Uśmiech szczęścia/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uśmiech szczęścia |
Podtytuł | opowieść portowa |
Pochodzenie | Między lądem a morzem |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze IGNIS S. A. |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Graf. Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Lemański |
Tytuł orygin. | A Smile of Fortune |
Podtytuł oryginalny | Harbour Story |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Mając zaprzątniętą przez Jacobusa myśl bogatym jego bratem, przyszedłem do wniosku, że trzeba sprawę widzenia się z nim załatwić niezwłocznie. Podówczas słyszałem o nim już cokolwiek więcej. Był on członkiem Rady, gdzie stale ściągał na siebie zarzuty władz. Wywierał spory wpływ na opinję publiczną. Mnóstwo ludzi było mu winno pieniądze. Jako dostawca wwozowy, prowadził na wielką skalę import wszelkiego rodzaju towarów. Naprzykład, cała dostawa worków do cukru była faktycznie w jego ręku. O tym ostatnim fakcie dowiedziałem się dopiero później. Z dostarczonych mi danych odniosłem ogólne wrażenie, że stanowił miejscową znakomitość. Był kawalerem i urządzał co tydzień w swym zamiejskim domu karciane przyjęcia, na których bywali najpierwsi ludzie z osady.
Tem większą było tedy dla mnie niespodzianką, gdym odnalazł jego biuro w lichem otoczeniu, zupełnie zdala od dzielnicy interesów, pośród skupiska nędznych lepianek. Mając wskazany kierunek przez czarną deszczułkę z białemi literami, wdrapałem się po drewnianych stopniach wąskiej klatki schodowej i wszedłem do miejsca o gołej podłodze z desek, zasłanej strzępkami burego papieru i wiechciami pakowej słomy. Wielka ilość nawalonych na siebie jakby skrzynek winnych piętrzyła się u jednej ze ścian. Chuderlawy, atramentowo czarniawy, zlekka żółtawy, młodzikowaty mulat, o mizernie długiej szyi i naogół przypominający chore kurczę, zerwał się z trójnożnego stołka, z poza taniej, z tarcic skołatanej biurczyny, i wpatrywał się we mnie, jak gdyby oniemiały ze strachu. Miałem pewną trudność z namówieniem go, aby mię poszedł oznajmić, chociaż nie mogłem z niego wydobyć, jakiejby natury był jego przeciw temu zarzut. Uczynił to wreszcie, nieomal konając z niechęci, która przestała być dla mnie zagadkową, gdy usłyszałem, jak go straszliwie, z dzikim przytłumionym porykiem sklęto, potem donośnie wypoliczkowano i ostatecznie wykopnięto nazewnątrz, zgoła bez żadnej tajemniczości; albowiem powrócił, wylatując za drzwi głową naprzód i dusząc się od powściąganego krzyku.
Powiedzieć, że struchlałem, byłby to niedostateczny wyraz. Zachowywałem się cicho, jak człowiek pogrążony we śnie. Biedny chłopiec, trzymając się oburącz za tę część swego wątłego szkieletu, która otrzymała uderzenie, rzekł poprostu:
— Niech pan będzie łaskaw wejść.
Samoopanowanie tej mizeroty było dziwne; lecz nie niweczyło ono nieprawdopodobieństwa raz już doznanego wrażenia. Niedorzeczny pomysł, że ja tego chłopca gdzieś przedtem już widziałem, rzecz, oczywiście, niemożebna, był jakby delikatnem, zakończającem obrzęd czarów dotknięciem, uzupełnieniem sceny, w sam raz odpowiedniej do powzięcia wątpliwości, czy się jest przy zdrowych zmysłach. Z wytężonym wzrokiem oglądałem się dookoła, jak obudzony lunatyk.
— Słuchajno — krzyknąłem wgłos, — czy to omyłka, czy nie? To jest biuro pana Jacobusa?
Chłopiec wpatrzył się we mnie z bolesnym wyrazem i tak mi jakoś trochę znajomym! Głos ze środka warknął zaczepnie:
— Wejdź pan, chodź pan, kiedy tu już jesteś... Nie wiedziałem...
