<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Uśmiech szczęścia
Podtytuł opowieść portowa
Pochodzenie Między lądem a morzem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS S. A.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graf. Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Lemański
Tytuł orygin. A Smile of Fortune
Podtytuł oryginalny Harbour Story
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

Moje drobne zajście z tamtym Jacobusem zyskało powszechny rozgłos. Niektórzy znajomi dawali mi do zrozumienia, że o tem wiedzą. Chyba mulatczyk się wygadał. Opinja była poniekąd zgorszona, ale muszę wyznać, że wcale nie z powodu brutalności Jacobusa. Jeden z moich dawniejszych znajomych strofował mię za porywczość. Opowiedziałem mu cały przebieg mej wizyty, nie wyłączając mniemanego podobieństwa nieszczęsnej chłopaczyny mulackiej do swego dręczyciela. Nie dziwił się. Zapewne, zapewne. I cóż stąd? Jowjalnym tonem zapewniał mię, że tego gatunku musi być sporo. Jacobus starszy był przez całe życie kawalerem. Wysoko poważanym kawalerem. Lecz ten stosunek nigdy nie wywoływał jawnego zgorszenia. Prowadzi życie w zupełności regularne. Nie byłby w stanie dla kogokolwiek być przykrym.
Powiedziałem, że mnie spotkała przykrość dość poważna. Mój interlokutor zrobił wielkie oczy: jakto? że chłopcu, jakiemuś mulatowi, dostało się parę szturchańców? Jest się też o co rozbijać, doprawdy. Nie mam pojęcia o zuchwalstwie i kłamliwości tych mieszańców. Zdawało się, że w jego przekonaniu pan Jacobus okazuje temu chłopakowi niemal łaskę, trzymając go wogóle u siebie w zajęciu; rodzaj miłej słabostki, za którą można kogoś lubić i którą można wybaczyć.
Ten mój znajomy zaliczał się do starych rodzin francuskich, stanowiących potomstwo dawnych osadników; wszystko to szlachta, wszystko zbiedniałe i żyjące ciasnem domowem życiem, spłowiałem i zanikającem w dostojnem murszeniu. Płeć brzydka, z reguły, zajmowała podrzędne stanowiska w biurach rządowych lub w przedsiębiorstwach handlowych. Dziewczęta, po większej części ładniutkie, nie znające świata, dobre i układne, i zazwyczaj dwujęzyczne; szczebiotały niewinnym szczebiotem zarówno po francusku jak i po angielsku. Pustka ich bytowania przechodzi wiarę.
Otrzymałem wstęp do kilku takich rodzin, ponieważ przed paroma laty, w Bombaju, nadarzyła mi się sposobność oddania przysługi pewnemu miłemu, bezradnemu młodzieńcowi, który utknął jak rozbitek, nie wiedząc, co tam z sobą począć, lub nawet jak się znowu dostać na swoją wyspę. Była to kwestja dwuchset czy około tego rupij, lecz gdym przybył zpowrotem, rodzina wzięła sobie za punkt honoru wyrazić mi wdzięczność przez dopuszczenie mnie do zażyłej z sobą komitywy. Zwłaszcza, że ułatwiła mi przyjęcie moja znajomość francuskiego języka. Zdążyli tymczasem ożenić owego młodzieńca z kobietą dwa razy odeń starszą, stosunkowo zamożną; jedyny dla niego odpowiedni fach. Lecz pożycie ich nie było całkowicie usłane różami. Za pierwszą moją u tego stadła bytnością, żona, wyszpiegowawszy tłustą plamkę na spodniach tego nieboraka, zrobiła mu taką wrzaskliwą scenę wyrzutów, przepojonych namiętnością, że siedziałem, zdjęty przerażeniem, jak na tragedji Racine’a.
Oczywiście, nie było wcale mowy o sprawie pożyczonych mu pieniędzy; ale panna Agnieszka i panna Marja, dwie jego siostry, oraz ciotki obu rodzin, mówiące wykwintną archaiczną francuszczyzną z epoki przed Rewolucją, łącznie z zastępem dalekich krewnych i powinowatych, wręcz adoptowali mię na przyjaciela z takiemi zachodami, że były one dla mnie prawie kłopotliwe.
Ten ktoś, z kim rozmawiałem o Jacobusie hurtowniku, był to właśnie najstarszy brat (miał zajęcie w mej kancelarji odbiorczej). Ubolewał nad mojem zachowaniem się wtedy i kręcił roztropną głową. To człowiek o dużych wpływach. Nigdy niewiadomo, kiedy się taki może przydać. Oświadczyłem, że wybierając pomiędzy nimi dwoma, zewszechmiar oddaję pierwszeństwo detaliście. Tu mój przyjaciel spoważniał.
— Co u licha, czemu robi pan taką wydłużoną twarz? — krzyknąłem, zniecierpliwiony. — Zaprosił mię, bym obejrzał jego ogród, i mam szczery zamiar tam pójść.
— Niechże pan tego nie czyni — rzekł z tak uroczystą powagą, że parsknąłem w napadzie wesołości; ale on spoglądał na mnie bez uśmiechu.
