<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Uśmiech szczęścia
Podtytuł opowieść portowa
Pochodzenie Między lądem a morzem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS S. A.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graf. Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Lemański
Tytuł orygin. A Smile of Fortune
Podtytuł oryginalny Harbour Story
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

Byłbym chętnie skwitował ze smętnej sposobności przelotnego zapoznania się jednocześnie ze wszystkimi moimi kolegami kapitanami. Bądź co bądź, jednak, poszedłem na cmentarz. Stanowiliśmy pokaźną gromadkę ludzi z obnażonemi głowami i ciemno odzianych. Zauważyłem, że ci z nas, którzy najbardziej zbliżali się do archaicznego dziś typu wilków morskich, najwięcej byli wzruszeni — być może dlatego, że mniej mają „światowej ogłady“, niż nowe pokolenie. Stary wilk morski zdala od swego naturalnego żywiołu był prostem i sentymentalnem zwierzęciem. Spostrzegłem, że jeden z nich, stojący nawprost mnie, po drugiej stronie grobu, płacze rzewnemi łzami. Sączyły mu się po zoranej od niepogód twarzy, tak jak krople deszczu po chropowatym murze. Później się dowiedziałem, że był on, jak mówiono, postrachem majtków, człowiekiem twardym; że nigdy nie miał żony ani swego własnego pisklęcia, i że od najmłodszych lat zatrudniony żeglugą po morskich głębinach, znał kobiety i dzieci tylko z widzenia.
Może opłakiwał straconych okazyj, zazdroszcząc tylko ojcostwa, z dziwnej zawiści względem bólu, którego nigdy nie mógł zaznać. Człowiek, i nawet człowiek morski, jest chimerycznem zwierzęciem, jest wytworem ominiętej sposobności i jej ofiarą. Ale on sprawił to, że zawstydziłem się swej nieczułości. Nie było we mnie łez.
Z całkowicie obojętnym krytycyzmem słuchałem modlitwy pogrzebowej, którą mi raz czy dwa razy wypadło samemu odczytywać nad jakimś dzieciuchem z mej załogi zmarłym na morzu. Słowa te, pobudzające do otuchy i brawury, te skrzydlate słowa, tak ożywcze wśród nieobjętego bezmiaru wód i niebios, tu zdawały się padać jakby znużone w ten mały grobik. Nacóż się zdało pytać śmierci, gdzie jej żądło — tu, nad tym maleńkim, ciemnym dołkiem w ziemi? I wówczas myśli wymykały mi się całkiem, biegnąc precz ku sprawom życia — niezbyt zresztą podniosłym, jako to: okręty, frachty, interesy handlowe. Człowiek pod względem niestałości uczuć ma opłakane podobieństwo do małpy. Mój wątek myślowy sprawiał mi obrzydzenie, a jednak myślałem: czy uda mi się rychło zawrzeć kontrakt? Czas — to pieniądz... Czy ten Jacobus rzeczywiście nastręczy mi jaki dobry interes? ...Muszę go w tych dniach odwiedzić.
Nie sadźcie, żeby te moje myśli miały jaką ścisłość. Narzucały mi się raczej: niewyraźne, ciemne, niespokojne, zażenowane. I miały w sobie jakąś tępą, ohydną, zawziętą uporczywość. Nieinaczej, tylko obecność tego namolnego kramarza okrętowego nadała im bieg. Z żałobną miną stał on tam wśród naszego gronka marynarzy, i gniew mię chwytał na tę jego obecność, która, przypominając mi o jego bracie kupcu, sprawiała, żem lżył samego siebie. Gdyż w samej rzeczy cośniecoś przyzwoitego nastroju czułem w sobie. To tylko ta myśl, która — — —
Nareszcie to się skończyło. Biedny ojciec — mężczyzna lat czterdziestu, z czarnemi kępiastemi faworytami i z żałosną blizną na świeżo ogolonym podbródku — dziękował nam wszystkim, połykając łzy. Ale czy to, że niezdecydowany co do powrotu, ociągałem się z odejściem u bramy cmentarza, czy może to, że byłem z nich najmłodszy, lub widząc moje zasępienie, spowodowane wyrzutami sumienia, i przypisując je podnioślejszym i odpowiedniejszym chwili sentymentom, czy też poprostu dlatego, że byłem mu nawet więcej od innych obcy — mnie jednego wyróżnił. Idąc obok, dziękował mi ponownie słowami, których, zgryziony wewnętrznie, słuchałem w ponurem milczeniu. Raptem wsunął mi pod ramię rękę a drugą zamachał w kierunku jakiejś wysokiej, słusznej postaci, która szła ulicą zdala, samotnie, w roztrzepotanem lekkiem ubraniu.