Przeszedłem ową zewnętrzną izbę tak, jak gdybym się zbliżał do jaskini jakiegoś dzikiego, nieznanego zwierza: z nieustraszoną odwagą lecz w pewnem podnieceniu.
Tylko że niema na świecie zwierza, któryby w człowieku mógł wywołać oburzenie; moc czynienia tego należy do ohydnych właściwości zwierzęcia ludzkiego. I ja wrzałem oburzeniem, co nie przeszkodziło mi zauważyć uderzającego podobieństwa obu tych braci.
Ten był ciemny, gdy tamten był jasnowłosy; ale równie otyły. Był bez marynarki i bez kamizelki; niewątpliwie ucinał drzemkę, chrapiąc w bujaku, który stał w najdalszym od okna kącie. Ponad wielkim obszarem zmiętoszonej białej koszuli, zapiętej na trzy guzy brylantowe, jego pucołowata twarz wydawała się smagłą. Była wilgotna; ciemne wąsy zwisały kalekie i stetłane. Przypchnął mi nogą zwyczajne, o wyplatanem siedzeniu krzesełko.
— Siądź pan.
Musnąłem je przelotnem spojrzeniem, następnie, zwracając gniewne oczy wprost na niego, oświadczyłem tonem ścisłym i dobitnym, że przychodzę tu stosownie do zleceń mojego armatora.
— O! Tak. Hm! Nie zrozumiałem, co ten błazen mówił... Ale nic nie szkodzi! To oduczy tego drania przeszkadzać mi o tej porze — dodał, szczerząc do mnie zęby z drapieżnym cynizmem.
Spojrzałem na zegarek. Było po trzeciej — właśnie najgorętsza pora biurowej pracy poobiedniej w porcie. Burknął rozkazująco:
— Siadaj, kapitan.
Zważywszy łaskawość tego zaproszenia, odrzekłem:
— Wszystkiego, co mi pan ma do powiedzenia, mogę wysłuchać stojąc.
— Tfu! — wyfuknął i wlepił we mnie na moment szeroko otwarte, srogie ślepia. Olbrzymi kocur, nagle plujący w człowieka. — Patrzcie go!... Co panu się śni, że pan jesteś? Pocoś pan tu przyszedł? Jeśli pan nie chcesz usiąść i porozmawiać o interesach, to lepiej idź pan sobie do djabła!
— Nie znam go osobiście — rzekłem: — lecz wobec tego, nieomieszkam złożyć mu wizyty. Spotkanie z dżentelmenem działa odświeżająco.
Szedł za mną i warczał:
— Co za bezczelność! Mam wielką chęć napisać pańskim mocodawcom to, co o panu myślę.
Odwróciłem się ku niemu na chwilę.
— Wyjątkowo nic a nic mnie to nie obchodzi. Zapewniam pana, ze swej strony, że nie podejmę trudu nawet wzmiankowania im o panu.
Zatrzymał się we drzwiach swego biura, kiedym już przeszedł zaśmieconą sień. Mniemam, że był cokolwiek zaskoczony.
— Pogruchotam w tobie wszystkie gnaty — raptem ryknął na nieszczęsnego mulatka, — jeśli kiedykolwiek ośmielisz się przeszkodzić mi do godziny trzeciej dla kogokolwiek bądź. Słyszysz? Dla kogokolwiek bądź!... Daj mi spokój z jakimś tam szyprem, bierz go licho — mruknął trochę ciszej.
Wątły młodzieniaszek, chybocząc się jak trzcinowa piszczałka, wydawał stłumiony pojęk. Zatrzymałem się i udzieliłem temu cierpiącemu stworzeniu pewnej rady. Podsunął mi ją widok młotka (zdaje się używanego do otwierania skrzynek z winem), leżącego na podłodze.