Albowiem teraz chodziło o całkiem innego pokroju materję. Swego czasu publiczne sumienie wyspy było potężnie wstrząśnięte przez mego Jacobusa. Dwaj bracia żyli cały szereg lat w bardzo zgodnej spółce, gdy pewien cyrk wędrowny przybył na wyspę i mój Jacobus nagle zadurzył się w jednej z woltyżerek. Pogarszało sprawę to, że był żonaty. Niełaskawa opatrzność nie pozwoliła mu nawet skryć namiętnych uniesień. Zaprawdę, musiała to być wielka moc, zdolna unieść tak korpulentną, spokojną istotę. Jego zachowanie się było ostatnim wyrazem skandalu. Pojechał za tą kobietą na Przylądek i, ciągnąc za cyrkiem, jawnie podróżował po różnych częściach świata, w najbardziej poniżającej roli. Kobieta rychło przestała o niego dbać i traktowała go gorzej psa. Nadzwyczajne opowieści o tym upadku moralnym dochodziły wówczas na wyspę. A on nie miał siły charakteru, żeby się z tych więzów otrząsnąć...
Dziwaczny wizerunek otyłego, obrotnego handlarza okrętowego, który niewolniczo uległ opętaniu bezbożnej miłości, czarująco na mnie podziałał. I powiem, że z otwartemi ustami słuchałem tej odwiecznej jak świat historji, która znajdowała wyraz w legendach, w baśniach, w bajkach moralnych, w poematach, ale która w tak zabawnie chybiony sposób nie zestrajała się z tą osobistością. Jakaż to dziwnie nielicująca z bożkiem miłości jego ofiara!
Tymczasem żona, którą był porzucił, umarła. Jego córką zaopiekował się brat i wydał ją zamąż najkorzystniej jak było można w tych warunkach.
— A, to pani doktorowa! — zawołałem.
— Pan o tem wie? Tak. Bardzo zdolny człowiek. Brakowało mu tego, co jest dźwignią w świecie, a tam był porządny kawałek grosza, nie mówiąc o widokach na przyszłość. Rzecz prosta — dodał, — nie utrzymują z nim stosunków. Doktór kłania mu się, przypuszczam, na ulicy zdaleka, lecz nie nawiązuje z nim rozmowy, gdy przypadkiem, co się pewno zdarza czasami, spotykają się na pokładzie okrętu.
Zrobiłem uwagę, iż to stara historja na nowy ład.
Mój przyjaciel zgodził się z tem. Wszakże było to już własną winą Jacobusa, że mu nie przebaczono i nie zapomniano o nim. Ostatecznie, powrócił. Ale jak? Bez ducha pokory i skruchy, co mogłoby przejednać zgorszonych współobywateli. Nie, otóż musiał przywlec z sobą dziecko — dziewczynę...
— Wspominał mi o jakiejś córce, która z nim mieszka — wtrąciłem, bardzo zainteresowany.
— Jest ona niezawodnie córką tej kobiety cyrkowej — rzekł mój przyjaciel. — Może jest również i jego córką; gotów jestem przypuścić, że tak. W samej rzeczy, nie wątpię — —
Lecz nie widział powodu wprowadzania jej do grona szanującej się społeczności, aby utrwalać na wieki wieczne pamięć o tym skandalu. Ale to nie było rzeczą najgorszą. Teraz zaszło coś, z czem było daleko większe nieszczęście. Owa kobieta, z którą się był rozstał, powróciła tu. Wylądowała z pocztowego statku...
— Co? Tutaj? Może upominać się o dziecko — nasunąłem domysł.
— Ona? A jakże! — Mój przyjaciel wzgardliwym tonem poinformował mię o sytuacji.
Proszę sobie wystawić uszminkowaną, zeschłą jak szczapa, roztrzęsioną, szalejącą wiedźmę. Pozbył się jej ktoś, wyrzucając ją na Mozambiku i opłaciwszy za nią przejazd aż dotąd. Z pozostałością wewnętrznych uszkodzeń, których nabawił ją koń wierzgnięciem kopyta — po wylądowaniu na brzeg, nie miała centa przy duszy; nie zdaje mi się, żeby nawet choć zapytała o dziecko, chcąc je zobaczyć. Chyba w ostatnim dniu przed śmiercią. Jacobus wynajął dla niej chatę, żeby tam sobie mogła umrzeć. Sprowadził parę sióstr ze szpitala, aby jej doglądały po ten niedługi kres dwu — trzech miesięcy jej życia. Jeżeli Jacobus nie zaślubił jej in extremis, co poczciwe siostry usiłowały przeprowadzić, to jedynie dlatego, że ona nie chciała nawet o tem słyszeć. Jak mówiły siostry: „Umarła bez rozgrzeszenia“. Opowiadali, że już w chwili zgonu kazała Jacobusowi wyjść precz za drzwi. To musi być istotny powód, dlaczego sam nie przywdział żałoby; tylko córkę ubrał czarno. Gdy była małą dziewczynką, widywano ją czasem na ulicy w towarzystwie służącej, murzynki, lecz gdy już podrosła na tyle, że można jej było zapuścić włosy, nie sądzę, by choć jeden krok zrobiła poza mur ogrodu. Musi mieć obecnie około lat ośmnastu.