— Oto dobry chłop, rzeczywiście dobry chłop — tu przełknął spóźnione szlochanie — ten Jacobus.
I zdziwionym głosem mówił mi, że Jacobus był pierwszym człowiekiem, który po przybyciu jego okrętu zjawił się na pokładzie i, dowiedziawszy się o nieszczęściu, zajął się wszystkiem, dobrowolnie ofiarował swe usługi w zasadniczych sprawach, dostawił na brzeg papiery okrętowe, zarządził co trzeba do pogrzebu. — Dobry chłop. Ja straciłem głowę. Doglądałem żony przez dni dziesięć. A ratunku żadnego. Pomyśl pan tylko! Drogi malec umarł tego samego dnia, kiedyśmy wylądowali. W jaki sposób zdołałem wprowadzić okręt do portu, Bóg jeden wie! Nie widziałem nic, nie mogłem mówić, nie mogłem... Słyszałeś pan niezawodnie, żeśmy w czasie tego przejazdu stracili za burtą starszego oficera. Nie było komu mnie wyręczyć. Biedna kobieta prawie oszalała, tam na dole, sama jedna wraz z... Na Boga! To nie jest sprawiedliwość.
Szliśmy razem w milczeniu. Nie wiedziałem, jak się z nim rozstać. Na wybrzeżu puścił moje ramię i dziko uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki.
— Na Boga, to niesprawiedliwie! — krzyknął znowu. — Nie żeń się pan nigdy, chyba że wprzód potrafisz ugłaskać morze... To nie jest sprawiedliwość!
Nie miałem zamiaru „ugłaskiwać morza“, więc gdy mię opuścił, by udać się na pokład swego okrętu, uczułem w sobie postanowienie nieżenienia się wcale. Gdy zatrzymałem się u schodków, czekając na Jacobusowego wioślarza, który gdzieś sobie odszedł, przyłączył się do mnie kapitan Hildy, — cieniuśka w ręce parasolka jedwabna, zaostrzone kanty gladstonowskiego, staromodnego kołnierzyka, obramiające gładko ogoloną, szczupłą, rumianą twarz. Była dziwnie świeża na swój wiek, pięknie zarysowana i oświetlona przez nadzwyczaj jasne oczy niebieskie. Trocha siwych włosów, lśniących jak przędzalne szkło, kędzierzawiła się, nastroszona, pod rondem jego cennej, starej panamy, z szeroką czarną wstążką. Patrząc na tego żywego, czyściuchnego staruszka, miało się wrażenie czegoś wykwintnie anielskiego i zarazem chłopięcego. Jak gdyby znając mię od maleńka i jak gdyby to było zwyczajem jego życia oglądać mię codzień, zaczepił mię, udzielając mi zabawnego spostrzeżenia o jakiejś tęgiej murzynce, która siedziała na stołku, nad brzegiem tamy. Poczem zauważył uprzejmie, że mam bardzo ładniutką barkę.
Odwzajemniłem się również grzeczną, prędką odpowiedzią:
— Nie jest tak ładna, jak Hilda.
