<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Uśmiech szczęścia
Podtytuł opowieść portowa
Pochodzenie Między lądem a morzem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS S. A.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graf. Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Lemański
Tytuł orygin. A Smile of Fortune
Podtytuł oryginalny Harbour Story
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

Dotrzymałem słowa Jacobusowi. Nachodziłem jego dom. Wiecznie zastawał mię tam w godzinach popołudniowych, gdy wpadł na moment ze swego „składu“. Już od proga witał go dźwięk moich przemówień do Alicji; a gdy wieczorem powracał na dobre, mógłby był iść o zakład dziesięć przeciw jednemu, że jeszcze usłyszy ich dalszy ciąg na werandzie. Dopiero co skłoniłem mu się kiwnięciem głowy. Siadł ociężale i cichutko, i z pewnym rodzajem aprobaty i tęsknego oczekiwania będzie się przyglądał, jak staram się wywołać uśmiech na wargach jego córki.
Nieraz odzywałem się do niej: „Alicjo“, również i przy nim; czasami, zwracając się do niej, mawiałem: „panno Nie-Dbam“, i wyczerpywałem mózg, sadząc się na trajkotanie, lecz ani razu nie udało mi się wyprowadzić jej z chmurnego i tragicznego zamknięcia w sobie. Bywały chwile, kiedy czułem, że wybuchnę i zacznę ją kląć siarczystemi piorunami. I wyobrażałem sobie, że gdybym był to uczynił, to Jacobus aniby nawet palcem zakrzywił, aniby nawet mruknął. Ustanowiło się pomiędzy nami coś w rodzaju niejasnego wewnętrznego porozumienia.
Muszę wyznać, że dziewczyna traktowała ojca jota w jotę tak samo, jak i ja byłem przez nią traktowany.
Bo i jakże mogło być inaczej? Traktowała mię tak jak traktowała swego ojca. Nigdy nie widziała mężczyzny przychodzącego z wizytą. Nie wiedziała, jak się mężczyźni zachowują. Ja należałem do gromady pospolitych interesantów, z którymi ojciec ma jakieś sprawy w porcie. Byłem człowiekiem bez znaczenia. Takim samym jak i ojciec. Jedyni na świecie ludzie przyzwoici to są ludzie tej wyspy, którzy nie chcą z nim się zadawać, ponieważ uczynił coś złego. W ten prawdopodobnie sens pani Jacobus wytłumaczyła jej odosobnione stanowisko towarzyskie ich domu. Trzebaż jej było powiedzieć cośkolwiek! I miałem to przeświadczenie, że z taką interpretacją pogodził się i Jacobus. Nie mogę nie przyznać, że stara rozsmakowała się w ciągłem poruszaniu tego tematu. Był on w jej ustach uniwersalnem źródłem wszelkich wyjaśnień, wszelkich wypominań, przymówek i docinków.
Pewnego dnia Jacobus przyszedł wcześnie, wykiwał mię do jadalnego pokoju, z gestem znużenia otarł czoło i oświadczył mi, że udało mu się już zdobyć zapas trzykorcowych worków.
— Powiedziałeś pan, że brakuje pańskiemu okrętowi tysiąc czterysta sztuk, kapitanie, czy nie tak?
— Ależ tak, tak! — odpowiedziałem skwapliwie; ale on zachował spokój.
— Otóż, kapitanie, możesz pan iść i powiedzieć swoim ludziom, że otrzymają tę ilość od mojego brata.
Gdym stał wtedy, o ile sobie przypominam, z rozdziawionemi ustami, dorzucił jeszcze swą zwykłą, łagodnie kojącą formułę:
— Przekona się pan, że wszystko jest w porządku, kapitanie.
— Mówiłeś pan w tej sprawie z bratem? — Wyraźna zdjęła mię trwoga. — I to dla mnie? Przecież on musiał wiedzieć, że tylko mojemu okrętowi zależało na workach. Jakimże w świecie sposobem — —
Znów otarł czoło. Spostrzegłem, że był ubrany z niezwykłą starannością, i w odzieży, której na nim przedtem nie widziałem. Unikał mego wzroku.
— Pan słyszałeś, rzecz prosta, ludzie mówią... Jest w tem dość prawdy... On... Ja... Myśmy rzeczywiście... przez wiele lat... — Głos mu się zniżył do zamierającego w śnie szeptu. — Miałem mu, widzi pan, jedną rzecz do powiedzenia, rzecz, która — —
Szept ustał. Nie powie, co to była za rzecz. Mniejsza z tem. Pilno mi było zanieść nowinę najemcom, i czem prędzej wróciłem na werandę po kapelusz. Na hałas, jaki sprawiłem, dziewczyna wolno podniosła oczy i spojrzała w moim kierunku; nawet stara ciotka przerwała swoją robótkę. Stanąłem na moment i w uniesieniu krzyknąłem:
— Z pani ojca — zuch, panno Nie-Dbam. Zuch jest.
Moja ochoczość była przyjęta niechętnie i z pogardliwem zdziwieniem. Gdym czmychał przez pokój stołowy, Jacobus pochwycił mię pod ramię z niezwykłą poufałością, jakby familjanta, i, ciężko dysząc, wysapał mi propozycję względem „talerza zupy“ na dzisiejszy wieczór. Odrzekłem niedbale: — „Mm? Co? A, dziękuję! Zapewne. Z przyjemnością“ — i wymknąłem się. Obiadować z nim. Naturalnie. Przez samą wdzięczność — —
Ale w jakieś trzy godziny potem, w cichej i mrocznej ulicy, zabrukowanej okrąglakami, uświadomiłem sobie, że to nie sama tylko wdzięczność posuwa moje kroki do tego domu z prastarym ogrodem — tego domu, w którym od lat żaden inny gość oprócz mnie nie był na proszonym obiedzie. Sama tylko wdzięczność nie mogłaby trawić wewnętrznego systemu człowieka w tak osobliwie żrący sposób. Głód mógłby; ale do Jacobusowego wiktu głód mnie znów tak wyjątkowo nie zmuszał.
