Trzy psy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Trzy psy | |
Podtytuł | Romansik obyczajowy i dość obyczajny | |
Pochodzenie | „Kolce“, 1876, nr 48-51, 53 | |
Redaktor | J. M. Kamiński | |
Wydawca | A. Pajewski i F. Szulc | |
Data wyd. | 1876 | |
Druk | Aleksander Pajewski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
TRZY PSY.
Romansik obyczajowy i dość obyczajny
przez
Klemensa Junoszę.
|
To mi pytanie! a dla czego było trzy gracje? dla czego w gramatyce polskiej jest trzy rodzaje, a w greckiej trzy liczby? dla czego w piekle było trzech sędziów podziemnych — a nie pięciu lub piętnastu? dlaczego piękne muzy urocze córki Zeusa i Mnemozyny, co zachwycały Olimp i nadawały natchnienie poetom liczbą stanowiły trzy trójki, a nie siedm dziewiątek?
Dlaczego rodzaj żeński, a raczej piękna połowa rodu ludzkiego przechodzi trzy ery w życiu?...
Jeżeli odpowiecie mi na to, ja wam odpowiem dla czego w króciutkim tytule tej powiastki ulokowałem aż trzy psy...
Co to jest pies?
Jest to najzacniejsze stworzenie ze wszystkich mięsożernych i drapieżnych zwierząt, przywiązuje się do człowieka bezinteresownie, pilnuje go i jego dobra, pomaga w wynalezieniu zagubionych rzeczy, jest znakomitym towarzyszem i pomocnikiem na polowaniu, a niekiedy bywa przedmiotem, na który spływa gorące... nigdy nie zagasłe... i jak drzemiący wulkan niebezpieczne uczucie... starej panny...
Istnieje pewna kombinacja podobieństw... to jest, jakby tu powiedzieć?.. istnieje pewne podobieństwo kombinacji!!. i tak źle... istnieje pewna cecha w psach, po której można mniej więcej poznawać właściciela tych stworzeń...
Naprzykład, skoro widzisz na polu mężczyznę siedzącego pod drzewem i plotącego włościański słomiany kapelusz, skoro widzisz że obok tego człowieka siedzi pies kudłaty ze sterczącemi do góry uszkami, — to jesteś pewny że widzisz przed sobą owczarza.
Przeciwnie, ujrzawszy ogara z długiemi uszami i czarną podpaloną siercią, możesz być pewnym że za nim postępuje leśniczy. — Po pięknym wyżle angielskim poznasz pana, a po zajadłym kundlu blizkość wieśniaczej zagrody...
Ładny, jak mleko biały i uczesany pudel należy zwykle do poczciwego bürgera... a obrzydliwa fizjonomja pinczera, i jakaś apteczna atmosfera przepełniona zapachem rumianku, kamfory i mięty znamionuje obecność... starej panny... Po tem wyjaśnieniu możemy przystąpić do rzeczy.
„La boccha aperta, e mostrocci le sanne
„Non avea membro, che tenesse fermo.“
Potężny buldok siedział na ganku przed dworkiem opuszczonym i zaniedbanym dosyć... Znać było że brak jest pani w tem ustroniu, kwiatki pod oknami były zeschłe i zwiędłe, szyby staremi gazetami zalepione, ławki pokrywała na palec gruba warstwa kurzu... I budynki folwarczne nie były w lepszym utrzymane porządku, dach na oborze i stodołach świecił licznemi dziurami, gołębnik przewrócony spoczywał spokojnie w gnojówce, szopa ongi na skład narzędzi gospodarskich służąca przygarbiła się i pochyliła do ziemi...
Jedyną ozdobą całego tego zakątka była stajnia, snać szczególnemi względami pana ciesząca się, bo i drzwi miała porządne i okna całe i kilku ludzi uwijało się koło niej.
Tak wyglądał folwark Wroniepiórko należący do pana Ignacego Krzykalskiego, człowieka najzacniejszego ze wszystkich znanych pod słońcem.
Ten pan Krzykalski był to stary kawaler, czterdzieści lat burzliwego żywota spędziło mu z czoła bardzo niegdyś gęstą czuprynę... i dziś tylko zaokrąglone kształty i wąs rudy jak miotła obfity, świadczyły że zdrowie tego obywatela jest w stanie kwitnącym, i dającym najświetniejsze nadzieje na przyszłość...
Doktór z sąsiedniego miasteczka przez lat dwanaście nie zarobił od pana Ignacego ani złamanego szeląga.
Za to zarabiali bardzo wiele potentaci finansowi, pan Szapsia Drejkönig i Pinkwas Gelbwirginien — gdyż obadwaj ci słowianie wyznania mojżeszowego mieli ogromny apetyt na Wroniepiórko i nabywając ziarno jeszcze nie siane, okowitę na którą kartofli nie sadzono i inne tak zwane produkta przyszłości, wciągali zacnego pana Ignacego w sieć, niby dwa wielkie pająki chciały ułowić potężnego bąka...
Miewał też pan Ignacy częste wizyty owych sąsiadów, a szczególniej tego pierwszego.
Pewnego czerwcowego południa, wjechał na dziedziniec pan Szapsia Drejkönig, na biedce obdartej zaprzężonej w jednego bułanka ślepego, kulawego i z odgniecioną od chomonta piersią.
