Trzy psy/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy psy |
Podtytuł | Romansik obyczajowy i dość obyczajny |
Pochodzenie | „Kolce“, 1876, nr 48-51, 53 |
Redaktor | J. M. Kamiński |
Wydawca | A. Pajewski i F. Szulc |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Aleksander Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po co panna Zofja miała wystąpić z balem, po co sprowadziła cztery kuzynki, po co staruszek rządca przywdział odświętny, granatowy surdut i białe wąsy wykręcił po węgiersku?
Po co? Ot serce panny Zofji obudziło się po długim śnie, uderzyło żywszem i przyśpieszonem tętnem, a korona staropanieństwa, otaczająca jej czoło, poczęła się chwiać... chwiać... i zdawało się, iż niedługo ustąpi miejsca zgrabnemu czepeczkowi mężatki.
W świecie kobiecym dzieją się rzeczy niepraktykowane w żadnym innym świecie, dzieją się rzeczy różne wbrew prawom przyrody, wbrew tradycjom i pewnikom od początku świata ustalonym.
Czy znajdzie się mędrzec co potrafi starość odmłodzić? Dotychczas znamy tylko takie wypadki z podań o Twardowskim i Fauście, z podań wylęgniętych w rozkołysanej marzeniem wyobraźni poety...
W świecie realnym, w czarnej prozie rzeczywistości i powszedniego życia, tylko stara panna ową sztukę odmłodzenia się posiada...
Jedna chwila tylko.. jedno Veni creator wyśpiewane przez czerwony nos organisty, a stara panna odrazu, bez żadnych wstępów, przygotowań i sztuk kuglarskich, staje się młodziutką.... mężatką...
Owóż to małżeństwo jest tym potężnym środkiem odmłodnienia...
Panna Zofja była bliską owej cudownej metamorfozy, bo tak pan Jacek Kichalski, jak i pan Dominik Krzykalski złożyli jej wizyty i dali poznać że gorące sentymenta ożywiają ich dusze, że obraz panny Zofji jest dla nich najmilszym obrazem jaki kiedykolwiek w życiu swojem oglądali, że miłość wreszcie stała się treścią ich istnienia...
Czytelniku! gdybym ci powiedział, że miłość jest to boska ambrozja... że jest rajskiem szczęściem... że jest najpocieszniejszą pociechą duszy ludzkiej — to powiedziałbym ci trzy oklepane komunały, które od stworzenia świata śpiewają wszystkie wróble na wszystkich dachach kuli ziemskiej.
Lecz ja ci powiem że prawdziwa miłość jest to... subjekcja w najobszerniejszem znaczeniu tego wyrazu...
Zakochany udaje zawsze takiego jakim nie jest, mówi to o czem nie myśli, chwali śpiew swojej Aldony, chociaż ten mu uszy na ćwierci rozdziera, kupuje bukiety choć kwiatów nie lubi, stara się nastroić według sielankowo‑poetycznego kamertonu, choć w gruncie serca jest prozaikiem kochającym pieczeń wołową z rożna i dobre węgierskie wytrawne...
Oto jest treść miłości, oto są wszystkie jej subjekcje...
A jednak każdy niemal młody człowiek podejmuje tę krzyżową wyprawę celem wyzwolenia kawalerskiej Jerozolimy... Taka jest już natura ludzka i taką filozofja owej kombinacji, do której wchodzi czasem serce, bardzo rzadko rozsądek, a najczęściej interes.
Syzyfową pracę podjęli panowie Kichalski i Krzykalski występując w roli konkurentów, syzyfową pracę powiadam, gdyż starali się o rękę starej panny. O! ciężkie to zadanie. Młoda panienka zadowoli się zwyczajnem oświadczeniem miłości, podlotkowi spojrzenie i uścisk ręki wystarcza, lecz starej pannie potrzeba bardzo dużo. Podejrzliwa z natury, żąda ona na każdym kroku dowodów przywiązania, jest niedowierzająca jak Tomasz, a podejrzliwa jak Otello pomnożony przez czternaście...
