i przyjaciele rozstawali się nadzwyczaj zadowoleni jeden z drugiego.
Trwało to niedługo. Pewnego razu, przyszedłszy do Jarcewa, Łaptiew zastał u niego samą tylko Razsudinę, która siedząc przy fortepianie, grała swoje ćwiczenia. Spojrzała na niego chłodno, prawie wrogo i zapytała, nie podając mu ręki:
— Powiedz mi pan, jeśli łaska, kiedy będzie koniec tego dobrego?
— Czego? — zapytał Łaptiew, nie rozumiejąc.
— Przychodzisz pan tu codziennie i przeszkadzasz Jarcewowi w robocie. Jarcew nie jest kupczykiem, tylko uczonym i szkoda każdej chwili jego życia. Trzeba to zrozumieć i mieć choć trochę delikatności.
— Jeśli pani znajduje, że przeszkadzam — rzekł Łaptiew łagodnie, mieszając się — to przestanę tutaj przychodzić.
— I doskonale pan zrobisz. Wyjdź pan zaraz, bo on może nadejść i zastać pana tutaj.
Ton, jakim to było powiedziane i obojętne spojrzenie Razsudiny zmieszały go do reszty. Nie miała dla niego w sercu najmniejszego uczucia, prócz życzenia żeby jak najprędzej wyszedł; jakież to nie było podobne do poprzedniej miłości! Wyszedł, nie uścisnąwszy jej ręki; myślał, że go nazad przywoła, ale znów dały się słyszeć gamy i idąc wolno po schodach zrozumiał, że stał się dla niej obcym.
Dwa dni później przyszedł do niego Jarcew, chcąc z nim razem spędzić wieczór.
— Powiem ci nowinę — rzekł i roześmiał się. — Polina Mikołajewna sprowadziła się ze wszystkiem do mnie. — Zmieszał się trochę i mówił dalej półgłosem. — Cóż? Zapewne, nie kochamy się w sobie, ale zdaje mi się, że... to wszystko jedno. Cieszę się, że mogę jej dać schronienie i sposób rzucenia roboty w razie choroby, ona zaś myśli, że odkąd jest ze mną w życiu mojem więcej jest porządku, i że pod jej wpływem wyrobię się na wielkiego uczonego. Tak jej się zdaje. Niech jej się tam zdaje. Ludzie południowi mają przysłowie: Głupi w myśli się bogaci. Ha-ha-ha.
Łaptiew milczał, Jarcew przeszedł się po gabinecie, popatrzał na obrazy, które już nieraz oglądał i rzekł, wzdychając:
— Tak, mój przyjacielu. Jestem starszy od ciebie o trzy lata, już za późno, abym pomyślał o prawdziwej miłości i właściwie taka kobieta, jak Polina Mikołajewna, to dla mnie szczęście, będę z nią żył do starości, ale dyabli wiedzą, dlaczego czegoś mi żal, czegoś pragnę i wydaje mi się ciągle, że leżę w dolinie Dagestanu i śni mi się bal. Jednem słowem, nigdy człowiek nie jest zadowolonym z tego, co ma.
Przeszedł do salonu i jak gdyby nic nie było zaszło, śpiewał romanse, a Łaptiew siedział u siebie w gabinecie i zamknąwszy oczy, starał się zrozumieć dlaczego Razsudina przeszła do Jarcewa. Martwiło go to, że niema na świecie trwałego przywiązania, zły był na Polinę Mikołajewnę i zły na siebie, że uczucie jego do żony nie było już to same, co dawniej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.