Wjechał i odbywał rekolekcje przed gankiem, ponieważ nikt na jego spotkanie nie wyszedł, buldok tylko zeszedłszy z ganku, pocichu, nie szczekając, zbliżył się do biedki i oparł na niej przednie łapy pokazując przyszłemu dziedzicowi Wronichpiórek, zęby straszne i białe jak kość słoniowa.
Była to straszna dla pana Szapsi chwila. Zdawało mu się, że lada moment straszne zęby tego potwornego psiska wpiją się w jego delikatne ciało, że podrą mu żupan, zjedzą aksamitną czapkę i jego samego wraz z baryłką, biczem, lejcami, próżnym workiem i chomontem...
Chciał krzyczeć, ale nie mógł — osądził więc że najwłaściwiej będzie czekać... Czekał więc, a pies położył się przy biedce i nie spuszczał go z oczów, gotów rzucić się za najmniejszem poruszeniem obserwowanego.
Szapsia utrzymywał, że przez cały czas jego handlowego zawodu, chwile spędzone na oczekiwaniu przed dworem w Wronichpiórkach kosztowały go najdrożej.
Nareszcie, od stajni ukazał się pan Ignacy w słomianym kapeluszu, letniej bluzie i butach z ogromnymi cholewami.
— Jak się masz, stary szachraju! zawołał zdaleka!
W żydka duch wstępować zaczynał.
— Czy myślisz szabasować na tej biedzie? Czemu nie złazisz, do licha?
Szapsia nie śmiał głosu wydobyć, z obawy aby nie rozdrażnił buldoka...
— A to komedja! ogłuchł żydzisko jak pień! wołał pan Ignacy, skaranie Boże, jak będę potrzebował pieniędzy to nie usłyszy.
Żyd się uśmiechnął, ale obejrzeć się nie odważył.
Pan Ignacy przystąpił do samej biedki.
— Dla czego nie zsiądziesz? zapytał.
Na to Szapsia schyliwszy się do samego ucha dziedzica, rzekł głosem drżącym.
— Boję się za psa, proszę wielmożnego pana.
— Złaź, nic ci nie będzie — pójdź tu Cerber do nogi...
Żyd z wielkim strachem oglądając się na wszystkie strony, zsiadł z biedki, i obadwaj z panem Ignacym weszli do dworku, a psisko swoim zwyczajem rozłożył się na ganku i usnął.
Co mówił pan Krzykalski do szanownego Szapsi Drejkönig, co szanowny Szapsia odpowiadał panu Krzykalskiemu, to pozostanie na zawsze tajemnicą pomiędzy temi dwoma obywatelami, pozostanie tajemnicą tem bardziej, że pan Ignacy obecnie znajduje się prawdopodobnie w otchłaniach piekła, zaś Szapsia siedzi sobie w raju i spożywa marynatę z wielkiego Lewjatana.
To wszelako jest pewnikiem, iż musieli coś z sobą gawędzić, a spółczesna kronika twierdzi nawet, iż rozmawiali tak długo, że kasztanek miał czas wyskubać trawkę na przestrzeni siedmiu łokci kwadratowych dziedzińca.
Ściany, które jak twierdzą uczeni mają uszy, słyszały że pan Drejkönig tłomaczył panu Ignacemu jako niedogodnie, nierozsądnie a nawet nieprzyzwoicie jest być kawalerem; że każdy mężczyzna od samego urodzenia przeznaczony jest na męża i że w sąsiedztwie pana Ignacego w posiadłości zwanej Lisia‑jama znajduje się piękność, która, oprócz przyrodzonych wdzięków, posiada dwa razy tyle gotówki ile potrzeba do spłacenia wierzytelności Szapsi, wraz z kosztami procesu i procentem prawnym pięć od sta od dnia wręczenia pozwu liczyć się mającym.
Wymowa Szapsi, jeżeli nie odznaczała się cyceronowską czystością stylu i pięknością form krasomówczych, miała jednak tę siłę przekonywającą, którą tak świetnie włada Gambetta.
Pan Krzykalski został zwyciężony, nie miał siły odparcia potężnych argumentów... poddał się.
Sam nawet, pobity nieubłaganą logiką i prawdą perory Szapsiowej, przyszedł do tego przekonania, że żona jest darem Bożym, o który każdy człowiek przyzwoity starać się powinien choćby miał się narazić na odprawę zwaną pospolicie odkoszem.
Już Szapsia odjechał, już i kurz na gościńcu spadł na ślady jego dwukołowej biedki, już psy wiejskie dawno przestały szczekać, a pan Ignacy, dumał nad ważnością sakramentu małżeństwa. Myśl jego szybowała w przestrzeniach rojeń i fantazji, w owych sferach uroczych, w których człowiek widzi to, czego nie ma i przez naturalną konsekwencję nie spostrzega tego co jest...
Zadumał się poczciwina, zadumał tak głęboko aż sen skleił mu powieki, a brzemienna myślami łysina pochyliła się i uderzyła z łoskotem w stół dębowy tak silnie, aż jej właściciel krzyknął przestraszony:
— Jezus! Marja! Józef!
Tak to rzeczywistość traktuje marzycieli. W jednej chwili rzuca ich z wyżyn nieba na ziemię — z eterów na bruk, z pierwszego piętra do piwnicy...
Często gości łezka,
Nikt nie kochał mnie serdecznie
Ukochałam pieska!“
(Śpiew starej panny).