Taka była opowieść mego przyjaciela, wraz z posłowiem, zawierającem takie szczegóły, jako to: że on nie sądzi, aby na wyspie znalazły się trzy osoby jakiegokolwiek społecznego stanowiska, do którychby ta dziewczyna coś przemówiła; że pewna, już w latach, kuzynka Jacobusa, znaglona ostateczną biedą, zgodziła się być ochmistrzynią dziewczyny. Co zaś tyczy się zawodu handlarza okrętowego, któremu się poświęcił Jacobus (co było solą w oku jego brata), to wybór ten należy uznać za rzecz z jego strony mądrą. Dzięki temu zajęciu, miał styczność jedynie z ludźmi obcymi i przyjezdnymi; każde zaś inne, w rodzimem środowisku socjalnem, przyczyniałoby się do wytwarzania przeróżnego rodzaju fałszywych sytuacyj. Człowiek ten nie byłby pozbawiony pewnego taktu — jedno tylko, że powoduje nim wrodzony bezwstyd. Bo w imię jakiej potrzeby chował przy sobie tę dziewczynę? Dla wszystkich było to rzeczą najboleśniejszą.
Wtem nagle przypomniałem sobie (i z wielką odrazą) tamtego drugiego Jacobusa i nie mogłem się powściągnąć od zdradliwego powiedzenia:
— Myślę, że gdyby trzymał ją przy gospodarstwie, w kuchni, dajmy nato, w charakterze pomywaczki, i gdyby od czasu do czasu wytargał ją za czub i kropnął po uchu, to jej stanowisko bardziej odpowiadałoby przyjętym regułom i mniejby raziło tę szanowną kastę, do której i on się zalicza.
Mój przyjaciel nie był na tyle głupi, żeby nie zmiarkować, o co mi chodziło, i niecierpliwie wzruszył ramionami.
— Pan nie rozumie. Przedewszystkiem nie jest ona mulatką. A co skandal, to skandal. Trzeba ludziom ułatwić jakoś zapomnienie. Ośmielę się twierdzić, że lepiej byłoby dla niej, gdyby zrobiono z niej pomywaczkę lub coś takiego. Zgadzam się, że on usiłuje zbijać grosz drobnemi sposobikami wszelkiego rodzaju; ale w takim interesie nigdy i nikomu nie zawadzi mieć jak najwięcej szans posunięcia się naprzód.
Gdy mój przyjaciel wyszedł, przedstawiła mi się egzystencja Jacobusa i jego córki, jako bytowanie dwojga samotnych wyrzutków na odludnej wyspie; dziewczyna ma schronisko w domu, jak gdyby w pieczarze skalnej, a Jacobus wyruszył na poszukiwanie jakiejś strawy dla obojga — zupełnie jak dwoje rozbitków, żyjących ciągłą nadzieją na jakiegoś zbawcę, któryby ich wywiódł stamtąd nakoniec do ponownego zetknięcia z resztą ludzkości.
Ale rzeczywista korpulencja Jacobusa nie odpowiadała tej wyobrażalnej romantyce. Gdy znów, jak zwykle, zaszedł na pokład i, popijając zwolna kawę, pytał mię, czy jestem zadowolony — półuchem tylko słuchałem komeraży portowych, które powoli cedził swoją niskobrzmiącą i oszczędnie wysławiającą się mową. Dość wtedy miałem swoich własnych kłopotów. Mój okręt był już skontraktowany, głowę miałem zaprzątniętą pomyślnym i szybkim kursem powrotnym, i nagle potykam się o niedostateczną ilość worków. Katastrofa! Zapas jednego specjalnego gatunku, tak zwanego kieszonkowego, snać całkiem się wyczerpał. Zamówiona partja towaru miała wkrótce nadejść — już płynęła, już była w drodze, gdy tymczasem naładunek mego okrętu utknął w martwym punkcie; było się czego martwić. Moi odbiorcy, którzy mię w pierwszej chwili przybycia witali z taką niby serdecznością, teraz, w charakterze moich dostawców-kontrahentów, słuchali moich utyskiwań grzecznie, lecz nie kwapiąc się z ratunkiem. Ich pryncypał, ten staropanieński chudzielec, który się tak drocząco wstydził bodaj tylko rozmawiać o nieczystym Jacobusie, wyłuszczył mi swój pogląd na rzecz ściśle po kupiecku.
— Mój drogi kapitanie — skurczył swe garbowane policzki do łaskawie uprzejmego, rekinowatego uśmiechu, — nie poczytywaliśmy za swój moralny obowiązek uprzedzić pana o możliwej niedoliczce kontyngensowej, zanim pan podpisał kupon kontraktu. Pańską rzeczą było, ściśle mówiąc, zabezpieczyć się przeciwko zajść mogącej przypadkiem zwłoce. Ale my, rzecz prosta, nie będziemy wyzyskiwali tego na naszą korzyść. To istotnie nie nasza wina. Myśmy się sami nie spostrzegli — kończył, sadząc się na ton szczerego wynurzenia i łżąc najwidoczniej.