I na ten raz dziewczyna również nie chciała siąść do stołu. Brała mię złość i rozpacz. Ciotka rzucała na mnie złośliwe zezy. Nagle rzekłem do Jacobusa: — „O, tu! Włóż-no pan tu, na talerz, kawałek kurczęcia i trochę sałaty“. Usłuchał, nie podnosząc oczu. Dołączyłem do tego nóż, widelec i serwetkę, i zaniosłem na ganek. Ogród z masą ciemności wyglądał jak smęt, jak cmentarz kwiatów, pogrzebanych w mroku, a ona, wciśnięta w swój fotel, snuła, zda się, żałobne dumy nad zgonem światła i kolorów. Jedynie zalatywały duszne wonie aromatów, snać jakieś błędne, pachnące duchy tego tłumu zgasłego kwiecia. Mówiłem płynnie, z żartobliwą perswazją, czule; mówiłem przyciszonym głosem. Z samej intonacji wnosząc, możnaby było pomyśleć, że to błagalny szept kochanka. Gdym w potoku słów robił wyczekującą przerwę, za każdym razem odpowiadało mi jedynie głębokie milczenie. Było to jakby składanie ofiary przed siedzącą statuą bóstwa.
— Doprawdy, że tak się zaciąć w uporze, to okrucieństwo. Przecież ja się dręczę.
— Co mię to obchodzi!
Miałem takie uczucie, jak gdybym jej zadał jakiś gwałt jak gdybym ją był szarpał, może zbił. Rzekłem:
— Takie zachowywanie się pani będzie miało ten skutek, że już tu więcej nie przyjdę.
— Nie dbam o to!
— Pani lubi moją obecność.
— To fałsz! — odburknęła.
Położyłem rękę na jej ramieniu; i gdyby była zrobiła jakiś odporny gest cofnięcia się, to doprawdy, myślę, żebym ją był roztrząsł. Lecz ani się ruszyła, i ten jej bezruch podziałał na mój gniew rozbrajająco.
— Tak, lubi pani. Bo czyż inaczej możnaby było panią zastać dzień w dzień na werandzie. Poco pani tu wysiaduje — pytam? Jest w domu tyle pokojów. Ma pani swój, siedziałaby pani w nim, nie chcąc mnie widywać. Ale pani chce. I pani wie o tem, że chce.
Uczułem pod ręką drżenie i zwolniłem swój chwyt, jak gdyby przestraszony tym objawem ożywania jej ciała. Aromatyczny zapach ogrodu powiał ku nam, jak ciepła fala, podobna do wonnego, dyszącego rozkoszą westchnienia.
— Niech pan wróci do nich — szepnęła nieomal tkliwie.
Gdym wchodził zpowrotem do stołowego pokoju, spostrzegłem, że Jacobus spuścił wzrok. Postawiłem talerz z łoskotem na stole. Na ten demonstracyjny objaw złego humoru wymamrotał coś w przepraszającym tonie, ja zaś natarłem nań, jak gdyby obowiązany był zdać mi rachunek z tych „wstrętnych dziwactw“ — bodaj że tak przeze mnie nazwanych.
— Twierdzę z wszelką pewnością — rzekłem wyniośle — że kto jak kto, ale pani Jacobus tu jest odpowiedzialna za większość tych gorszących narowów.
Z miejsca odpisnęła mi w swój arogancki, gburowaty sposób:
— E? Dlaczegóż pan nie chcesz zostawić nas w spokoju, mój dobry człowiecze?
Byłem zdumiony jej czelnością wobec Jacobusa. Choć właściwie, czemżeż on ją mógłby ukrócić. Była mu za bardzo potrzebna. Podniósł ociężałe, senne oczy na chwilę i zaraz je spuścił. Ta zaś dowrzeszczała swą ostateczną konkluzję:
— Toć przecież już załatwiliście z sobą wasz interes, wy dwaj? No, zatem — —
Babsko to posiadało wierutny bezwstyd Jacobusów. A ta jej szaro-siwa czupryna o męskiem uczesaniu — z przedziałem na boku szelmowskim!... Już-już zdawało się, że baba pogrąży w niej widelec, jak to zwykła była czynić z drutem od pończoch, ale jakoś wstrzymała się. Jej czarne oczki iskrzyły się jadowicie. Odwołałem się do siedzącego na honorowem miejscu gospodarza — w sposób, że tak powiem, groźny:
— A więc, panie Jacobus, cóż pan na to? Czy mam przyjąć to w znaczeniu, żeśmy już z sobą skończyli?
Na odpowiedź musiałem chwilę czekać. Była raczej niespodziewana i w zgoła innym duchu niż pytanie.
— Moglibyśmy poniekąd zrobić jeszcze, jak mniemam, kapitanie, ten interes z mojemi kartoflami. Przekona się pan, że — —
Wlot mu przerwałem.
— Jużem panu oświadczył raz, że nie handluję.
Szeroka jego pierś wzdęła się i zapadła w niedosłyszalnem westchnieniu.
— Pomyśl pan jeszcze nad tem, kapitanie — wyszeptał z namolną powolnością; a ja wybuchnąłem zgrzytliwym śmiechem, przypomniawszy sobie jego włóczenie się za tą woltyżerką cyrkową — głębię zakochania pod tą cichą powierzchnią, która nawet smagana pejczem (tak jest w legendzie), nie była zdolna rozsrożyć się choćby tylko do jakiegoś pozoru burzy; byłoby to coś nakształt rybiej namiętności, gdyby można wystawić sobie takie pojęcie, jak namiętna ryba.