Zostawiwszy pana Ignacego własnemu losowi i własnym myślom, pozwólmy mu dumać i tłuc sobie czoło, a sami jedźmy do dóbr Lisia‑jama, gdzie w starym do ziemi schylonym i zębami czasu poszczerbionym dworku mieszka samotna, sentymentalna i melancholiczna panna Zofja Brukwicka, córa i jedyna spadkobierczyni Chryzantego i Pulcherji z Łapiguzów Brukwickich.
Jako demokrata z przekonań i z głęboko w sercu wszczepionych zasad, nie będę się rozwodził nad długim szeregiem przodków panny Zofji, z których jedni trzymali propinację, drudzy handlowali wieprzami i wołami opasowemi, inni zaś wypalali smołę i dziegieć — pominę wyliczanie znakomitych dzieł jakie dokonali na polu przemysłu i handlu krajowego — zamilczę o świetnej karjerze ojca panny Zofji i przystąpię wprost do opisania jej samej...
Dziewicy tej los przeznaczył od urodzenia wielką dozę szczęścia zarówno moralnego jak i materjalnego. Dał jej Lisiejamki, nie dał męża, (co także jest szczęściem, bo mogła trafić na jakiego ladaco) i oprócz tego, kazał jej być bohaterką niniejszej opowieści, co jakkolwiek nie stanowi szczęścia, jednak musi być rzeczą przyjemną skoro pewien rzeźnik prosił mnie żebym napisał „książkę“ o jego romansie z dozgonną towarzyszką życia...
W moich oczach tęsknych wiecznie
Często gości łezka,
Nikt nie kochał mnie serdecznie,
Ukochałam pieska.
W tej zwrotce, którą panna Zofja bardzo często śpiewała przy fortepjanie, malował się cały stan moralny tej dziewicy.
Niejednokrotnie puszczała wyschłe palce po pożółkłych klawiszach i drżącym głosem nuciła tę piosenkę, jakby chciała w niej wypowiedzieć wszystko... całą swoją boleść, cały smutek, nienawiść do mężczyzn i wszystkie zasady filozofji na swój sposób pojętej...
Gdyby kiedy gniew mój stały
Jął się nieco kruszyć,
Pilnuj że mnie piesku mały,
Nie daj serca ruszyć...!
Owóż takie było, zadanie kudłatego pinczera, który pojmował prawdopodobnie słowa pieśni, gdyż po każdej zwrotce odzywał się takiem smutnem, takiem żałobliwem wyciem i skomleniem, że aż milkły wróble na dachu, a myszy w norach swoich zamyślały się głęboko nad psychologicznem znaczeniem tęsknoty, oraz nad zawikłaną teorją westchnień długich i urywanych. Powiadają że mysz nie myśli... — myśli, bo od czegóż ma maleńką główkę i bystre przenikliwe oczki, myśli może nawet rozsądniej od niejednego literata, bo przynajmniej myśli swych nie przelewa na papier.
Zresztą, jeżeli nie wierzycie, zapytajcie Krasickiego co mysią epopeję napisał, Lafontain’a, który stare myszy maluje zwykle jako wzór matek i ideał poświęceń oraz cnót rodzicielskich.
Pewien stary artylerzysta powiedział że serce kobiety jest jak bomba, musi ono w swoim czasie wybuchnąć ogniem i iskrami uczucia, oraz musi trafić w jaką ofiarę. Jeśli trafi w młodzieńca, to tem lepiej, jeśli trafi w starca to okropnie, a jeśli w psa... to tem gorzej dla psa i dla bomby...
Dlaczego panna Zofja za mąż nie poszła, o tem nie wie nawet pani burmistrzowa z Łysobyk, kobieta, która wie wszystko,.. jednak musiała mieć kiedyś jakiegoś wybranka, bo w najgłębszej skrytce jej toalety znajduje się zwitek listów związanych niebieską wstążeczką, jakaś minjatura z wąsami, i pęczek włosów czarnych jak smoła.
Pamiątki te pochodziły z epoki, w której dawano pannom na pamiątkę włosy i kiedy kobieta nie śniła o posiadaniu więcej realnych wartościowych wspomnień. Pomiędzy pamiątkami panny Zofji był nawet sonecik napisany czerwonym atramentem, na najpiękniejszej bibule jaka istniała w ówczesnym papierowym świecie!...
Sonet ten zaczynał się w ten sposób:
Przysięgnąć chciej boska Zofijo,
Że kochasz mnie miłością wieszczy
Bo serce me z obawy trzeszczy,
Żebyś nie była żoną czyją?
O pięknaś ty! z łabędzią szyją,
Potężna moc twych wejrzeń kleszczy,
A dusza ma w cierpieniach wrzeszczy
I pulsa w skroni jak młot biją.
Zapewne, nie ulega kwestji że sonetu tego nie pisał Petrarka, ale bądź co bądź, w tych trzeszczących rymach znać było serce, a każdy kto ma serce już jest Petrarką, z tą tylko różnicą że pisze sonety cokolwiek gorsze pod względem formy...
Na tej zasadzie śmiało utrzymywać można że i każda panna, chociażby nie miała najmniejszego wyobrażenia o sonetach, tercynach, oktawach i innych wynalazkach muz i poetów, może być tak dobrą jak prawdziwa Laura.
„O i ja kiedyś byłem farysem!“ woła poeta.