Po suchej tej perorze, wyznam, zachciało mi się pić. Opanowanie wściekłego gniewu powszechnie sprawia ten skutek; wlokąc się tak bez celu, uprzytomniłem sobie wysoki gliniany dzban w kupieckiej izbie Jacobusowego „składu“.
Ledwie kiwnąwszy raz jeden, nie więcej, zebranym tam panom, zalałem swoje oburzenie naprzód jednym haustem, potem drugim, a potem ogarnęła mię troska i siedziałem zatopiony w smętnych rozmyślaniach. Tamci czytali, rozmawiali, palili, przerzucali się ponad moją głową jakiemiś, czasem niewymyślnemi żarcikami. Ale moja niechęć towarzyska została uszanowana. Jakoż, nie odezwawszy się do nikogo, wstałem i wyszedłem, ale chyba poto tylko, aby najniespodziewaniej wśród gwałtu sklepowego natknąć się na wyrzutka Jacobusa.
— Witam pana, panie kapitanie, cieszę się. Co? Już na wychodnem? W ostatnich dniach coś mi pan nie wygląda za dobrze. Uciekamy już, hę?
Był po domowemu wpółrozebrany, i jego słowa nie odbiegały od codzienności zajęć, lecz czuło się w nich jakąś człowieczą nutę. Kordjalność jakaś zachowania się, kupiecka wprawdzie, lecz i do takiej nie mogłem, jako obcy, mieć tytułu. Naprawdę byłem przekonany (wnosząc z kierunku jego ciężkiego spojrzenia, zerkającego ku pewnej szufladzie), że będzie mi wpychał „wzmacniający nerwy środek Clarksona“, gdy rzekłem porywczo:
— Mam kłopot z tym swoim ładunkiem.
Z czujnem dookoła baczeniem pod senną, obszerną swoją maską o sklejonych ustach, pojął odrazu, ruchem głowy zaznaczył tak należytą ocenę sytuacji, że puściłem wodze rozjątrzeniu i wykrzyknąłem:
— Tysiąc sto worków trzykorcowych napewno możnaby znaleźć w osadzie. Chodzi tylko o to, żeby je odszukać.
Znów ten lekki ruch dużej głowy, i wśród hałasu i czynnego rwetesu w składzie spokojny szept:
— Rzecz jasna. Ale ci, którzyby mogli mieć te trzykorcówki zarezerwowane, nie zechcą ich sprzedać. Może im samym potrzebne.
— Tak właśnie mówili i moi odbiorcy. Niesposób kupić. Bujda! Nie życzą sobie tego i oni. Odpowiadałoby im, gdyby okręt był w zawieszeniu. Ale gdyby mi się udało odnalezienie tej partji, to i oniby również wpadli. — — Słuchaj, Jacobus! Pan jesteś tym człowiekiem, który mi to może wytrząsnąć z rękawa.
Protestował poważnem kołysaniem dużej głowy. Stałem przed nim bezradnie, przykuty ważkiem spojrzeniem tych oczu, przysłoniętych jakby woalem, jakby ten człowiek był po jakimś wewnętrznym, duszą wstrząsającym przełomie. Wtem naraz:
— Niepodobna tu rozmawiać spokojnie — szepnął. — Jestem bardzo zajęty. Ale gdyby pan zechciał pójść do mnie do domu i zaczekać. Niema nad dziesięć minut spaceru. A prawda, nie zna pan drogi.
Zawołał o surdut i oświadczył, że gotów zaprowadzić mię sam. Miał powrócić do składu zaraz, na jakąś godzinę, żeby pokończyć swe czynności, a potem będzie już mógł swobodnie omówić ze mną tę sprawę trzykorcowych worków. W program ten wtajemniczył mię cicho szepczącemi, półodemkniętemi ustami: w nieruchomem jego leżącem na mnie ciężkiem spojrzeniu — spojrzeniu człowieka strudzonego — była, jak zwykle, potulność, ale wyczuwałem w niem ponadto jakiś wyraz badawczy. Nie miałem pojęcia, czego mu się we mnie chce doszukać, i milczałem w zaciekawieniu.
— Prosiłbym pana zaczekać u mnie w domu, aż się zwolnię i będę mógł z panem o tej rzeczy pomówić. Zgadza się pan?
— Najchętniej — zawołałem.
— Ale nie mogę obiecywać — —
— Nieinaczej. Nie będę liczył na obietnicę.
— Bodaj, że nawet nie mógłbym przyrzec, iż spróbuję pewnego posunięcia, które mam na myśli. Trzeba się naprzód zorjentować... hm!
— Doskonale! Co będzie — to będzie. Poczekam na pana tak długo, ile pan zechce. Bo cóż innego mam robić w tej piekielnej dziurze portowej!