W ten wieczór — bardziej niż kiedykolwiek — doznałem uczucia moralnej zgagi, której zawsze nabawiałem się w tym domu, obciążonym kondemnatą wszystkich ludzi „przyzwoitych“. Nie chciałem zostać po obiedzie na poczęstunek cygarem; a gdy wkładałem rękę w poduszkowate mięsiwo dłoni Jacobusa, rzekłem sobie, że to już będzie po raz ostatni pod jego dachem. Mimo to jednak uścisnąłem to jego masywne łapsko serdecznie. Na kilka słów wdzięczności, które czułem się w obowiązku i, doprawdy, z szczerą chęcią, wyrazić, odpowiedział, rozciągając zwarte usta w melancholijny, sklejony uśmiech.
— Ta rzecz, ufam, będzie w porządku, panie kapitanie — sapnął ważko.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytałem z trwogą. — Że pański brat mógłby — —
— O, nie — rzekł uspokajająco. — On... Ten człowiek dotrzymuje słowa, kapitanie.
Gdym opuścił progi tego domu, jak mniemałem, już po raz ostatni, moje obcowanie z własnem sumieniem nie zadowalniało mnie. Spostrzegłem się, że w swych rozważaniach pobudek Jacobusa nie byłem szczery i, oczywiście, zaraz nazajutrz tam powróciłem.
O jakże jesteśmy słabi, nierozumni i niedorzeczni! I tak łatwo dajemy się ponieść wówczas, gdy nasza podniecona wyobraźnia skłoni nas ku drażniącemu podszeptowi żądzy! Obchodziła mię ta dziewczyna nadzwyczaj; ujęła mię posępnym wyrazem twarzy, upartem milczeniem, rzadkiemi, wzgardliwemi słówkami; zbałamuciła mię swym wiecznym dąsem na zaciśniętych ustach, czarną głębią swego zwolna podnoszonego na mnie i nieruchomo utkwionego we mnie spojrzenia, jak gdyby wyzywającego, poto, ażeby zaraz w następnej chwili odwrócić się ode mnie z rozpaczliwą obojętnością.
Naturalnie, wieść o mojem przesiadywaniu tam rozniosła się po całem miasteczku. Zauważyłem pewną zmianę w sposobie zachowania się moich znajomych i nawet niejaką różnicę w kłanianiu mi się innych kapitanów, z którymi spotykałem się czy na schodni przystanku, czy w biurach, dokąd powoływały mnie interesy. Ów, na modłę staropanieńską sfasonowany, prokurent traktował mnie z oddalającą, najeżoną szpileczkami ceremonjalnoscią i, że tak powiem, zakasując rąbek sukienki, aby jej nie splugawić. Zdawało mi się, że gdy szedłem wybrzeżem, najbardziej murzyńskie negry oglądały się za mną; co zaś do Jacobusowego przewoźnika, to jego „Dobranos psze-pana“, gdy wysadzał mnie na pokład, już nie było poprostu serdeczne, ale miało ton zażyłej poufałości konfidenta i współuczestnika w jakiemś łajdactwie.
Mój przyjaciel S. — starszy, mijając się ze mną po drugiej stronie ulicy, przesłał mi ręką pozdrowienie z ironicznym uśmieszkiem. Młodszy brat, którego ożeniono z podstarzałą sekutnicą, ten, z tytułu dawnej przyjaźni, oraz jak gdyby uiszczając się z długu wdzięczności, pozwolił sobie na słówko ostrzeżenia.
— Niedobrze pan sobie poczyna w wyborze przyjaciół, stary druhu — rzekł z dziecinnem namaszczeniem.
Ponieważ wiedziałem, te spotkanie braci Jacobus pobudziło wszystek ogół cukrowej Perły Oceanu do zacietrzewionych komentarzy, byłem ciekaw, zaco mnie ganią.
— Ja spowodowałem ten pierwszy krok, wiodący do ostatecznego pojednania, którego należy sobie życzyć ze względów przyzwoitości— nie wie pan o tem?
— Naturalnie, o ileby można było pozbyć się tej dziewczyny, ułatwiłoby to — — rozważał z miną mędrca; wtem, zmienne stworzenie, klepnął mnie w dolną część kamizelki. — Stary grzeszniku — zawołał jowjalnie: — dużo pan tam sobie robisz z przyzwoitości. Ale nie zawadziłoby trochę więcej oglądać się na siebie, wie pan, z takim osobnikiem, jak ten Jacobus, który nie ma już nic do stracenia ze swej reputacji.
To mówiąc, przybrał znów powagę szanującego się obywatela i dorzucił ubolewającym tonem:
— Wszystkie panie w naszem kółku rodzinnem są zgorszone.
Atoli poniechałem już był tymczasem wizyt i w kółku rodzinnem S. — — i w kółku rodzinnem D. — — Panny, co starsze, robiły na mój widok takie twarze, a krewna ciżba młodych panienek przyjmowała mnie z takiem urozmaiceniem spojrzeń: bojaźni, podziwu, wyśmiechu (oprócz panny Mary, która rozmawiała ze mną i patrzała na mnie z kojąco-bolesnem współczuciem, jak na chorego), że bez wielkiej trudności zerwałem z niemi wszystkiemi. Oddałbym był towarzystwo całego miasta za przesiadywanie u tej dziewczyny, odburkującej, pysznej i zgoła w nic nie odzianej poza tą swoją wiotką, bursztynową matinką, z głębokiem u szyi otwarciem. Wyglądała tak z dzikiemi kosmami włosów, ofrędzlającemi jej twarz o podnieconym wyrazie, jak gdyby co tylko wyskoczyła z paniki pożaru.