„O i ja kiedyś byłam Laurą“ może powiedzieć panna Zofja, i dodać dla rymu:
„Będzie piętnaście lat temu z górą.“
Rola Laury zostawiła ślady na obliczu panny Zofji, twarz jej wybladła, wywiędła, stała się jak starożytny pargamin, wązkie usta zacisnęły się w wiecznym sarkastycznym uśmieszku, perłowe niegdyś ząbki teraz zbolałe, nasuwały się materacykiem z ziół aromatycznych, tylko jedne oczy nie straciły nic ze swego blasku, owszem sypały iskrami prawdziwego ognia...
Panna Zofja była sympatyczną istotą, pomimo swoich śmieszności, pomimo miłości dla kudłatego psa, ukochanego Azorka, pomimo trzydziestu siedmiu lat życia i materacyka na twarzy, po bliższem zapoznaniu się robiła wrażenie przyjemne.
Oczytawszy się romansów, szukała w życiu samej poezji, przez co robiła same tylko głupstwa, i gdyby nie opieka poczciwego staruszka — rządcy, to Lisiejamki, pannę Laurę i nieoszacowanego Azorka, dawno by już sprzedano przez publiczną licytację, wraz ze wszystkiemi ruchomościami.
Byłto sławny na całą okolicę chart, brał zające i lisy w pojedynkę a wabił się Dogoń.
Należał do pana Jacka Kichalskiego właściciela dóbr Ogonowa z przyległościami i był okiem w głowie, oraz perłą w psiarni tego obywatela.
Kronika powiatowa twierdzi, iż psisko to dziwne przechodziło koleje. Przed laty trzema, Dogoń należał do jakiegoś poczciwego szlachcica o sześć mil od Ogonowa zamieszkałego, a sierść miał białą jak mléko, bez żadnej odmiany.
Powiadają, że pewnej ciemnej nocy, pan Jacek z zaufanym i wiernym pachołkiem wyprawił się do wioseczki owego szlachcica, konie przy karczmie zostawił, a sam pieszo dotarł aż do podwórza, na którem leżał Dogoń, wypoczywając po trudach dziennych.
Wiadomo powszechnie, że chart jakkolwiek jest może najpiękniejszym przedstawicielem psiego rodu, jednak nie odznacza się wcale instynktem i zmyślnością właściwą innym gatunkom psów.
To też pan Jacek nie miał wielkiej trudności w zwabieniu do siebie Dogonia kawałkiem ad hoc przygotowanej kiełbasy i przyprowadzeniem psiska do bryczki.
Wyprawa więc powiodła się zupełnie, i na drugi dzień Dogoń osiadł już na stałe w Ogonowie. Pan Jacek zrobił mu dwie czarne łaty farbą, jednę dużą na grzbiecie, drugę zaś zasłaniającą pół głowy, czem tak odmienił fizognomję charta, że właściciel dawny bywając często w Ogonowie i widząc tego psa nie przypuszczał nawet że jest tak blizko zguby, której od tak dawna poszukuje.
Pan Jacek dumny był ze swego Dogonia, który mu co zimę chwytał ze trzydziestu lisów i mnóstwo zajęcy, dumny był z czarnych łat na białej sierści swego faworyta, bo bądź co bądź łaty te świadczyły o wysokich zdolnościach artystycznych i niepoślednim talencie amatora psów...
Właściciel Ogonowa był wdowcem, bezdzietnym i zostawał w stosunkach handlowych z panem Pinkwasem Gelb Wirginien, tak jak jego sąsiad pan Dominik Krzykalski złączony był węzłami kredytu ze znanym nam już z poprzedniego rozdziału Szapsią Drejkönig...
Dobra Ogonów w znacznej połowie należały do Pinkwasa faktycznie, chociaż w hypotece tytuł własności zapisany był na imię pana Jacka.
Stało się to sposobem bardzo prostym.
Pewnego lipcowego poranku młody Pinkwas przejeżdżając przez Ogonów wstąpił do dworu i kupił gęś.
Fakt to nic nieznaczący na pozór, lecz malownicza okolica Ogonowa, dobra ziemia, porządne jeszcze zabudowania gospodarskie tak przypadły panu Pinkwasowi do gustu, że bądź co bądź postanowił sobie w jaknajprędszym czasie zaaklimatyzować się tutaj i zostać właścicielem owej posiadłości.
Do wytkniętego celu kroczył powoli wprawdzie, ale wytrwale... Od gęsi, przeszedł do kartofli, do owsa, od owsa do pszenicy, do owiec, wełny, okowity i lasu... ujął w swe ręce monopol kupna wszelkich produktów tej wioseczki, zawsze gotów był za marny kwitek dać panu Jackowi tyle gotówki, ile tenże zażądał, i tą drogą, usłużny, zawsze grzeczny i na każde wezwanie gotów Pinkwas miał wszelkie szanse zostania dziedzicem Ogonowa.
Pan Jacek o bożym świecie, jak to mówią, nie wiedział, gospodarstwo trybem przez dziadów i pradziadów przyjętym prowadził, polował przez całą zimę, pożyczał pieniędzy przez całe lato, a klął przez wszystkie cztery pory roku.
Wszystko to działo się w tym samym czasie kiedy pan Dominik zastanawiał się nad smutnemi skutkami bezżeństwa, panna Zofja w Lisiej‑jamie marzyła o przeszłości pieszcząc pieska, a panowie Drejkönig i Gelb Wirginien snuli sobie plany różne, a na tych planach budowali drugie plany, na tych drugich trzecie i tak dalej,.. i tak dalej, a gdyby im się wszystkie zamiary powiodły, to kupiliby całą Europę niebawem.
