<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł U kresu sił
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Biblioteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The end of the Tether
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII

Chwilę jeszcze po odzewie drugiego mechanika Massy błąkał się ponuro nad maszynownią. Kapitan Whalley — który dzięki pięciuset funtom utrzymał się przy dowództwie w ciągu trzech lat — zachowywał się tak, jakby nigdy przedtem nie widział tego wybrzeża. Zdawało się iż nie jest w stanie oderwać od oczu lornetki, rzekłbyś przylepionej pod ściągniętymi brwiami. Zmarszczone czoło nadawało twarzy Whalley’a surowy wyraz nieugiętej sprawiedliwości, ale jego podniesiony łokieć drżał lekko i pot spływał mu spod kapelusza, jakby drugie słońce zajaśniało nagle w zenicie obok tkwiącej tam nieruchomej, rozjarzonej kuli, w której oślepiająco białym żarze ziemia wirowała i świeciła jak pyłek.
Od czasu do czasu kapitan Whalley, trzymając wciąż lornetkę przy oczach, podnosił drugą rękę aby obetrzeć twarz zalaną kroplami potu, które toczyły się po policzkach i spadały niby deszcz na białą brodę. Nagle kapitan, jakby wiedziony podświadomym, niespokojnym impulsem, wyciągnął dłoń i ujął rękojeść telegrafu do maszynowni.
W dole zabrzmiał gong. Ustała równomierna wibracja statku płynącego najmniejszą szybkością i wszelki dźwięk na parowcu zamarł wraz z jego drganiem, jakby wielka cisza panująca na wybrzeżu wkradła się poprzez żelazne burty statku do jego wnętrza i zawładnęła najgłębszymi zakamarkami. Złudzenie absolutnego bezruchu spłynęło na Sofalę ze świetlistej, nieskazitelnej kopuły błękitu, sklepionego nad płaskim morzem zastygłym w martwocie. Leciutka bryza wywołana ruchem statku zamarła, jakby powietrze stało się nagle zbyt gęste aby drgnąć; ustał nawet lekki syk wody u dziobu. Wąski, długi kadłub sunął, nie wzniecając zmarszczek na wodzie i zdawał się zbliżać ukradkiem do płytkiej wody nad mielizną. Plusk sondy i towarzyszący mu ponury, machinalny okrzyk laskara rozlegał się coraz rzadziej, a ludzie na mostku jak gdyby wstrzymali oddech. Malaj przy sterze nie odwracał oczu od kompasu; kapitan i serang wpatrywali się w wybrzeże.
Massy odszedł od luki na swych płaskich stopach i wrócił po cichu na mostek do tego samego miejsca, gdzie stał poprzednio. Głupawy uśmiech obnażył jego wielkie i równe białe zęby, połyskujące w cieniu płóciennego dachu jak klawiatura pianina w mrocznym pokoju.
W końcu rzekł niezbyt głośno niby to do siebie, udając wielkie zdumienie:
— Teraz znów zatrzymał maszyny. Ciekawym co będzie dalej?
Czekał zgarbiony ze spuszczoną głową i patrzył spod oka. Potem rzekł odrobinę głośniej:
— Gdybym się ośmielił zrobić głupią uwagę, powiedziałbym że pan nie może się odważyć na...
Lecz duch wrzaskliwego podniecenia — niby oszalały upiór błąkający się wśród rozległej ciszy wybrzeża — opanował ciało laskara rzucającego sondę. Monotonia jego leniwego przyśpiewu zmieniła się w szybki, ostry krzyk. Ciężar wylatywał po jednym obrocie ramienia, lina świszczała, plusk następował po plusku. Woda stawała się coraz płytsza i laskar, zamiast snuć senną opowieść o sążniach, wykrzykiwał w stopach rezultaty sondowania.
— Piętnaście stóp! Piętnaście, piętnaście! Czternaście, czternaście...
Kapitan Whalley spuścił rękę trzymającą lornetkę. Opadła powoli niby pod wpływem własnego ciężaru, lecz wielka jego postać ani drgnęła, a żarliwe, ostrzegawcze krzyki następujące szybko po sobie zdawały się go nie dosięgać, jakby był głuchy.