Siedziała, wsparta na łokciu, ze wzrokiem na nic nie skierowanym. Dlaczego wytrzymywała moją bezmyślną gadaninę? I nietylko to; ale czemu pudrowała się na moje przyjście? Mogłoby to być jej poglądem na robienie tualety, co, wobec jej rozwiązłej opieszałości, byłoby znakiem ogromnego wysiłku dla przyozdobienia swej osoby.
Ale mogłem się mylić. Pudrowanie się mogło być jej codziennem przyzwyczajeniem, a jej obecność na werandzie mogła znamionować obojętność, posuniętą do tego stopnia, że nie liczyła się z mojem istnieniem. Dobrze, wszystko mi było jedno.
Lubiłem się przyglądać jej powolnie dokonywanym zmianom pozy, obejmować wzrokiem długie znieruchomienia ułożonych z wdziękiem linij jej ciała, obserwować tajemniczo skupione zapatrzenia się jej wspaniałych czarnych oczu, o zlekka wydłużonym kształcie, cokolwiek przymkniętych i kontemplacyjnie utkwionych w próżni. Była jak zaklęty twór jakiś o czole bogini, które wieńczył przepych rozczochranych włosów cygańskiej latawicy. Nawet jej obojętność miała w sobie coś uwodzicielskiego. Czułem, że coraz bardziej przywiązuję się do niej pętem jakiejś nieziszczalnej żądzy, bo głowę miałem nie zawróconą — bynajmniej. I nie robiłem sobie już nic z przykrego samopoczucia moralnego, w które zazwyczaj wtrącała mnie senna czujność Jacobusa, tak spokojna niby, a wyrazista; jak gdyby jakiś milczący pakt został zawarty między nami dwoma. Otrzaskałem się z zuchwalstwem starej, puszczając mimo uszu: „Czy nie zechciałbyś pan zostawić nas w spokoju, mój poczciwcze?“, przywykłem do jej szyderstw, oswoiłem się z tą zatraconą sekutnicą o miedzianem czole. Była to nieodrodna płonka ze szczepu Jacobusowego.
Bezpośrednio po odejściu od dziewczyny wymyślałem sam sobie najostrzejszemi słowami. Coby miało znaczyć to szaleństwo? — dopytywałem się samego siebie. Był to jakby niewolniczy, upadlający nałóg. I powracałem do niej, mając głowę niezamąconą, serce z pewnością wolne, i nawet próżne litości dla tej porzuconej (a porzucenie to nie było znośniejsze od położenia rozbitka na bezludnej wyspie), — lecz wracałem, jak gdyby omamiony jakąś nadzwyczajną obietnicą. Trudno sobie wyobrazić cośkolwiek mniej godziwego. Wspomnienie jej drżącego szeptu, gdy jedna moja ręka legła na jej ramieniu, a drugą trzymałem talerz z kurczęciem, wystarczało mi do łamania wszystkich mych cnotliwych postanowień.
Samo jej obelżywe milczenie mogło nieraz doprowadzić człowieka do wściekłego zgrzytu zębami. A jeżeli odmykała usta, to jedynie poto, aby szkaradnie, po prostacku, cierpkim tonem odfuknąć coś wspólnikowi jej potępionego ojca, ku zupełnemu zadowoleniu starej ciotki, która potakiwała jej urągliwym chichotem. Gdyby nie to, odezwania się jej, wypowiadane zawsze z intonacją zabójczo lekceważącą, byłyby przeraźliwe pozbawione treści.
Jakżeby mogło być inaczej? Ta łotrzyca, to pękate Jacobusowskie stare pudło nie nauczyło jej wcale grzeczności. Grzeczność, przypuśćmy, niekoniecznie łagodzi fakt, że ktoś się urodzi wyrzutkiem. Żaden zakład wychowawczy nie dałby się namówić do przyjęcia jej na wychowankę, a to, jak sądzę, ze względu na przyzwoitość. A Jacobus nie umiał się zdobyć na wysłanie jej dokądkolwiek bądź indziej. Jakżeby on to zrobił? Z kim? Dokąd? On sam zbyt mało posiadał w sobie awanturniczości, ażeby pomyśleć o jakiem innem osiedlisku. Namiętność miotała nim, uczepionym cyrkowych tyłów, rzucając go na obczyźnie ze strądu na strąd, lecz po uciszeniu się burzy, przydryfował — przywlókł się bezwstydnie tu, gdzie będąc rozbitkiem, pozostał jednak latoroślą Jacobusów, jednego z najstarszych rodów na wyspie, nawet starszego od francuskich. Jakiś Jacobus musiał być już przy zgonie ostatniej dronty[1]. Dziewczyna nie uczyła się niczego, nigdy nie zaznała rozmów towarzyskich, nie miała żadnej wiedzy, nie słyszała o niczem. Umiała czytać, zapewne, lecz całą dostępną dla niej lekturę stanowiły dzienniki, otrzymywane z kapitańskiej izby Jacobusowego „składu“. Jacobus miał zwyczaj co pewien czas zabierać do domu te zadrukowane płachty, splamione już i ponaddzierane.