Nim dokończyłem ostatnich słów tego wynurzenia, ruszyliśmy kołyszącym się krokiem. Zawróciliśmy na kilku rogach i weszliśmy w ulicę zupełnie pozbawioną wszelkich znamion handlu, o półwiejskim wyglądzie, zabrukowaną okrąglakami, gnieżdżącemi się w kępkach trawy. Dom przylegał do bitego traktu; składał się z samego parteru na wzniesione podmurówce z nieociosanych brył kamiennych, tak że idąc tuż, głowami sięgaliśmy poziomu okien. Wszystkie żaluzje były szczelnie zasunięte, podobne oczom zawartym, i dom miał pozór śpiącego twardym snem w poobiedniej jaśni słonecznej. Wchodziło się bocznem wejściem, z alei, zarośniętej trawą jeszcze bardziej niż ta ulica: wąskie drzwi zamykały się tylko na klamkę.
Przepraszając, że mię wyprzedza dla pokazania drogi przez ciemny pasaż, Jacobus prowadził mię po nagich taflach posadzki przez jakiś pokój, który mi się wydał stołowym. Pokój oświetlało troje oszklonych drzwi, szeroko otwartych na werandę lub raczej ganek, którego kolumnada, z czerwonych cegieł, biegła wzdłuż całej ściany domu, wychodzącej na ogród: lśniąca zielonością murawa na pierwszym planie i przepych labiryntu grząd kwiatowych, rozpostartych dookoła basenu ciemnej wody, obramionej marmurową krawędzią, a w oddali gęstwa liści najrozmaitszych drzew, ukrywająca dachy innych domów. Miasto mogło być — hen, o całe mile. Była to lśniącemi farbami kolorowa samotność, marząca w upalnem, rozkosznem oniemieniu. Gdzie długi cień zacisznie słał się wpoprzek grządek i w cienistych zasłonach, zgęstwione barwy kwiatowe przybierały szczególnie efektowną okazałość. Stałem w zachwycie. Jacobus ujął mię delikatnie powyżej łokcia, zmuszając do zrobienia półobrotu na lewo.
Nie zauważyłem przedtem dziewczyny. Zajmowała niski, głęboki, koszykarską robotą pleciony fotel łozinowy, i ujrzałem ją w czystym profilu, jakby sylwetkę na tapecie i tak samo nieruchomą. Jacobus puścił me ramię.
— To jest Alicja — zwiastował mi cichym głosem; i ten jego przytłumiony sposób mowy nadał tym słowom podobieństwo jakiegoś poufnego zwierzenia tak bliskie, że zdało mi się rzeczą właściwą jedynie kiwnąć potakująco i wyszeptać: „Rozumiem, rozumiem”.
...Oczywiście, nic nie rozumiałem. Nikt z nas nic nie rozumiał. Staliśmy obaj, jeden obok drugiego, poglądając ku dziewczynie. Przez ten cały czas ani drgnęła, zapatrzona przed siebie nieruchomym wzrokiem, jak gdyby miała widzenie jakiegoś fantastycznego orszaku, przesuwającego się przez ogród w uroczystej jego ciszy, w bogactwie świetlanej pożogi słonecznej i w przepychu kwiatów.
Wtem, skończywszy swe rojenie, zatoczyła wzrokiem dookoła i spojrzała wgórę. Jeżeli ja nie zauważyłem był jej odrazu, to jestem pewien, że moja obecność tak samo uszła jej uwagi dotąd, dopóki nie zobaczyła mnie faktycznie przy boku ojca. Żywszy ruch w podnoszeniu ciężkich powiek, szersze otwarcie rozemdlonych oczu i następny moment uporczywego ich zapatrzenia się we mnie, usuwały wszelką co do tego wątpliwość.
Jej zdumienie zatrącało lękiem, a po nim nastąpiła błyskawica gniewu. Jacobus, wygłosiwszy całkiem donośnie moje nazwisko, rzekł: — „Rozgość się pan, panie kapitanie — ja zabawię niedługo“ — i pośpiesznie wyszedł. Nim miałem czas złożyć ukłon, już znalazłem się sam na sam z dziewczyną — która, uprzytomniło mi się to nagle, nie była widziana przez żadnego z mieszkańców, bądź męskich, bądź żeńskich, tego miasta, od chwili, gdy uznała potrzebę noszenia długich włosów. A wyglądały tak, jak gdyby od owego pierwszego czasu ich zapuszczenia były nietknięte; stanowiła je masa czarnych lśniących loków, w wysoki zwój niedbale na głowie skręconych, z długiemi, w nieładzie, kosmykami, zwieszającemi się z obu stron jaśniejącej białością twarzy; masa włosów tak gęsta i obfita, że — nietylko, patrząc na nie, czuło się ucisk ich wagi na ciemieniu, lecz odnosiło się wrażenie jakiejś przewspaniale cynicznej niesforności. Podała się naprzód, łonem przytuliła się do skrzyżowanych ud; płowo-bursztynowego koloru, falbanista, z jakiejś cienkiej tkaniny narzutka uwydatniała gibkie, młode ciało, wzięte w siebie, sprężone w głębi niziutkiego siedzenia, jak gdyby przyczajone do skoku. Uchwyciłem jeden czy dwa lekkie, dygocące drgnienia rzutowe, które mi coś niezwykle wyglądały jak zamierzony sus do ucieczki. Po nich zastąpił absolutny bezruch.