Natychmiast kąciki jego delikatnie wykrojonych, czułych ust opuściły się w straszny sposób.
— O mój drogi! Toż teraz ja prawie że nie mogę znieść jej widoku.
Czyż nie jest mi wiadomo, spytał z niepokojem, że zgubił figurę swego okrętu; kobieta w niebieskim staniku o złotej obszywce, twarz nie tak znów bardzo a bardzo ładniutka, ale białe, pięknie ukształtowane i gołe ramiona, wyciągnięte, jak gdyby pływała... Czyżbym nie wiedział? Ktoby się mógł takiej rzeczy spodziewać! I to jeszcze po latach dwudziestu!
Ze sposobu, w jaki to mówił, niktby się nie domyślił, że tu chodzi o kobietę ciosaną z drzewa; ten drżący głos, to wzruszenie nadawały jego płaczliwym żalom jakiś pociesznie zdrożny odcień... Zniknęła w nocy — czysta, pogodna noc, z takiem sobie leciutkiem wzdęciem fali — w zatoce Bengalskiej. Odeszła bez żadnego pluśnięcia; nikt na okręcie nie mógł objaśnić dlaczego, poco, o której godzinie — po dwudziestu latach, ubiegłych w tym październiku... Czy nie słyszałem o tem?...
Zapewniłem go współczująco, że wcale nie słyszałem — i pogrążył się w bolesnych rozstrząsaniach. Z pewnością nie znamionuje to nic dobrego. Było w tem jakby ostrzeżenie. Lecz gdym zrobił uwagę, że przecież można sprokurować inny wizerunek kobiety, dostało mi się porządne wymyślanie, żem to tak lekko traktował. Ślicznie wygarbowana twarz starego chłopca oblała się ponsem, tak jak gdybym mu zaproponował był coś nieprzyzwoitego. Można zastąpić maszty, powiedziano mi, lub wiosło zgubione — jakiś roboczy sprzęt okrętowy; ale co za sens przyczepiać nową figurę? Jaka satysfakcja? Czyż ktokolwiek może dbać o to? Widoczne jest, że mnie się nie zdarzyło być okrętowym towarzyszem figury przez dwadzieścia lat.
— Nowa figura! — zrzędził z niegasnącem oburzeniem: — Jakto! Więc ja, będąc wdowcem od lat dwudziestu ośmiu, dobiegających obecnie, w tym maju, mam teraz właśnie, co prędzej, myśleć o prokurowaniu sobie nowej żony. Pan jesteś taki sam ladaco, jak i ten chłystek Jacobus.
Wysoce mię to bawiło.
— Co uczynił ten Jacobus? Czy nie namawiał pana do małżeństwa, panie kapitanie? — dopytywałem się zajęciem. Ale jego już poniosło, i tylko gniewnie zazgrzytał.
— Sprokurować! — w samej rzeczy! On jest z tego gatunku drabów, którzy sprokurują panu wszystko, co pan chcesz, za pieniądze. Nie upłynęła godzina, jak tu przycumowałem, gdy już dostał się na pokład i odrazu chciał mi sprzedać biust, który wypadkowo miał tam gdzieś w swojem podwórzu. Podbechtał Smitha, mojego starszego oficera, żeby o tem ze mną pomówił. „Panie Smith — powiadam — czy pan nie masz lepszego o mnie pojęcia? Czy ja jestem z tych, którzy podnoszą cudze, wyrzucone na śmietnik biusty?“ I to jeszcze po tylu latach! Sposób, w jaki wyraża się niejeden z was, młodzieńców — —
Udałem wielką skruchę i, siadając w czółno, rzekłem rozważnie:
— Zatem niema tu innej rady, jak tylko przytwierdzić gryf od skrzypiec — chyba, że to. Wie pan, taki snycerski, kabłąkowaty ornament, pięknie złocony.
Po tym wybuchu bardzo osowiał.