— Gdybym był tobą, mój chłopcze, wziąłbym tę rzecz do rękawa, wchodząc tam za następnym razem, i przy pierwszej sposobności bym — —
Co to jest, to coś mi znajomego w żółtej twarzy tego chłopaka? Zatarasowany i dygoczący za swojem tandetnem biurkiem, nawet nie podniósł oczu. Grubość jego opuszczonych powiek naraz dała mi klucz tej łamigłówki. Podobny był — tak jest, te sklejone mięsiste wargi — podobny był do brata Jacobusa. Podobny był do obudwu, do tego bogatego kupca i do tamtego zabiegliwego kramarza (którzy byli podobni do siebie); podobny był do nich o tyle, o ile wiotka, zlekka żółtawa chłopaczyna mulacka może być podobną do dużego, tęgiego, białego człowieka w średnim wieku. Egzotyczna cera i szczupłość budowy — oto co mię tak najzupełniej zbijało z tropu. Teraz nieomylnie widziałem w nim cechy rodowe Jacobusów, osłabione, o zmalałem natężeniu — rozcieńczoną, że tak powiem, ich treść w wiadrze wody — i powstrzymałem się od zakończenia swej namowy. Miałem zamiar powiedzieć: „Trzaśnij i rozwal mu ten jego łeb bydlęcy“. Czułem jeszcze dotąd, iż ten ostateczny wniosek był trafny. Ale to nie żarty brać na siebie odpowiedzialność, doradzając komuś ojcobójstwo, choćby i najniezmierniej pokrzywdzonemu.
— Żebracze — pyskate — szypry...
To ujadanie za plecami przyjąłem z pogardą; będąc jednakże wielce podrażniony i wytrącony z równowagi, z żalem to mówię, zatrzasnąłem za sobą drzwi w sposób, jak najbardziej sprzeczny z dostojnością.
Może to się wyda rzeczą niezupełnie nierozsądną, jeśli powiem, że po tej przeprawie pogląd mój na tamtego Jacobusa znacznie się poprawił. I z przychylniejszem uczuciem niby jakiegoś z nim wspólnictwa, po kilku dniach zgłosiłem się do jego „zakładu“. Do tego przybytku interesów, o bardzo ciemnych tyłach piwnicznych, do tej przepastnej bezdni, zapchanej wszelkim materjałem kupieckim, wchodziło się z ulicy przez wysoko wzniesioną arkadę portalu. W dalekiej głębi spostrzegłem mego Jacobusa bez marynarki, usilnie zajętego czemś wśród swych pomocników. Izbę kapitańską stanowił mały, sklepiony alkierz, z kamienną posadzką i o okratowanych grubemi żelaznemi sztabami oknach, przypominający zamkowy loszek więzienny, zamieniony w gościnną komnatę.
Para ochoczych butelek w towarzystwie kilku brylantowo lśniących kieliszków tworzyły świetne gronko dookoła matowo-czerwonego, gliniastego, pokaźnej objętości dzbanka w pośrodku stołu, na którym rozpostarte leżały czasopisma ze wszystkich części świata. Dobrze wyszczotkowany jakiś obcy pan, w szykownym garniturze szarym w kratkę, siedzący z zarzuconą na kolano nogą, odłożył nabok arkusz gazety i kiwnął mi głową.
Domyśliłem się, że to kapitan jakiegoś parowca. Niesposób znać tych panów. Przybywają i oddalają się zbyt prędko, a ich statki rejdują za daleko, u samego wejścia do przysłani. Żyją właściwem sobie, łącznem życiem. Zlekka ziewnął.
— Głupia dziura, nieprawdaż?
Zrozumiałem, że ma na myśli miasto.
— Pan uważa? — mruknąłem.
— A pan nie? Lecz jutro już mnie tu niema, dzięki Bogu.
Wyglądał na osobę nader dżentelmeńską, uprzejmą i wyższego tonu. Przyglądałem mu się, jak przysunął do siebie stojące na stole otwarte pudełko z cygarami, jak wydobył z kieszeni grubą papierośnicę i jak zaczął ją bardzo porządnie napełniać. Teraz, gdy spotkały się nasze oczy, mrugnął niby zwyczajny śmiertelnik, zachęcając mnie do pójścia za jego przykładem.
— Można je palić, są istotnie przyzwoite.
Pokręciłem głową.
— Ja tu jeszcze jutro będę.