Pan Jacek powracał z polowania, Dogoń zmęczony zwolna szedł przy koniu na smyczy, koń zwiesił jakoś głowę i pan Jacek medytując kiwał się na siodle, dwa zające kiwały się za siodłem, i cała ta grupa tak się kiwała... kiwała... kiwała... aż się przykiwała przed ganeczek Ogonowskiego dworku...
Kasztan poszedł do stajni, Dogoń do psiarni, zające do kuchni, a pan Jacek wszedł do swego pokoju, przeszedł się po nim parę razy szerokiemi kroki, zapalił cygaro, a zastanowiwszy się nad życiem, gospodarstwem i różnemi innemi rzeczami, rzekł:
— Wszystko funta kłaków nie warto.
Wypowiedziawszy tę prawdę, machnął ręką, zbliżył się do szafki, wypił ogromny kielich starki i patrzył w okno bębniąc palcami po szybie.
Zmrok zapadł, ściemniało się, gwiazdy zaczęły mrugać na niebie złocistemi oczkami, a w sąsiedniem miasteczku zapalono światła...
Wkrótce ekonom starej daty z nosem czerwonym jak pomidor wszedł do pokoju i rozpoczęła się sesja agronomiczno‑gospodarska, na którą rzucimy zasłonę.
Jak powiedzieliśmy wyżej, mrok zapadał a w sąsiedniem miasteczku zapalano światła...
Czy mam dodawać, że w owem sąsiedniem miasteczku zamieszkiwał pan Szapsa Drejkönig i pan Pinkwas Gelbwirginien, czy mam dodawać, że tutaj koncentrował się przemysł i handel całej okolicy, że tu dopełniały się rozmaite ugody i tranzakcje, oraz, że starozakonni spekulanci nabywali tutaj od kahału prawo eksploatowania osób wszelkich innych wyznań.
Faktem było, że Szapsia Drejkönig był już w oczach kahału aktualnym gospodarzem folwarku Wronie‑Piórka i że dobra Ogonów należały do pana Pinkwasa Gelbwirginien.
Obadwaj ci obywatele przez wszystkich przekupniów, handlarzy i kramarzy traktowani byli jako arystokraci i używali w swoim świecie tytułu: More morajne, co znaczy jaśnie wielmożny.
Pan Pinkwas oprócz prowadzenia interesów handlowych z okoliczną szlachtą, oprócz tranzakcji zbożowych, finansowych, kredytowych i innych utrzymywał także w miasteczku świetny i znakomicie zaopatrzony handel win, w którym można było dostać wszystkiego, począwszy od śledzia, aż do tokaju po dwa ruble garniec i od cukru aż do gorzkiego pieprzu.
Były tam również w tym sklepie migdały, rodzenki, ryż, mydło, świece, perfumy, makaroniki i miotełki, co wszystko, zostawało pod wyłącznym zarządem i kluczem pani Pinkwasowej, osoby okrągłej tuszy i właścicielki siedmiu podbródków.
Nad owym świetnym magazynem towarów kolonjalnych błyszczał wielki napis żółtemi literami na zielonej tablicy:
Pod wyrazem różnych „delikatnoszczów“ należało rozumieć, jak się szanowny czytelnik łatwo domyśla, delikatesy..
Owego wieczoru siedziała pani Pinkwasowa za kontuarem sklepowym i oparłszy łokieć na stole, a brodę na dłoni, dumała nad znikomościami tego świata i kursem papierów naszych w Gdańsku.... Była cisza, nikt nie przychodził do sklepu; trzygroszowa łojówka tłustemi łzami płakała nad upadkiem handlu i kredytu, a wpół spalony jej knot żałobliwie błyszczał wśród pomroki.
Już szanowna kupcowa zamierzała kazać zamknąć sklep i rzucić się w objęcia Morfeusza, już stróż nocny z przeraźliwą trajkotką brnął po błotnistym rynku miasteczka, już preferans u pana Burmistrza miał się ku końcowi, gdy w tem chłopak z Lisiej‑jamy zajechał przed sklep, przywiązał konia do słupa a wydobywszy worek z wózka i karteczkę z kalety stanął przed obliczem pani Pinkwasowej.
Kupcowa wydobyła okulary, przetarła je starannie, włożyła na nos i rozpoczęła czytanie następującego dokumentu.
„Pani Pinkwasowa wyda na moje kąto.
Cukru funtów czterdzieści Nr. 40
Cherbaty funt jeden Nr. 1
Citrin sztók dwadzieścia Nr. 20
Rodzynków fontów dwa Nr. 2
Czynamonu fontów ćwierć Nr. cwierć
Wina białego garcy sześć Nr. 6
Wina czerwonego garcy trzy Nr. 3 i t. d.
Pani kupcowa aż podskoczyła z radości.
— Pinkwas, hörst du, Pinkwas! zawołała.
— Ny — odezwał się jakiś głos z za szafy a za głosem ukazała się głowa samego pana Gelbwirginien.
— Wus ys dues? zapytał.
— Lies, wie viel towares nymt a pani Brukwickies aus Lisiejamki.“
Pinkwas w milczeniu przeczytał kartkę i uśmiech zadowolenia przebiegł po jego twarzy....