— Tak. Kabłąk. Być może. Jacobus też wspominał o tem. On zawsze się znajdzie w kropce, gdy chodzi o wyciągnięcie grosza z kieszeni żeglarskiej. Onby mi kazał zapłacić tyle za ten rzeźbiony ornament, ile kosztuje cały dziób. Złocony gryf od skrzypiec, powiedziałeś pan — hm? Ośmielę się twierdzić, iż dobre to dla pana. Wy, młodzież, nie macie, jak widać, poczucia tego, co jest odpowiednie.
Zrobił kurczowy ruch prawą ręką.
— Niema się o co troszczyć. Nic już tu nie może stanowić wielkiej różnicy. Otóż właśnie, że jak najrychlej puszczam staruszka w świat z gołą sztabą — jęknął posępnie. A gdy czółno odbiło już od schodków, jeszcze z komiczną zapalczywością wytężył głos na krawędzi bulwarku.
— Tak, zrobię to! Choćby jeszcze na złość tej dostarczającej biustów pijawce. Stary ze mnie wróbel, nie zapominaj pan o tem. A którego dnia wpadnij pan do mnie na pokład!
Spędziłem pierwszy wieczór portu w swej cichej klitce okrętowej; i dość byłem rad myśli, że to strądowe życie, z jego tak rażąco małostkowym, rozstrajającym zespołem, i z jego obfitością twarzy, nowych dla świeżo przybyłego z morza, nie będzie miało do mnie przystępu o kilka godzin dłużej. Ale jednak sądzone mi było jeszcze raz przed snem usłyszeć coś na nutę Jacobusa.
Burns oddalił się był po kolacji na strąd, ażeby, jak się wyraził, „rzucić na świat okiem“. Ponieważ było zupełnie ciemno, gdy mi oznajmił swój zamiar, nie dopytywałem się, coby tam chciał widzieć. W jakiś czas, już pod północ, siedząc z książką w salonie, usłyszałem skradające się jego kroki i okrzyknąłem go po nazwisku.
Burns wszedł, trzymając laskę i kapelusz, i wyglądając w sposób nie do uwierzenia zordynarniały przez odświętność swych szat lądowych, z miną obibruka i z ohydnem podmrugiwaniem oczu. Zaproszony — siadł, położył laskę i kapelusz na stole, i po krótkiej chwili rozmowy o sprawach okrętowych:
— Ładnych ja się powiastek nasłuchałem w porcie o tym gagatku, kupczyku okrętowym, co tak gracko wyłudził robotę od pana, panie.
Zrobiłem uwagę swemu byłemu pacjentowi z powodu jego wyrażania się. Tylko się otrząsnął pogardliwie. Ślicznie udana sztuczka, doprawdy: zahaczyć cudzy okręt, wyprowjantować go śniadaniem w dwóch koszach dla całej załogi i najspokojniej zaprosić samego siebie do kapitańskiego stołu! Nigdy w życiu nie słyszałem o czemś tak przebiegle bezwstydnem.
Uczułem w sobie chęć obrony niezwykłych sposobów Jacobusa.
— On jest bratem jednego z najbogatszych kupców w tym porcie.
Oczy starszego oficera trysnęły pięknie zielonemi iskrami.
— Jego starszy brat nie mówił do niego przez ośmnaście czy dwanaście lat — oznajmił triumfująco: — Ot w czem rzecz!
— Wiem o tem wszystkiem — przerwałem wyniośle.
— Wie pan? Hm! — Bieg jego myśli jeszcze odbywał się w kierunku etyki handlowego współzawodnictwa. — Nie mogę patrzeć na wyzyskiwanie pańskiej dobroci. On dał temu naszemu stewardowi pięciorupjowy banknot w łapę, żeby tamtego tu nie wpuszczał — lub może i więcej za taką rzecz. On o to się nie turbuje. Zaraz i to — i ponadto wliczy do rachunku.
— Czy to jest jedna z tych bajd, któreś pan słyszał na strądzie? — spytałem.