— Cóż z tego? Sądzi pan, że nadużywam gościnności Jacobusa? Uchowaj Boże! To wchodzi do rachunku, rzecz prosta. On przeplata go takiemi różnemi drobnemi doliczkami. Umie on dbać o samego siebie. Czemużby nie, to zwykła rzecz w interesach — —
Zobaczyłem cień, przemykający po jego pełnym zadowolenia wyrazie twarzy, i moment niezdecydowania, gdy zamykał swą papierośnicę. Lecz skończyło się na tem, że schował ją do swej kieszeni obieżyświatowca. Umiarkowanym głosem wyrzeczone ozwało się ode drzwi: „Jesteś pan w zupełnym porządku, panie kapitanie“.
Obszerny, bezszelestny kształt Jacobusa wsunął się do izby. Jego spokój w danym razie znaczył tyleż co serdeczność. Zjawił się do nas, wdziawszy przedtem żakiet, i usiadł w fotelu opróżnionym przez parowcowego kapitana, który ponownie kiwnął mi głową i wyszedł z krótkim, trzeszczącym śmiechem. Zapanowało głębokie milczenie. Trzymając na mnie swój ociężały wzrok, Jacobus zdawał się drzemać z otwartemi oczyma. Jednak czułem, że ciężkie jego spojrzenie do głębi mię bada. W ogromnej pieczarze sklepu ktoś jął zabijać gwoźdźmi pakę, snać fachową ręką: pac — pac... pac — pac — pac. Dwaj inni fachowcy, jeden głosem niskim i nosowym, drugi świdrującym w uszach i szczekliwym, zaczęli jakby litanję sprawdzania faktur.
— Trzycalowy kordel maniljowy, pół kłębu.
— Dobrze.
— Sześć par sprzęgieł.
— Dobrze.
— Sześć puszek zup — komplet, trzy pasztetu, dwie szparagów, czternaście funtów tytoniu — kajuta.
— Dobrze.
— To dla tego kapitana, który tu był przed chwilą — rzekł piersiowym półgłosem niezachwiany Jacobus. — Te obstalunki z parowców to drobiazg. Skubią po drodze to co im potrzeba narazie. Ten pan będzie w Samarangu przed upływem dwu tygodni. Bardzo małe zamówienie, doprawdy.
Wywoływanie pozycyj szło w sklepie w dalszym ciągu; nadzwyczajna mieszanina różnorodnych części składowych, pędzli malarskich, yorkshir’skich delikatesów etc., etc....
— Trzy worki najprzedniejszych ziemniaków — wyczytywał głos nosowy.
Tu Jacobus zamrugał powiekami, jak śpiący człowiek, którego obudzono szturchnięciem, i ujawnił cokolwiek ożywienia. Na jego rozkaz, wykrzyknięty w głąb sklepu, jakiś mizdrząco uśmiechnięty, półkolorowy pisarek, o suto namaszczonych olejem kędziorkach i z obsadką pióra zatkniętą za ucho, wniósł próbkę z sześciu kartofli, które ustawił na stole w ordynku paradowym.
Znaglony do przyjrzenia się ich piękności, obrzuciłem zimnym i nieprzyjaznym błyskiem oczu. Najspokojniej w świecie Jacobus zaproponował mi, żeby zrobić u niego obstalunek na dziesięć lub piętnaście tonn — tonn! Nie wierzyłem uszom. Moja załoga nie zjadłaby takiej porcji przez rok; a kartofel (wybaczcie mi tę praktyczną uwagą) to łatwo psująca się ładuga. Myślałem, że żartuje, lub że chce się przekonać, czy nie jestem jakimś niewypowiedzianie głupim niedołęgą. Ale jego zamiar nie był tak prosty. Okazało się, że rozumiał on kupno na mój własny rachunek.
— Proponuję panu kawałek interesu, panie kapitanie. Nie oznaczę wysokiej ceny.
Powiedziałem mu, że nie przybyłem tu handlować i nawet dodałem szyderczo, że zbyt dobrze wiem, jak się kończy tego rodzaju spekulacja. Westchnął i założył ręce na żołądek z gestem przykładnego wyrzeczenia się. Podziwiałem jego bezwstydny spokój. Zaczem, jakby się budząc:
— Może pan zapali cygaro, kapitanie.