Ponieważ jej umysł nie potrafił uchwycić znaczenia żadnej z poruszanych tam treści, oprócz sądowo-policyjnych sprawozdań i kroniki przestępstw, utworzyła była sobie pogląd na świat cywilizowany, jako na scenę morderstw, porywań, włamywań, okropności zabójstw i wszelkiego rodzaju desperackich gwałtów. Anglja i Francja, Paryż i Londyn (dwa miasta, o których, zdaje się, słyszała) w jej pojęciu były to ścieki ohyd, dymiące krwi oparem, w przeciwstawieniu do jej wysepki, gdzie drobna kradzież była prawie miernikiem bieżących złoczyństw, jeśli pominąć trafiający się od czasu do czasu głośniejszy występek — i to jedynie wśród kulisów, sprowadzonych do robót na plantacjach cukru, albo też pośród miejscowych murzynów. Ale w Europie te rzeczy działy się codzień, spełniane przez złych ludzi białych, pomiędzy którymi, jak wytykała palcem ta wszeteczna, arystokratyczna, stara pani Jacobusowa, żeglarze wędrowni, konszachtujący z jej szacownym ojczulkiem, byli z podłych najpodlejsi.
Nie można jej było dać pojęcia o proporcji. Anglja, przypuszczam, w jej wyobraźni miała obwód mniej więcej taki, jak Perła Oceanu; a wtedy rzeczywiście mógł ten nieduży obszar wydawać się jej całkowicie zapełnionym wyziewami krwi i dymem ze zgliszcz splądrowanych co do jednego domów. Nie mogła zrozumieć tłumaczenia, że te straszne rzeczy, któremi karmiła wyobraźnię, giną w całości unormowanego życia, tak jak znikoma ilość kropel krwi roztapia się w oceanie. Zwracała na mnie przymrużone oczy, patrzała chwilę niepojętnem spojrzeniem i odwracała wzgardliwą, upudrowaną twarz, nie rzekłszy ni słowa. I żeby choć zadała sobie trud wzruszenia ramionami.
W tym czasie ostatnia poczta przywiozła najświeższy wypiek dzieników, donoszących o szeregu zbrodni w londyńskiem East-Endzie i, między innemi, o sensacyjnem porwaniu we Francji i o cudownie zorganizowanym i ślicznie wykonanym zbrojnym rabunku w Australji. Pewnego popołudnia, przechodząc przez pokój stołowy, usłyszałem na werandzie piskliwy głos pani Jacobusowej, wrzeszczącej z jadowitą zawziętością: „Nie wiem, co twój szacowny tatuś knuje z tym drabem. Ale to jest właśnie taki pan, który byłby zdolny uprowadzić cię w jaki daleki kąt, a potem, którego dnia, poderznąć ci gardło dla twoich pieniędzy“.
Z pół werandy dzieliło ich fotele jeden od drugiego. Wszedłem groźnie i zająłem krzesło pomiędzy niemi, w samym środku.
— Tak jest, my to właśnie robimy z dziewczętami w Europie — zacząłem strasznym, rzeczowym tonem. Pani Jacobus była, zdaje mi się, mocno stropiona mojem niespodzianem wejściem. Zwróciłem się do niej z wyrazem zimnego okrucieństwa.
— A co się tyczy starych niecnych bab, to naprzód dusi się je zwolna, potem kraje na kawałeczki i rzuca precz, jeden kawałek tu, drugi tam. Znikają.
Utrzymywać, że ją przeraziłem, byłoby twierdzeniem za daleko idącem. Ale zmieszała ją moja dzikość, tem bardziej, że zawsze zwracałem się do niej z grzecznością, której nie była warta. Pulchne jej ręce z robótką osunęły się pomału na kolana. Nie odzywając się słówkiem, siedziała pod utkwionem w nią mojem spojrzeniem, srogiem i zdecydowanem. A gdy nareszcie odwróciłem od niej oczy, położyła zwolna robótkę i niedosłyszalnym krokiem wycofała się z werandy. Faktycznie zniknęła.
Ale nie ona mnie obchodziła. Patrzałem na dziewczynę. Jej to gwoli przychodziłem tu dzień w dzień, zaniepokojony, zawstydzony, płonący; tu, blisko niej, znajdowałem upojenie zmysłowe, któremu pobłażałem z trwogą, z samopogardą i z głębokiem uczuciem rozkoszy, jak gdyby to była jakaś tajemna zdrożność, mająca mnie zgubić, jakiś nałóg tego czy innego ohydnego występku, który rujnuje i znikczemnia swoich niewolników.
Patrzałem na nią, lustrując ją spojrzeniem od czubka rozczochranej głowy, po spadzie wdzięcznej linji ramion, po wypukłości bioder, wzdłuż smukłego kształtu udrapowanych członków, aż do samego dołu cienkiej w przegubie kostki pod zdartą, zbrukaną falbaną; i aż do szpica lichego, niebieskiego, o wysokim obcasie pantofelka, spadającego z jej foremnej nóżki, którą zlekka potrząsała szybkim, nerwowym ruchem, jak gdyby zniecierpliwiona moją obecnością. I w zapachu wszechkwiecia zdawało mi się, że wdycham jej osobliwy, niedocieczony powab, arcyperfumę owej wiecznie rozdrażnionej branki tego ogrodu.
Przypatrywałem się zaokrągleniu jej podbródka, podbródka Jacobusowego; odętym grymaśnie, czerwonym ustom w wybielonej pudrem twarzy; zdecydowanej modelacji policzków, okruszynom bielidła na włosach brwi, prostolinijnych i posępnych; oczom podłużnym, łyskającym wąziutką smużką płynnego białka i nieruchomą, intensywną czernią, oczom w coś tak bez myśli utkwionym i tak stałością tego zapatrzenia pochłoniętym, jak gdyby dziewczyna zagapiła się w swój własny, zda się, wizerunek samotny, odbity w jakiemś niewidocznem dla mnie zwierciadle, opodal, między drzewami.