Zapewnił mnie, że jego własny rozsądek mógł mu dużo o tem powiedzieć. Nie, ale o czem słyszał na brzegu, to o tem, że bodaj nikt z szanujących się osób w mieście nie zbliża się do Jacobusa. Zamieszkuje pono jakiś obszerny staroświecki dom na jednej z cichych ulic, z wielkim ogrodem. Powiedziawszy to, Burns przybrał tajemniczy wyraz.
— Trzyma on tam w zamknięciu jakąś dziewczynę, która, jak mówią...
— Przypuszczam, żeś pan słyszał te wszystkie plotki w jakiem czcigodnie przyzwoitem miejscu? — wyciąłem, jak można najuszczypliwiej.
Cios trafił, ponieważ pan Burns, jak i wielu innych nieprzyjemnych ludzi, miał niesłychanie drażliwą miłość własną. Został, jakby rażony gromem, z ustami otwartemi do zakomunikowania mi jakichś dalszych pogłosek, lecz nie dałem mu już sposobności do tego.
— I wogóle, tak czy owak, co mię to, u djabła, może obchodzić? — dorzuciłem, cofając się do swego pokoju.
I było rzeczą naturalną, że tak powiedziałem. Ale obojętności tej jakoś nie czułem. Dajmy nato, że zaprzątanie się moralną stroną swego handlarza okrętowego jest absurdem, chociażby ten handlarz utrzymywał z nami jak najbliższe stosunki kupieckie; lecz jego osobistość na pierwszy mój dzień w przystani nałożyła swoją pieczęć w sposób wam już wiadomy.
Po tym wstępnym bohaterskim czynie, Jacobus ukazywał się we wszelkiej innej postaci, tylko nie natręta. Dzień w dzień, od samego rana, był poza domem, i w czółnie objeżdżał okręty, które kolejno obsługiwał, zatrzymując się na pokładzie jednego z nich, by przy okazji spożyć z kapitanem śniadanie. Jakoż, widząc, że te usługi cieszą się ogólnem wzięciem, kiwnąłem mu głową pobłażliwiej, gdy raz, wychodząc od siebie, zastałem go w jadalni. Rzuciwszy okiem na stół, dostrzegłem, że jego miejsce było już nakryte. Stał w oczekiwaniu mego zjawienia się, bardzo masywny i cichy, trzymając w swej grubej ręce przepiękny bukiet kwiatów. Ofiarując je z bladym, sennym uśmiechem, podał mi do wiadomości: z własnego ogrodu; ma bardzo niebrzydki stary ogród; sam je rwał dziś rano przed wyjściem za interesami; sądzi, że chciałbym... Odwrócił się. — Czy mógłbym prosić stewarda o trochę wody w obszernym dzbanku, jeżeli łaska.
— Sprawia pan — zapewniłem go żartobliwie, siadając przy stole, — że mam uczucie, jak gdybym był jakąś wcale ładną dziewczyną, i nie powinno go dziwić, że się rumienię.
Lecz on był zajęty układaniem swej daniny kwiatowej przy kredensie.
— Niech steward postawi to, z łaski swej, przy nakryciu pana kapitana, proszę.
Wypowiedział tę prośbę swym zwykłym, niskim półgłosem.
Zaofiarowanie tych kwiatów było zrobione tak finezyjnie, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko je wąchać, gdy on, cichutko zająwszy miejsce, wyszeptał pogląd, że trochę kwiatów znakomicie uprzyjemnia wygląd okrętowego salonu. Chciałby wiedzieć, czemu nie zaprowadziłem u siebie naokoło górnego okna poprzybijanych półek pod doniczki z kwiatami, którebym z sobą brał na morze. Miałby on zręcznego rzemieślnika, któryby załatwił dopasowanie półek w ciągu jednego dnia, a on mógłby mi dostarczyć dwa lub trzy tuziny dobrych roślin — —
Koniuszczki jego tłustych, okrągłych palców w niezachwianej równowadze spoczywały na krawędzi stołu po jednej stronie filiżanki z kawą i po drugiej. Z jego twarzy nie schodził wyraz niezmąconego spokoju. Burns złośliwie uśmiechał się sam do siebie. Oświadczyłem, że bynajmniej nie mam zamiaru przerabiać górnego okna na oranżerję poto jedynie, ażeby wieczną potrawą na stole oficerskim była próchnica i obumarłe szczątki roślinne.