Nagła trwoga zbudziła się i we mnie, i już chciałem pobiec za Jacobusem, lecz opanowawszy ten niedorzeczny odruch, wziąłem krzesełko, postawiłem je nie za bardzo od niej zdaleka, usiadłem rozważnie i zacząłem mówić na temat ogrodu, nie dobierając słów, lecz nadając im łagodną pieszczotliwość, jaką się zwykło stosować przy obłaskawianiu dzikiego, wystraszonego zwierzątka. Nie byłem nawet pewny, czy ona mię rozumie. Nie podnosiła twarzy i nie próbowała spojrzeć w moją stronę. Mówiłem wciąż jedynie dlatego, żeby zapobiec jej ucieczce. Znów przebiegło ją kilka, takich jak wpierw, stłumionych drgnień pomknieniowych, które śledziłem z trwożnie zapartym oddechem.
Ostatecznie, nasunął mi się domysł, że to co nie pozwalało jej zerwać się jednym wielkim rozmachem i uciec, to była niedostateczność jej stroju. Fotel łozinowy był jedyną przylegającą do niej rzeczą, najbardziej zasobną w materję. Bo to, co miała na sobie pod tym spłowiało-bursztynowym, luźnym pudermantlem, musiało być nader wiotkie i przejrzyste. Taki stan rzeczy nie może ujść oka, to trudno. Było to widoczne. Co prawda, byłem tem zpoczątku onieśmielony; lecz ten rodzaj zmieszania łatwo mija, jeśli człowiek nie jest ograniczony niewolniczemi przesądami. Nie spuszczałem z Alicji wzroku. Paplałem dalej z przymilną słodyczą, a pamięć o tem, że najniezawodniej żaden obcy mężczyzna jeszcze nie mówił z nią, dodawała mi pewności siebie. Nie wiem, dlaczego miałby się do tej sytuacji zakraść jakiś gorętszy nastrój wzruszeniowy. Ale się zakradł. I właśnie, gdy zacząłem był to spostrzegać, nagle jakiś słaby okrzyk przeciął moją płynną mowę światowca.
Okrzyk ten nie pochodził od dziewczyny. Rozległ się za mną i wywołał ten skutek, że raptem odwróciłem głowę. Pojąłem natychmiast, że to we drzwiach zjawisko jest ową w pewnych latach krewną Jacobusa, ową damą do towarzystwa, ową ochmistrzynią. Gdy stała tak, jakby rażona gromem, podniosłem się z krzesła i złożyłem jej niski ukłon.
Damy, stanowiące dwór Jacobusa, widocznie spędzały dni w lekkim przyodziewku. Ta osadzista, krępa jejmość, z twarzą podobną do ogromnej pomarszczonej cytryny, z oczyma jak paciorki i z kudłatą czupryną, siwą jak stal, była ubrana w jakąś leciutką, jedwabną suknię, koloru przypominającego popiół. Spadając z tłustego jej karku, zwieszała się do samych stóp z prostotą nieprzybranego niczem szlafroka. Suknia ta nadawała jej wygląd iście walcowaty.
— Jak pan tu się dostałeś? — krzyknęła.
Nim zdążyłem coś rzec, znikła, i zaraz usłyszałem z dalszej części domu świdrujące w uszach, zmieszane głosy zaprzeczeń. Widać nikt nie umiał powiedzieć, jak się tu dostałem. Za chwilę, z wielkim wrzaskiem dwu towarzyszących jej murzynek, wtoczyła się zpowrotem w drzwi rozjuszona.
— Co pan tu robisz?
Zwróciłem się ku dziewczynie. Siedziała już wyprostowana, z rękami na poręczach fotelu. Odwołałem się do niej.
— Ufam, panno Alicjo, że pani nie da im wyrzucić mnie na ulicę.
Jej wspaniałe czarne oczy zwęziły się w podłużny kształt, następnie głosem szorstko wzgardliwym rzuciła coś w rodzaju wyjaśnienia po francusku:
C’est papa.
Po raz drugi złożyłem niski ukłon starej damie. Obróciła się do mnie plecami, ażeby wypędzić swe czarne giermkinie, potem, obejrzawszy moją osobę w szczególny sposób jednem maleńkiem, prawie zamkniętem oczkiem i twarzą ściągniętą po tej stronie, jakby nabraną od fluksji, pokroczyła ku werandzie, siadła na pewnej odległości w bujający się fotel i wzięła ze stolika zaczętą na drutach pończochę. Przed przystąpieniem do robótki zanurzyła jeden z drutów w swej siwej szopie i pogrzebała nim tęgo.
Jej pierwotna, szlafrokowo-pokrowcowa bluza przylgnęła do starożytnych jej form, czyniąc ją podobną do spławianego kloca, w białych bawełnianych pończochach i w płytkich, z burego welwetu pantoflach. Na nożnem oparciu bujaka widać było natrętne jej stopy powyżej kostek. Zaczęła się zlekka pokołysywać, robiąc drutami. Zająłem znów swe miejsce na krzesełku i siedziałem cichutko, gdyż nie dowierzałem tej babie. A nuż rozkaże mi odejść? Wyglądała na usposobioną do wyrządzenia wszelkiej zniewagi. Raz czy dwa parsknęła gniewnie chrapami; robiła gwałtownie na drutach. Wtem nagle z jej rury oddechowej wyleciało piskliwe, do dziewczęcia zwrócone po francusku pytanie, które przekładam na mowę potoczną:
— Co to się twemu ojcu znów ubrdało?