— Es muss etwas drin sein, rzekła domyślna pani kupcowa.
— Es wird a grojse bal in Lisiejamki sein, zakonkludował Pinkwas.
Po co panna Zofja miała wystąpić z balem, po co sprowadziła cztery kuzynki, po co staruszek rządca przywdział odświętny, granatowy surdut i białe wąsy wykręcił po węgiersku?
Po co? Ot serce panny Zofji obudziło się po długim śnie, uderzyło żywszem i przyśpieszonem tętnem, a korona staropanieństwa, otaczająca jej czoło, poczęła się chwiać... chwiać... i zdawało się, iż niedługo ustąpi miejsca zgrabnemu czepeczkowi mężatki.
W świecie kobiecym dzieją się rzeczy niepraktykowane w żadnym innym świecie, dzieją się rzeczy różne wbrew prawom przyrody, wbrew tradycjom i pewnikom od początku świata ustalonym.
Czy znajdzie się mędrzec co potrafi starość odmłodzić? Dotychczas znamy tylko takie wypadki z podań o Twardowskim i Fauście, z podań wylęgniętych w rozkołysanej marzeniem wyobraźni poety...
W świecie realnym, w czarnej prozie rzeczywistości i powszedniego życia, tylko stara panna ową sztukę odmłodzenia się posiada...
Jedna chwila tylko.. jedno Veni creator wyśpiewane przez czerwony nos organisty, a stara panna odrazu, bez żadnych wstępów, przygotowań i sztuk kuglarskich, staje się młodziutką.... mężatką...
Owóż to małżeństwo jest tym potężnym środkiem odmłodnienia...
Panna Zofja była bliską owej cudownej metamorfozy, bo tak pan Jacek Kichalski, jak i pan Dominik Krzykalski złożyli jej wizyty i dali poznać że gorące sentymenta ożywiają ich dusze, że obraz panny Zofji jest dla nich najmilszym obrazem jaki kiedykolwiek w życiu swojem oglądali, że miłość wreszcie stała się treścią ich istnienia...
Czytelniku! gdybym ci powiedział, że miłość jest to boska ambrozja... że jest rajskiem szczęściem... że jest najpocieszniejszą pociechą duszy ludzkiej — to powiedziałbym ci trzy oklepane komunały, które od stworzenia świata śpiewają wszystkie wróble na wszystkich dachach kuli ziemskiej.
Lecz ja ci powiem że prawdziwa miłość jest to... subjekcja w najobszerniejszem znaczeniu tego wyrazu...
Zakochany udaje zawsze takiego jakim nie jest, mówi to o czem nie myśli, chwali śpiew swojej Aldony, chociaż ten mu uszy na ćwierci rozdziera, kupuje bukiety choć kwiatów nie lubi, stara się nastroić według sielankowo‑poetycznego kamertonu, choć w gruncie serca jest prozaikiem kochającym pieczeń wołową z rożna i dobre węgierskie wytrawne...
Oto jest treść miłości, oto są wszystkie jej subjekcje...
A jednak każdy niemal młody człowiek podejmuje tę krzyżową wyprawę celem wyzwolenia kawalerskiej Jerozolimy... Taka jest już natura ludzka i taką filozofja owej kombinacji, do której wchodzi czasem serce, bardzo rzadko rozsądek, a najczęściej interes.
Syzyfową pracę podjęli panowie Kichalski i Krzykalski występując w roli konkurentów, syzyfową pracę powiadam, gdyż starali się o rękę starej panny. O! ciężkie to zadanie. Młoda panienka zadowoli się zwyczajnem oświadczeniem miłości, podlotkowi spojrzenie i uścisk ręki wystarcza, lecz starej pannie potrzeba bardzo dużo. Podejrzliwa z natury, żąda ona na każdym kroku dowodów przywiązania, jest niedowierzająca jak Tomasz, a podejrzliwa jak Otello pomnożony przez czternaście...
Jeszcze słońce nie zaszło, a już przed dworkiem w Lisiej‑Jamce ukazała się żółta bryczka pana Dominika zaprzęgnięta w cztery kasztany, a Bartłomiej stangret tak zamaszyście palnął z bicza, że stary kot drzemiący na oknie o mało nie dostał apopleksji ze strachu.
Dominik mnie kocha, pomyślała panna Zofja, podając Krzykalskiemu rączkę, na której mąż ten złożył dwa bardzo głośne pocałunki...
Niezadługo przybył i pan Jacek, a tak pannę Zofję przepraszał, tak się wyprzysięgał na duszę i ciało, że chciał pierwszy przyjechać, że panna Zofja znowuż pomyślała sobie:
— Jacek bardziej kocha — i pozostawiwszy kochanków w towarzystwie kuzynek i innych gości, wyszła do swego pokoju i oparłszy głowę na dłoni, dumała nad tem, który prawdziwiej, który goręcej jest do niej przywiązany. Serce jej przedstawiało wyborny i dokładny obraz giełdy, w czasach niepewności politycznej, co chwila papiery Krzykalskiego szły w górę, to spadały znowuż ustępując miejsca wartościom pana Kichalskiego i tak dalej:
Ten mnie porównał do słowika,
Ten u nóg legł jak placek,
Ja kocham bardzo Dominika,
Lecz miłym jest i Jacek.
Jakiż będzie z tego wynik,
Czy Jacenty czy Dominik??!?