— Hodować tam najpiękniejsze kwiaty — nalegał, rzucając okiem ku górze. — A kłopotu z tem doprawdy niema.
— Ależ jest. Mnóstwo kłopotów — zaprzeczyłem. — Aż wreszcie który gamoń pozostawi górne okno otwarte podczas chłodnej morki, dostaną jeden chlust słonej wody i w tydzień cała grządka już martwa.
Burns wzgardliwie parsknął na znak aprobaty. Jacobus przystał na to biernie. W czas jakiś potem rozkleiły się jego tłuste wargi, pytając, czy nie widziałem się jeszcze z jego bratem.
Odpowiedziałem krótko-węzłowato:
— Nie, jeszcze nie.
— To zupełnie inny człowiek — zauważył sennie i wstał. Jego ruchy miały osobliwą cichość. — No, dziękuję panu, panie kapitanie. Jeśli coś nie wypadnie według pańskich życzeń, pan będzie łaskaw nadmienić o tem stewardowi. Przypuszczam, że pan zaraz wyda obiad dla personelu biura.
— Poco? — zawołałem z pewną żywością: — Gdyby mój stosunek handlowy z portem był stały, to inna rzecz. Ależ ja tu zgoła obcy!... Mogę tu nie powrócić w ciągu stu lat. Nie widzę, dlaczego ja... Czy pan chce powiedzieć, że to przyjęte?
— Tego się oczekuje od kogoś takiego jak pan — westchnął łagodnie. — Ośmiu starszych komisantów, szef — to dziewięć, panów trzech — dwanaście osób. Nie powinno zbyt wiele kosztować. Gdyby pan zechciał dać mi znać o dniu przez stewarda — —
— Tego się ode mnie oczekuje! Dlaczegóż ma się tego ode mnie oczekiwać? Czy przeto, że wydaję się już nazbyt miękkim, czy co?
Uderzyła mię w jego nieruchomej postawie jakaś nagle przywdziana godność, a w jego zimnej krwi odczułem cechę niebezpieczną.
— Jest czasu poddostatkiem, by to obmyśleć — zakończyłem wątło, machnięciem ręki usiłując go się już pozbyć. Ale przed odejściem zdążył nadmienić z ubolewaniem, że dotąd nie miał przyjemności oglądania mnie w swoim „zakładzie“, bym spróbował cygar. Miałby do zbycia paczkę, sześć tysięcy, bardzo tanio.
— Myślę, że opłaciłaby się panu chwilowa fatyga dla zamówienia sobie pewnej ich ilości — dodał z tłustym, melancholijnym uśmiechem i opuścił kajutę.
Burns, wzburzony, uderzył pięścią w stół.
— Czy pan widział kiedy taką bezczelność! Postanowił sobie wyciągnąć z pana cokolwiek bądź, w ten czy w inny sposób.
Odrazu poczułem w sobie chęć obrony Jacobusa i odparłem filozoficzną uwagą, że wszystko to są sprawy zawodowe, jak mniemam. Lecz ten niedorzeczny starszy mój oficer, wymruknąwszy parę urywanych zdań, jako to: „Nie mogę ścierpieć!... Zważ pan moje słowa" i tak dalej, z trzaskiem wyleciał z kajuty. Gdybym go był nie pielęgnował podczas tej zabójczej gorączki, nie zniósłbym jego zachowania się ani przez jeden dzień dłużej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.