— Nie, dziękuję. Nie palę cygar.
— Tym razem! — szepnął cierpliwym szeptem, wzmożonym do okrzyku.
Nastąpiła melancholijna cisza milczenia. Wiecie, jak czasami ktoś uzewnętrznia głębię i przenikliwość myśli, o którą nie można go było podejrzewać, to jest, inaczej mówiąc, wyłania z siebie coś nieoczekiwanego. Z takiem więc pewnem nieoczekiwaniem słuchałem Jacobusa, gdy mówił:
— Ten pan, który przed chwilą wyszedł, miał słuszną rację. Może pan zapalić, panie kapitanie. Tu obowiązkiem każdej rzeczy jest przedstawiać się tylko ze strony interesu.
Uczułem, że mi trochę wstyd samego siebie. Pamięć o tamtym strasznym jego bracie sprawiła, że ten wydał mi się odmianą człowieka zupełnie godziwą. Nieco tedy skruszony, wypowiedziałem kilka słów w tym sensie, że gościnności jego bynajmniej nic nie zarzucam.
Zanim postarzałem się o minutę, spostrzegłem — dokąd mię to ustępstwo prowadzi. Jak gdyby zmieniając przedmiot, Jacobus nadmienił, że do jego prywatnej siedziby jest około dziesięciu minut spacerkiem. Siedziba posiada otoczony murem stary ogród. Coś istotnie godnego uwagi. Mógłbym też zajść którego dnia i rzucić okiem.
Wyglądał na miłośnika ogrodów. I ja również miałem w tych rzeczach wielkie upodobanie; lecz anim myślał, żeby moja skrucha miała ponieść mię aż tak daleko — do kwiatowych grządek Jacobusa, chociażby nie wiem jak pięknych i starych. Z pewną cechą parafjańskiej szczerości dodał:
— Tam tylko jest moja dziewczyna.
Trudno zapisywać każdą rzecz w należytym porządku. Muszę więc tutaj cofnąć się do tego, co stało się przed tygodniem czy przed dwoma. Ordynujący z urzędu lekarz portowy przybył na pokład mego okrętu, by rzucić okiem na jednego z mej załogi, któremu coś dolegało, i, rzecz naturalna, zaproszony został do kajuty. Był tam również i pewien mój kolega-szyper; podczas rozmowy o tem i owem zostało wspomniane nazwisko Jacobusa. Wymienił je z nieszczególnym szacunkiem ktoś, bodaj że ten kolega. Nie pamiętam teraz co już-już miałem mówić. Doktór przyjemny, kulturalny, o zdecydowanym tonie, uprzedził moje słowa, wtrącając z przekąsem:
— Ach, panowie mówicie o moim szanownym teściu.
Rzecz prosta, cierpki ten frazes wywołał wtedy kłopotliwe milczenie. Przypomniałem sobie ten epizod i, kojarząc go z daną sytuacją, gdy już zaświerzbiał mię język, by powiedzieć coś niegrzecznego, zapytałem tylko z uprzejmem zdziwieniem:
— Pan masz zamężną córkę, która z panem mieszka, panie Jacobus?
Machnięciem tłustej ręki z prawa na lewo zaprzeczył. Nie! To jest inna z jego córek, powiedział znacząco i, jak zwykle, półgłosem. Ona... Zrobił przestanek, snać chcąc wynaleźć w mózgu jakieś opisowe zdanie. Lecz moja nadzieja została zawiedziona. Ograniczył się wypowiedzeniem swego zwykłego określenia:
— To jest osoba zupełnie w innym guście.
— Doprawdy... Ale-ale, panie Jacobus, byłem u pańskiego brata w tych dniach z wizytą. Nie pochlebiając panu, znalazłem, że jest to osoba zupełnie w innym guście, niż pan.
Przybrał wyraz głębokiego zastanowienia się, potem rzekł spokojnie.
— To jest człowiek o ustalonych nawyknieniach.
Może stosował to do nawyknienia do owej poobiedniej drzemki; lecz ja wymamrotałem coś o „bydlęcych, w każdym razie, nawyknieniach“ i raptownie wyszedłem ze sklepu.