Jeszcze słońce nie zaszło, a już przed dworkiem w Lisiej‑Jamce ukazała się żółta bryczka pana Dominika zaprzęgnięta w cztery kasztany, a Bartłomiej stangret tak zamaszyście palnął z bicza, że stary kot drzemiący na oknie o mało nie dostał apopleksji ze strachu.
Dominik mnie kocha, pomyślała panna Zofja, podając Krzykalskiemu rączkę, na której mąż ten złożył dwa bardzo głośne pocałunki...
Niezadługo przybył i pan Jacek, a tak pannę Zofję przepraszał, tak się wyprzysięgał na duszę i ciało, że chciał pierwszy przyjechać, że panna Zofja znowuż pomyślała sobie:
— Jacek bardziej kocha — i pozostawiwszy kochanków w towarzystwie kuzynek i innych gości, wyszła do swego pokoju i oparłszy głowę na dłoni, dumała nad tem, który prawdziwiej, który goręcej jest do niej przywiązany. Serce jej przedstawiało wyborny i dokładny obraz giełdy, w czasach niepewności politycznej, co chwila papiery Krzykalskiego szły w górę, to spadały znowuż ustępując miejsca wartościom pana Kichalskiego i tak dalej:
Ten mnie porównał do słowika,
Ten u nóg legł jak placek,
Ja kocham bardzo Dominika,
Lecz miłym jest i Jacek.
Jakiż będzie z tego wynik,
Czy Jacenty czy Dominik??!?
Taki wiersz napisała sobie panna Zofja na pamiątkę w kajeciku niebieskim i wyszła do gości uśmiechnięta, promieniejąca nadzieją szczęścia i przyjmowała hołdy od dwóch swoich wielbicieli, komplementa od kuzynek i staruszka, a skutkiem tego herbata nalewana jej rączką była przesłodzona jak lukrecja.
Bawiono się wybornie, jedna kuzynka grała na fortepjanie, a pan Kichalski podał rękę pannie Zofji i puścił się mazura z taką werwą i animuszem, tak wybijał hołubce, że zagłuszył zupełnie turkot sąsiedniego młyna.
Ożywieni humorem Kichalskiego pozostali goście nie dali się namawiać do zabawy, — tańczono, śmiano się, pito hucznie i wesoło, ale tak wesoło, że opowiedzieć tego niepodobna, a szczegółowy opis za wiele by kosztował atramentu i papieru.
Pan Krzykalski przyśpiewywał sobie nawet w tańcu i improwizował wierszyki, które chociaż nie będą zapewne drukowane w bibljotece najcelniejszych arcydzieł sztuki Europejskiej, jednak robiły wrażenie na pannie Zofji i na całem towarzystwie...
Serce gospodyni domu wahało się nie wiedząc komu dać pierwszeństwo i kto wie, możeby zawisło pomiędzy temi dwoma sercami jak trumna Mahometa, możeby jak Twardowski zawisło pomiędzy niebem i ziemią, czyli krócej mówiąc możeby wcale żadnego z dwóch konkurentów nie wybrało... gdyby...
Trzeba było jakiegoś deus ex machina, jakiegoś fatum, jakiegoś gwałtownego wtrząśnienia, trzeba było krwi, może nawet... Wszystko to stać się miało niedługo.
Wieczorek się udał, goście rozjechali się w najlepszej harmonji, zaś panna Zofja usnęła ukołysana rozkosznemi snami, słodkiemi marzeniami i słodszą nad wszystko nadzieją...
Pozorny był spokój i zwodnicza nadzieja. Nad cichym dworkiem wisiała chmura piorunami groźna... w jasno‑modrych oczach panny Zofji miały wkrótce zabłysnąć łzy, a na tym dziedzińcu, gdzie dziś spokojnie chodzą kury i kaczki, miała wkrótce popłynąć krew niewinna...
Brr!