I raptem, nie podnosząc na mnie wzroku, jakby mówiąc do siebie, głosem zlekka chrapliwym, a przecież melodyjnym, i wciąż z irytacją, spytała:
— Dlaczego pan tu przychodzi i przychodzi?
— Dlaczego ja tu przychodzę i przychodzę? — powtórzyłem zaskoczony. Nie umiałem odpowiedzieć. I nawet samemu sobie nie mogłem powiedzieć szczerze, dlaczego tu przychodzę. — Nacóż się zdało zapytywać mnie o taką rzecz?
— Nic, wszystko nanic — rzekła w próżnię, z podbródkiem podpartym ręką, tą ręką, która nie wyciągała się nigdy ku żadnemu mężczyźnie, której nikt nie ujmował — gdyż nawet ja ująłem ją tylko za ramię, — ta szlachetna, wytworna, cokolwieczek męska ręka. Dobrze znałem ten szczególnie udatny kształt — szeroki w osadzie, wrzecionowato ścieniony w palcach — kształt ręki, dla której wszystko na świecie było tak nieuchwytne. Spróbowałem udanej wesołości.
— Nie! Czy rzeczywiście zależy pani na tem, żeby wiedzieć?
Wzruszyła niedbale wspaniałemi ramionami, z których podniszczona cienka zarzutka trochę się zsunęła.
— O, mniejsza o to — mniejsza o to!
Pod powłoką znudzenia tliło się coś jakby przygaszonego. Rozjątrzyła mnie swoją wyzywającą nonszalancją, jakąś wykrętną prowokacją, której istoty chciałem dociec. Rzekłem brutalnie:
— Więc co? Czy pani myśli, że nie powiem pani prawdy?
Zerknęła na mnie z pod oka przelotnie i wyszeptała samemi tylko nabrzmiałemi dąsem wargami:
— Ja myślę, że pan nie będzie śmiał.
— Czy pani sobie wystawia, że się pani boję? Co u licha... Otóż, a zresztą może być, że ja dokładnie nie wiem, poco tu przychodzę. Powiedzmy z panną Jacobus, że po nic dobrego. Chociaż miewa pani z nią utarczki od czasu do czasu, ale zdaje się, że pani wierzy jej uwłaczającym mi bredniom.
Odrzekła cierpko:
— A komuż innemu mam wierzyć?
— Nie wiem — musiałem wyznać, ujrzawszy ją nagle bez żadnego oparcia i werdyktem szanownego towarzystwa moralnie wyobcowaną. — Mnie pani może wierzyć, jeśli chodzi o wybór.
Poruszyła się zlekka i spytała natychmiast, jak gdyby usiłując mnie wybadać:
— Co pan ma za interes z papą?
— Czyżby pani nie wiedziała, jaki jest rodzaj zajęć pani ojca? No, no!... Sprzedaje prowjanty okrętom.
Znów zesztywniała w swej skurczonej pozie.
— Nie to. Co sprowadza pana tu — do tego domu?
— A jeżeli powiem, że to pani? Czy nie nazwie pani tego interesem? Nieprawdaż? Ale dość, porzućmy ten przedmiot. To do niczego nie prowadzi. Mój okręt będzie gotów do morza na pojutrze.
Szepnęła — najwyraźniej przestraszona: „Tak niedługo“, zerwała się raptem, podeszła do stolika i nalała sobie szklankę wody. Szła prędko, z całym wdziękiem gibkiej dziewczęcości; gdy mijając, przechodziła obok mnie, odczułem z dziesięciokrotną mocą urok tego charakterystycznego, obiecującego wstrząsu zmysłowego, po który zbliżać się do niej stało się moim nałogiem. I pomyślałem z nagłą trwogą, że oto już temu koniec; że jeszcze jeden dzień, a potem nie będę miał możności przychodzenia na tę werandę, siadywania na tym fotelu i delektowania się perwersyjnie smakiem jej póz niedbałych, tchnących pogardą; nie będę napawać się pobudliwością jej lekceważących zerknięć i ulegle słuchać jej krótkich, zuchwałych uwag, rzucanych tym szorstkim a przecież zniewalającym głosem. Jak gdyby rdzeń mej istoty odmienił się pod działaniem jakiejś trucizny moralnej, doznałem raptownego, przejmującego wstrętu do wyruszenia na morze.
Musiałem użyć całej siły panowania nad swemi ruchami, tak jak na pomostku okrętowym, ażeby ustrzec się skoków, koziołkowań, wykrzykiwań, gestykulowania, zrobienia jej sceny. Poco? O co? Nie miałem wcale pojęcia. Ot tak, korciło mnie, by pofolgować sobie przez jakiś gwałt; lecz wciskałem się w fotel, starając się nie psuć nadanej mym wargom formy uśmiechu; tego pół-wyrozumiałego, pół-drwiącego uśmiechu, który był mi tarczą przeciwko strzałom jej pogardy i przeciw obelżywym docinkom, miotanym pod moim adresem przez starą babę.
Dziewczyna wypiła wodę jednym haustem, z chciwością szalonego pragnienia, i bezwładnie osunęła się na najbliższe krzesło, jak gdyby w zupełnem znękaniu. Jej pozycja, tak jak i pewne tony jej głosu miały w sobie coś męskiego: rozstawione w przestronnym szlafroku kolana, zwieszone pomiędzy niemi załamane ręce, ciało jej podane naprzód ze spuszczoną głową. Zapatrzyłem się w obciążający ją splot zwiniętych czarnych loków. Ogromny, wieńczył jej pochyloną głowę koroną przygniatającego, wzgardzonego przepychu. Z korony tej zwieszały się strzępy luźnych kosmyków. I nagle spostrzegłem, że dziewczyna drży od stóp do głowy, jak gdyby ta szklanka zimnej wody z lodem zmroziła ją do szpiku kości.