Młode stworzenie wzruszyło ramionami tak wyraziście, że aż ten ruch targnął i zachwiał całem jej ciałem w luźnej matince; i głosem niespodzianie opryskliwym i zadzierzystym, a jednakże ponętnym dla zmysłów, jak pewne gatunki naturalnych świeżych win, które się pija z gustem:
— To jakiś tam kapitan. Daj mi spokój — dobrze?
Bujak zakołysał się szybciej, starczy głos zapiszczał jak gwizdka.
— Z ciebie i twego ojca dobrana parka. On nie ma żadnych skrupułów — to przecież wiadomo. Ale tegom się nie spodziewała.
Pomyślałem, że najwyższy czas przewietrzyć moją zależałą francuszczyznę. Nadmieniłem skromnie ale stanowczo, że tu chodzi o interes handlowy. Mam do omówienia pewną sprawę z panem Jacobusem.
Natychmiast wydała szyderczy pisk: — Biedne niewiniątko. — Zaczem, zmieniając ton: — Sklep jest do interesów. Dlaczego pan nie idziesz rozmówić się z nim w sklepie?
Szalony pośpiech jej robiących drutami palców mógł przyprawić o zawrót głowy; i znów z kwikliwem oburzeniem:
— Siedzieć tu, wybałuszać oczy na dziewczynę — to pan nazywasz sprawą handlową?
— Nie — rzekłem potulnie: — ja to nazywam rozkoszą — i nadspodziewaną rozkoszą. I jeśli panna Alicja nie ma nic przeciw — —
Zrobiłem półobrotu ku niej. Cisnęła mi gniewne i wzgardliwe „Nie dbam o to!...“ i, opierając łokcie na kolanach, objęła dłońmi podbródek — niewątpliwie podbródek Jacobusa. A te ciężkie powieki, te czarne oczy o zagniewanem, uporczywie wpatrującem się spojrzeniu przypominały mi Jacobusa również — bogatego kupca ryczałtowego, tego szanownego. I zarys jej brwi był ten sam, twardy i złowrogi. Tak jest! Wyśledziłem w niej podobieństwo do nich obu. Zacząłem się przychylać do jakiegoś daleko idącego, zdumiewającego wniosku, że właściwie obaj Jacobusi są pięknymi mężczyznami. Rzekłem:
— O, w takim razie będę na panią wybałuszał oczy dotąd, aż się pani uśmiechnie.
Była łaskawa obdarzyć mię jeszcze niegodziwiej lekceważącem: „Nie dbam“.
Tu rozległ się wrzaskliwy pisk nieczułej staruchy:
— Co za bezwstyd! A i ty także! Nie dbam! Idź przynajmniej i weź coś więcej na siebie. Do czego to podobne tak siedzieć przed tym żeglarskim motłochem.
Słońce zabierało się do odejścia z tej Perły Oceanu na inne morza, na inne lądy. Murem okolony, pełen już cieniów ogród płonął od barw, jak gdyby kwiaty zwracały światło za dnia wchłonięte. Z dziwacznej jejmości wyłoniło się zdecydowane babsko. Z tak plugawą, niekrępującą się szczerością namawiała dziewczynę do gorsetu i spódnicy, że to mię upokarzało. Czyż tu liczono się ze mną więcej niż z drewnianym manekinem? Dziewczyna odcięła: — Co mi za mus!
Nie było to ordynarne odfuknięcie złego dziecka; miało to w sobie jakiś ton rozpaczliwy. Rzecz jasna, nieproszony gość, zakłóciłem równowagę ich ustalonych zwyczajów domowych. Stara kobieta robiła drutami z obłędną akuratnością, z oczyma utkwionemi w robótce.
— O, ty jesteś nieodrodną córką swego ojca! I to mówi o wstąpieniu do zakonu! Dać się tak oglądać chłopu z wywalonemi na wierzch oczami.
— Przestań.
— Bezwstydne stworzenie!
— Stara czarownico — wyrzekła dziewczyna dosadnie, nie zmieniając swej zadumanej pozy ze wspartym na dłoniach podbródkiem i z dalekiem zapatrzeniem się w ogród.
Były to jakby przyganiające sobie kocioł i garnek. Stara baba zerwała się z bujaka, grzmotnęła robótką o ziemię i, trzęsąc swemi tucznemi mięsami, co najzupełniej dało się widzieć poprzez obległą na nich kieckę tej jędzy, toczyła się ku dziewczynie — bynajmniej nie poruszonej. Uczułem pewien rodzaj dreszczu, gdy ta wiekowa powinowata Jacobusa, stchórzywszy snać wobec postawy dziewczęcia, żywo skierowała się do mnie.
Była, jak zauważyłem, uzbrojona w drut od robótki; i gdy podniosła rękę, zdawało się, że zamierza ugodzić nim we mnie, jak dzirytem. Lecz użyła go tylko do poskrobania się w głowę, a przez ten czas z odległości krótkiego strzału rozpatrywała mię swem jednem, prawie zamkniętem okiem i połową twarzy, skurczonej w jakiś niesamowicie jednostronny grymas.