Taki wiersz napisała sobie panna Zofja na pamiątkę w kajeciku niebieskim i wyszła do gości uśmiechnięta, promieniejąca nadzieją szczęścia i przyjmowała hołdy od dwóch swoich wielbicieli, komplementa od kuzynek i staruszka, a skutkiem tego herbata nalewana jej rączką była przesłodzona jak lukrecja.
Bawiono się wybornie, jedna kuzynka grała na fortepjanie, a pan Kichalski podał rękę pannie Zofji i puścił się mazura z taką werwą i animuszem, tak wybijał hołubce, że zagłuszył zupełnie turkot sąsiedniego młyna.
Ożywieni humorem Kichalskiego pozostali goście nie dali się namawiać do zabawy, — tańczono, śmiano się, pito hucznie i wesoło, ale tak wesoło, że opowiedzieć tego niepodobna, a szczegółowy opis za wiele by kosztował atramentu i papieru.
Pan Krzykalski przyśpiewywał sobie nawet w tańcu i improwizował wierszyki, które chociaż nie będą zapewne drukowane w bibljotece najcelniejszych arcydzieł sztuki Europejskiej, jednak robiły wrażenie na pannie Zofji i na całem towarzystwie...
Serce gospodyni domu wahało się nie wiedząc komu dać pierwszeństwo i kto wie, możeby zawisło pomiędzy temi dwoma sercami jak trumna Mahometa, możeby jak Twardowski zawisło pomiędzy niebem i ziemią, czyli krócej mówiąc możeby wcale żadnego z dwóch konkurentów nie wybrało... gdyby...
Trzeba było jakiegoś deus ex machina, jakiegoś fatum, jakiegoś gwałtownego wtrząśnienia, trzeba było krwi, może nawet... Wszystko to stać się miało niedługo.
Wieczorek się udał, goście rozjechali się w najlepszej harmonji, zaś panna Zofja usnęła ukołysana rozkosznemi snami, słodkiemi marzeniami i słodszą nad wszystko nadzieją...
Pozorny był spokój i zwodnicza nadzieja. Nad cichym dworkiem wisiała chmura piorunami groźna... w jasno‑modrych oczach panny Zofji miały wkrótce zabłysnąć łzy, a na tym dziedzińcu, gdzie dziś spokojnie chodzą kury i kaczki, miała wkrótce popłynąć krew niewinna...
Brr!
On przeczuwał chwilę swego zgonu, spoglądał w przestrzeń trwożnie, jakby z tej przestrzeni spostrzegał groźbę...
Niestety, było to niezawodne przeczucie...
Tulił się z trwogą do nóg panny Zofji, warczał i skomlał i ani słodkie a pieszczotliwe wyrazy jego pani, ani kawałek cukru podany delikatną jej rączką, utulić go nie mogły....
Biedny psina.
— Czy przeczuwa, myślała panna Zofja, że już mnie znacznie mniej obchodzi niż dawniej, czy widzi, że dzisiaj nie zajmuję się nim tyle co dawniej, gdyż serce moje zajęte jest.... czem innem?
Tak myśląc, głaskała psinę po kudłatej fizjonomji i wpadała w sentymentalną i głęboką zadumę; wpadała w nią coraz bardziej i bardziej i zdawało się, iż zapomina nietylko o swoim Azorku ale o całym świecie nawet....
I nie dziw, serce jej doznawało pewnych oscylacji moralnych, wahało się niepewnie, nie wiedząc w którą stronę się skłonić, kogo wybrać, na czyjem ramieniu wesprzeć się, aby iść po tej drodze ciernistej, która nazywa się życiem...
Obadwaj konkurenci przedstawiali mniej więcej te same wady i te same zalety, obadwaj z jednakowym ogniem i niekłamanym zapałem zdawali się kochać pannę Zofią...
Pan Dominik powiedział pewnego razu.
— Pani, skoczyłbym w wodę dla ciebie!...
Poświęcenie to wzruszyło serce panny Zofji.
Innego dnia pan Jacek wykrzyknął z zapałem.
— Panno Zofjo! niech mnie kaczki zdepczą jeślibym w ogień dla pani nie skoczył...
Panna Zofja rozpłakała się jak dziecko. Po pewnym jednak czasie kiedy pierwsze wrażenie przeminęło, przyszła do przekonania, że obadwaj konkurenci, co do poświęceń jednaką okazali gotowość, gdyż zarówno skoczenie w wodę, jak i skoczenie w ogień sprowadza śmierć, a jeżeli nie jest zbyt roskosznie smażyć się w płomieniach jak kura na rożnie, to z drugiej znowuż strony, każdy przyzna, że opicie się mętnej i brudnej wody ze stawu lub sadzawki również do wielkich przyjemności nie należy.
Poświęcenie pana Jacka jakkolwiek w innej objawione formie wyrównywało w zupełności poświęceniu się pana Dominika...
Oprócz strony bohaterskiej charakteru panowie ci i pod innemi względami mniej więcej jednakowo od losów uposażeni byli.
Majątek pana Jacka był również jak majątek pana Dominika obdłużony, nawet wróble na dachach i sroki na płotach wiedziały o tem, że w jednym panuje samowładnie Szapsia Drejkoenig a w drugim Pinkwas Gelbwirginien, że zarówno w jednym jak drugim dworku nie widziano jeszcze nigdy gazety ani kawałka zadrukowanej bibuły, że pan Dominik nie oddałby swego buldoga za wszystkie konie fornalskie pana Jacka, a pan Jacek więcej szacował sławnego swego charta aniżeli wartość zabudowań gospodarskich swego sąsiada..