— Cóż tam znowu? — rzekłem trwożnie, choć niezbyt współczująco.
Zatrzęsła ku dołowi przygiętą, przeciążoną głową i krzyknęła zduszonym, lecz stopniowo rosnącym w napięciu głosem:
— Precz! Precz! Precz!
Wstałem tedy i zbliżyłem się ku niej z dziwnym rodzajem zaniepokojenia. Popatrzałem na jej okrągły, silny kark, potem schyliłem się, ażeby zajrzeć jej w twarz. I zacząłem sam lekko drżeć.
— Cóż to za historje pani wyrabia, panno Nie-Dbam?
Gwałtownie rzuciła się wtył, głową poza oparcie krzesełka. I teraz jej równo utoczona, pełna, drgająca szyja ukazała się memu zachwyconemu wejrzeniu. Jej oczy były prawie zamknięte, z prześwitującem tylko strasznie z pod powiek białkiem, jak gdyby już nie żyła.
— Co pani jest? — spytałem z trwogą. — Jakim lękiem pani się dręczy?
Zebrała się w sobie. Oczy jej były teraz wielkie, szeroko otwarte. Przedwieczór tropikalny wydłużał cienie na rozprażonej, uznojonej ziemi, na tem siedlisku zawiłych pożądań, oszalałych nadziej, gróz przechodzących wyobraźnię.
— Mniejsza o to! Nie dbam! — Odetchnęła i wtem zaczęła mówić z tak przeraźliwą szybkością, że ledwie mogłem uchwycić sens tych osłupiających wyrazów: — Bo nawet gdyby mnie pan miał zamknąć w jakiem pustem miejscu, tak zupełnie dookoła gładziutkiem, jak moja dłoń, to i tak mogę się zadusić swemi włosami.
Przez chwilę, nie wierząc własnym uszom, byłem pod wrażeniem tego niezrozumiałego splotu wyrazów. Kto kiedy może zgadnąć, jakie dzikie myśli przewijają się przez głowy naszych bliźnich. Co za potworne przywidzenia mogły się były ulokować pod niskiem czołem tej dziewczyny, w którą wmówiono, że jej ojciec jest „zdolny do wszystkiego“, a to „wszystko“ oświetlono bardziej ze strony nieszczęścia niż hańby, jako coś, naturalnie, czego trzeba nienawidzieć i raczej bać się, aniżeli się tego wstydzić. Jakoż, zdawało się, że wstyd dla niej jest taką niespodzianką, jak i cokolwiek bądź innego na świecie; a ciemnota dziewczyny nadawała jej nienawiści i obawie formę dziecinną i gwałtowną.
Oczywiście, mówiła, nie znając wartości słów. Cóż mogła wiedzieć o śmierci — ona, która nie wiedziała nic o życiu? Jawnym dowodem opętania jej przez nienawiść i strach były te jej nadzwyczajne słowa, które nie poruszyły we mnie litości, nic, tylko jakieś oszołomienie, przerażenie, zdumienie. Bynajmniej nie domyślałem się, jak ona przedstawia sobie grożące jej niebezpieczeństwo. Coś w rodzaju porwania. Być może, wywnioskowała to z gadanin tej obmierzłej baby. Myślała snać, że mogą jej związać ręce i nogi, nawet zakneblować usta i gdzieś ją zawieźć. Gdym sobie to wyobraził, uczułem, jakby przede mną otwarto nagle pałającą czeluść wielkiego pieca.
— Daję słowo honoru! — krzyknąłem. — Pani zwarjuje wkońcu, słuchając tej obrzydliwej swej ciotki — —
Zastanowił mnie jej błędny wyraz, jej drżące usta. Nawet policzki jej były trochę jakby wpadnięte. Ale cóż ja, wspólnik zniesławionego jej ojca, ja, w zbrodniczej Europie „najpodlejszy z podłych“, co mógłbym począć dla dodania jej otuchy; nie miałem o tem najmniejszego pojęcia. Doprowadzała mię do rozpaczy.
— Na miłość Boską! Co pani ma na myśli? Co za krzywdę mogę pani zrobić?
— Nie wiem.
Z pewnością drżał jej podbródek. Patrzała na mnie z najwyższą uwagą. Zbliżyłem się o krok do jej krzesła.
— Nie zrobię nic. Przyrzekam to pani. Czy to dostateczne? Czy pani zrozumiała? Nie zrobię nic a nic; a pojutrze odjeżdżam.
Cóż innego mogłem powiedzieć? Zdawała się chłonąć moje słowa z taką samą łapczywością, z jaką wypiła była szklankę wody. Załamującym się, rzewnym tonem, który już raz przedtem na jej ustach słyszałem i który znów mię przeniknął nawskroś tem samem wzruszeniem, szepnęła.
— Panubym wierzyła. Ale co do papy — —
— Bierz go licho! — Moje wzruszenie zdradziło się aż brutalnością tonu. — Dosyć mam już tatusia pani. Czy pani jest tak nierozsądna, by myśleć, że ja się go boję? On nie może mi nic zrobić.
Wszystko to brzmiało mi za słabo dla jej niewiedzy. Lecz muszę stwierdzić, że „akcent szczerości“, jak powiadają, ma nieprzepartą władzę. Skutek daleko przeszedł moje oczekiwanie i nawet pojęcie. Obserwacja zmian, zachodzących w dziewczynie, miała podobieństwo do przypatrywania się cudowi — stopniowej ale szybkiej uldze w natężonym wzroku, w napiętych kurczowo mięśniach, w każdem włókienku jej ciała. To czarne, nieruchomo wlepione spojrzenie, w którem niejeden raz czytałem jakiś zamysł tragiczny, jakąś chmurną zadumę, która mię zwodziła, najzupełniej było teraz puste, próżne świadomego rozeznania czegokolwiek i nawet nie dostrzegające już nadal mojej obecności; stało się cokolwiek senne na wzór Jacobusowego.