— Mój kochany panie — rzekła raptem; — czy panu się zdaje, że będzie chleb z tej mąki?
— Spodziewam się, istotnie, że tak, szanowna pani Jacobus. — Usiłowałem zachować niewymuszony ton konwersacji poobiedniej. — Jestem tu, proszę pani, w sprawie pewnej ilości worków.
— Worków! Patrzcieno państwo! Czyż nie słyszałam, coś pan tam bajał tej paskudnej gałganicy?
— Ty chciałabyś widzieć mnie już w mogile — odezwała się cierpko dziewczyna, siedząca bez ruchu.
— W mogile! A ja? Żywcem pochowana, umarła przed śmiercią, zawdzięczając to temu zatraconemu stworzeniu i temu miłemu jego ojczulkowi — krzyczała; a zwracając się do mnie: — Pan jesteś jednym z tych ludzi, z którymi on robi swoje interesy. No więc — dlaczego pan nie możesz zostawić nas w spokoju, mój dobry człowiecze?
To: „zostawić nas w spokoju“ było wyrzeczone z naciskiem. Zawierało pewien rodzaj szelmowskiej poufałości, wyższości, pogardy. Miałem to słyszeć jeszcze nie raz jeden, albowiem okazalibyście niedostateczną znajomość ludzkiej natury, myśląc, że to była moja ostatnia wizyta w tym domu — w którym przez tyle i tyle lat nie postała noga żadnej szanującej się osoby. Tak, doznalibyście zawodu, wyobrażając sobie, że to przyjęcie zaraz mię wypłoszyło. Przedewszystkiem — nie wypadało rejterować przed jakąś cudaczną i hultajską babą.
A potem, nie zapominajcie o tych niezbędnych workach. W ten pierwszy wieczór Jacobus zatrzymał mię na obiedzie, oświadczywszy mi jednakże przedtem uczciwie, że nie jest pewien, czy mógłby coś dla mnie wogóle uczynić. Rozmyślał o tem. Obawia się, że to będzie za trudno.
...Ale wyłuszczenie mi tego zajęło trochę więcej czasu.
Za stołem siedziało nas tylko troje, gdyż dziewczyna za pośrednictwem wielokrotnych: „Nie chcę“, „Nie dbam“ i „Co mi tam“, zamanifestowała wszem wobec swoją wolę niesiadania do stołu, niejedzenia wcale obiadu, nieruszenia się z werandy. Stara ciotka w rozklapanych pantoflach miotała się i wrzeszczała piskliwie, Jacobus nie przejmował się tem i wydobywał z siebie uśmierzające, gardlane pomruki; mój udział w tem polegał na oczekiwaniu zdala i rzucaniu słówek, za które pod przykryciem nocy dostała mi się szpetna sójka w bok, pochodząca od łokcia starej damy lub może od jej pięści. Zahamowałem okrzyk. A przez cały ten czas dziewczyna nie raczyła nawet podnieść głowy i obdarzyć kogokolwiek z nas spojrzeniem. Wszystko to niby dźwięczy dziecinnie, — lecz w tem jak kamień tłoczącem, przekornie swawolnem zasępieniu był jakiś przewijający się cień tragiczny.
Tak więc nasycaliśmy się jadłem, siedząc przy stole, na którym ślicznie płonęło mnóstwo świec, a ona została tam, skulona, zapatrzona w ciemność, jak gdyby podsycając swoje nadąsanie balsamiczną wonią tego cudnego ogrodu.
Przed odejściem powiedziałem Jacobusowi, że wrócę nazajutrz dowiedzieć się, jak postępuje sprawa worków. Pokręcił na to zlekka głową.
— Będę was nawiedzał, będę straszył w pańskim domu w biały dzień, dopóki pan się z tem nie uporasz.
Uśmiechnął się blado, nie odmykając grubych warg, a po chwili:
— Owszem, kapitanie, zgoda.
Potem, odprowadziwszy mię do drzwi, z wielkim spokojem i powagą wymamrotał na pożegnanie: — Bądź pan tu jak u siebie w domu — i nieomieszkał nadmienić o sakramentalnej „łyżce zupy“, która zawsze się dla mnie znajdzie. Już gdy słabo oświetlonemi ulicami schodziłem do bulwarku, dopiero przypomniałem sobie, że byłem proszony dziś na wieczerzę do państwa S —. Choć zirytował mię ten mój brak pamięci (który jakoś niezręcznie byłoby tłumaczyć), jednakże nie mogłem oprzeć się myśli, że właściwie jemu zawdzięczam spędzenie wieczoru daleko zabawniej. A z drugiej strony — sprawa handlowa. Ta święta sprawa — —
Bosy negr dopędził mię, skacząc na złamanie karku po stopniach schodni przystankowej; poznałem w nim Jacobusowego przewoźnika, który widać odkarmiał się w kuchni. Jego zwykłe „Dobranoc, psze paa“, gdym już wstępował na węźlicę okrętu, zadźwięczało mi serdeczniej, niż zazwyczaj, w poprzednich razach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.