Obadwaj odznaczali się głosem tubalnym, obadwaj mieli wąsy jak miotły, nosili buty z ogromnemi cholewami, czapki fenomenalnej formy z guzikiem na wierzchu i klęli jak węgry...
Cóż byś uczyniła w takim razie piękna czytelniczko? czy stuknęłabyś w palce trzy razy, czy poradziła się wróżki cyganki, czy też zerwawszy listek róży obrywałabyś listki po kolei i losowi powierzyła wybór ukochanego.
Panna Zofja wybrała ten ostatni sposób i siedząc na ganku poświęcała się odgadywaniu przyszłości, gdy w tem Azorek zerwał się z jej kolan, zaczął gwałtownie ujadać i puścił się ku bramie jak kula.
Panna Zofja spojrzała się w stronę bramy, w którą wjeżdżał właśnie pan Dominik na najpiękniejszym koniu ze swej stajni, kupionym na licytacji po jakimś wielkim amatorze sportu...
Przy końcu szedł spokojnie Cerber ulubiony buldog pana Dominika...
Panna Zofja z zachwyceniem przypatrywała się lansadom starego rosynanta i dzielnej postawie jeźdźca uzbrojonego w ogromnej długości ostrogi, a Azorek ujadał i ujadał aż nareszcie posunął swą odwagę do tego stopnia, iż ukąsił Cerbera...
Była to za wielka dla buldoga obelga. Porwał psinę za kark... wstrząsnął nim parę razy w powietrzu i zbroczonego krwią rzucił pod same nogi panny Zofji.
Krew zbroczyła zieloną trawkę dziedzińca, Azorek już nie żył...
Panna Zofja wydała krzyk rozpaczy i zemdlała, pan Dominik spiął konia i z podniesioną szpicrutą skoczył do buldoga, krzycząc:
— W łeb strzelę jak psu!
Pies podkuliwszy resztę obciętego ogona zmykał ku domowi jak strzała, pan Dominik pędził za nim jak warjat i zdaleka jeszcze słychać było z kłębów kurzu głos:
— Strzelę, jak Boga kocham, tak jak psu w łeb strzelę!...
I strzelił mu podobno, istotnie, ale już o pannie Zofji marzyć nie mógł... stał się przyczyną śmierci ukochanego Azorka, wrota w Lisiej‑Jamce na zawsze zawarte przed nim zostały...
Nie potrzebuję dodawać, że ciężki trochę pan Jacek wystąpił w roli pocieszyciela, że miał długą pracę zanim zdołał osuszyć brylantowe łzy lśniące w oczkach panny Zofji.
Nareszcie jednego wieczoru gdy oboje siedzieli na ganku, gdy srebrny księżyc wyjrzał z po za lekkich chmurek, a powietrze napełniała upajająca woń kwiatów, gdy wszystko usposabiało do marzeń i miłości, pan Jacek uczuł, że mu dziwnie jakoś serce kołatać zaczyna... i umilkł... patrzył w gwiazdy, wzdychał, odpowiadał pannie Zofji półsłówkami, jednem słowem był w tem wyjątkowo głupiem położeniu, w jakiem znajduje się każdy młody człowiek na pięć minut przed oświadczeniem się o rękę swej bogdanki...
Zosia westchnęła.
— Gdzie mój Azorek? rzekła zcicha.
W tej chwili pan Jacek padł na kolana i przyłożywszy rękę do serca zawołał.
— Ja będę twoim Azorkiem panno Zofjo i niech mnie wszyscy djabli wezmą, jeżeli mnie jaki buldog zgryźć potrafi.
Pocałował ją w rękę...
W miesiąc później pannę Zofję wykreślono z listy panien, i zapisano ją w księgach ludności temi wyrazy.
Zofja Kichalska, stanu szlacheckiego, lat 37, przy mężu...
Państwo Kichalscy osiedli w Lisiej‑Jamce i kochają się jak dwa gołąbki... Pan Pinkwas doczekał się odebrania swych należności, a Azorek pochowany w ogrodzie pod krzakiem róży spoczywa już w ziemi od kilku miesięcy.
Nieraz w wieczornej godzinie pod szarawą osłoną zapadającego zmroku, przez ogród przesuwa się jakiś cień niewieści, zbliża się do krzaku róży, siada na stojącej opodal ławeczce i wsparłszy głowę na dłoniach duma długo... długo...
To pani Kichalska nad grobem Azorka.
A Krzykalski?
Biedaczysko nie mógł przenieść spokojnie strasznego ciosu, który zranił mu serce, w sam dzień wesela panny Zofji zamknął się w swoim pokoju... najprzód coś pisał... potem wzdychał i jęczał... później otworzył szafkę, wyjął z niej pistolet, nabił go... potem wypił jeden kieliszek... drugi... trzeci... czwarty... i jeszcze jeden... nareszcie westchnął, chwycił się oburącz za głowę i powiedział „bądź zdrowa!!“
Potem rzucił dokoła parę razy błędnym i obłąkanym wzrokiem... przyłożył pistolet do poduszki... i... usnął...
Widziano go w tydzień później na jarmarku w Łęczycy...
Taka jest historja trzech psów, która się na tem na pociechę ludzką zakończyła...