Atoli, z przewrotnością ludzkiej bestji właściwą, zamiast się całkowitem mojem powodzeniem cieszyć, patrzałem na to zdumionem i oburzonem okiem. Jakiś cynizm był w tem nietajonem przeinaczeniu się, prawdziwy bezwstyd Jacobusowski. Czułem, jak gdyby mię oszukano w jakiejś nieco zagmatwanej grze, do której wszedłem wbrew zdrowemu rozsądkowi. Tak jest, oszukano mnie, z bezwzględnem pominięciem chociażby form przyzwoitości.
Lekkim, niedbałym i w swej niedbałości zwinnym, kocim ruchem wstała z krzesła, z takiem teraz o mnie prowokującem zapomnieniem, że w istnym napadzie gniewu nie cofnąłem się z miejsca, choć byłem tuż przy niej, na odległość mniejszą od stopy. Swobodnie i powolutku, z nonszalanckiem wręcz w stosunku do mnie zachowaniem się osoby w pokoju samej, wyciągnęła swe przecudne ramiona, z zaciśniętemi piąstkami, rozkołysana, z głową przegiętą zlekka wtył, z pogardliwą beztroską uwydatniając swe kształty, dla ulżenia im, pozwalając im rozprężyć się wygodnie po wszystkich tych dniach pozy skurczonej, drętwej w bezruchu, gdy była tak wściekła i tak nastraszona.
A wszystko to z obojętnością najwyższą, niewiarogodną, obrażającą, oburzającą jak niewdzięczność, podszyta zdradą.
Powinnoby to mi było schlebiać może, lecz, naodwrót, gniew mój wzrastał; a z chwilą, gdy chciała przejść koło mnie, jak gdybym był słupem drewnianym lub kawałkiem mebla, nieuważne jej poruszenie doprowadziło mnie do furji.
Nie chciałbym zapewniać, jakobym nie wiedział, co robię, lecz zimna rozwaga napewno nie miała nic do czynienia w tej okoliczności, nagle bowiem oba moje ramiona owiły się wokół jej stanu. Był to uczynek popędliwy, taki jak przy chwytaniu czegoś upadającego lub wymykającego się, nie był też obłudnie delikatny. Nie zdążyła wydać głosu, i mój pierwszy pocałunek, który zaszczepiłem na jej zwartych ustach, miał tyle, ile trzeba, zjadliwości, ażeby być ukąszeniem.
Nie broniła, i, oczywiście, nie poprzestałem na jednym. Przyzwalała, bynajmniej nie martwo — czułem ją tuż przy sobie młodą, w pełni rozkwitu sił, życia, mocy, pożądaną, lecz, jak gdyby w absolutnej pewności swego bezpieczeństwa, nie troszczącą się wcale o to, co czynię lub uczynić zaniecham. Gdy w tej burzy pieszczot na chybi-trafi przywarci byliśmy do siebie twarzą w twarz, jej wielkie, czarne, szeroko otwarte oczy tonęły w moich, lecz nie było z nich widać, że dziewczyna jest bądź zagniewana, bądź zadowolona, bądź wzruszona w jakikolwiek sposób wogóle. W tym jej bacznym wzroku, który zdawał się być niezainteresowanym osobiście świadkiem mego szaleństwa, zdołałem wykryć pewne leciuchne zdziwienie — nic ponadto. Szorowałem jej twarz ulewą pocałunków, i nie było, zda się, żadnej racji, dla którejby ta czynność nie miała trwać wiecznie.
Po tym przebłysku myślowym już-już byłbym zaprzestał, gdy naraz ona zaczęła niespodziewanie szamotać się i ze wszystkich sił dobijać się uwolnienia nagwałt, natychmiast; to mię oburzyło i podnieciło moje przeciw niej rozjątrzenie do istnej dzikiej żądzy nie wypuszczania jej z objęć już nazawsze.
Zacieśniłem wporę oplot, dysząc: — Nie, nie ujdziesz mi! — jak gdybym miał do czynienia z śmiertelnym wrogiem. Co do niej, nie wymówiła ani jednego słówka. Wpartemi w moją pierś rękami odpychała mię z całej siły, nie mogąc przełamać uścisku opasujących ją ramion. Pominąwszy to, że najzupełniej teraz, zda się, wytrzeźwiała, oczy jej nie dawały mi żadnego dla jakiejkolwiek bądź orjentacji wątku. Spotykając się z jej czarnem, wlepionem we mnie spojrzeniem, zdawało mi się, jakbym patrzał w głęboką studnię, i całkiem nie byłem przygotowany na zmianę taktyki. Nie usiłując rozerwać mych rąk, cisnęła mi się na pierś i, ruchem falistym, wężowym, ześliznąwszy się prędko wdół, jak przy nurkowaniu, wysunęła mi się zręcznie. Odbyło się to bardzo szybko; ujrzałem, jak schwyciła tren swej zarzutki i pobiegła ku drzwiom na końcu werandy nie zanadto zgrabnie — wydało mi się, że nieco kuleje — a potem zniknęła; drzwi obróciły się za nią tak bezszelestnie, że nie mógłbym wierzyć w to, czy je na dobre zamknęła. Podejrzewałem, owszem, że czarne jej oko podgląda teraz przez szparkę, co też ja porabiam. A ja nie mogłem się zdecydować, zali mam w tym kierunku pogrozić pięścią, czy wysłać całus powietrzny.




  1. Didus ineptus.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.