Massy stał spokojnie, nadstawiając ucha i wpatrywał się w srebrzystą głowę starca, krótko ostrzyżoną i nieruchomą. Mogło się wydawać że statek jest też nieruchomy, gdyby nie to że głębokość wody pod kilem wciąż się zmniejszała.
— Trzynaście stóp... Trzynaście! Dwanaście! — krzyknął niespokojnie spod mostka Malaj rzucający sondę. I nagle bosy serang odstąpił w bok bezszelestnie aby zerknąć ukradkiem za burtę.
Serang był odziany w garnitur z wyblakłego błękitnego perkalu oraz stary popielaty filcowy kapelusz wciśnięty na głowę; wąskie jego ramiona, chude członki i dołek w ciemnym karku sprawiały, że wyglądał z tyłu na czternastoletniego chłopca. Śledził z impulsywną ciekawością dziecka kłębienie się wielkich żółtawych zwojów, które wznosiły się z dna ku powierzchni niebieskiej wody na kształt masywnych chmur, sunących zwolna w górę po niezgłębionym niebie. Serang wcale się tym nie przestraszył; zerkając za burtę, wiedział z góry że kil Sofali dotyka już błota. Badawcze oczy Malaja, osadzone ukośnie w twarzy o chińskim typie — drobnej starej twarzy, niewzruszonej, jakby wyrzezanej w wiekowym brunatnym dębie — stwierdziły już dawno, że statek przebywa ławicę w miejscu nieodpowiednim.
Odprawiony z pokładu Pięknego Dziewczęcia razem z resztą załogi po sprzedaży barku, serang wałęsał się u wejścia do kapitanatu portu w swym wyblakłym granatowym ubraniu i zniszczonym popielatym kapeluszu; wreszcie pewnego dnia spostrzegł kapitana Whalleya poszukującego załogi dla Sofali i stanął spokojnie na jego drodze, boso, z nogami zanurzonymi w pyle, patrząc mu w oczy bez słowa. Wzrok dawnego dowódcy padł na Malaja przychylnie — był to widać dzień szczęśliwy — i zanim minęło pół godziny, biali ludzie w biurze zapisali w jakimś dokumencie jego imię jako seranga na buchającym ogniem statku Sofala. Od owego czasu widział wiele razy ujście tej rzeki i jej wybrzeże z tego oto mostka i z tej strony mielizny. Szczegóły dostępne wzrokowi przenikały za pośrednictwem oczu do prostego umysłu Malaja, utrwalając się tam, jakby padały przez soczewkę na czułą kliszę. Serang znał swój fach doskonale, a jednak gdyby przyszło zasięgnąć jego rady, a szczególniej gdyby go o coś zapytano w sposób bezpośredni i niepokojący, jak to jest w zwyczaju u białych, okazałby wahanie i brak orientacji. Faktów był pewien — ale cóż taka pewność znaczy, gdy się nie wie, jaka odpowiedź zadowoli pytającego?
Przed pięćdziesięciu laty — we wsi ukrytej wśród dżungli — gdy serang liczył niespełna jeden dzień, ojciec jego (który umarł, nie zobaczywszy nigdy białej twarzy) kazał przepowiedzieć przyszłość syna mędrcowi biegłemu w astrologii; albowiem z rozmieszczenia gwiazd można wyczytać los człowieka aż do jego ostatnich chwil. Okazało się, że przeznaczeniem dziecka jest zdobyć powodzenie na morzu za sprawą łaski wielu białych ludzi. Młody Malaj zamiatał pokłady, trzymał ster, pilnował zapasów i w końcu wzniósł się na stanowisko seranga; lecz jego ospały umysł pozostał równie niezdolny do przeniknięcia najprostszych pobudek tych, którym służył, jak oni sami niezdolni byli przeniknąć przez skorupę ziemi tajemnicy jej wnętrza, które może jest ogniem, a może kamieniem.
Ale serang miał zupełną pewność że statek Sofala zboczył z kursu przy mijaniu ławicy pod Batu Beru.
Błąd był nieznaczny. Parowiec posunął się zbyt daleko na północ, nie więcej niż o dwie własne długości; człowiek biały, zachodząc w głowę dlaczego się tak stało (bo któż by mógł posądzić kapitana Whalleya o nieznajomość rzeczy, brak umiejętności lub też niedbalstwo), byłby skłonny nie dowierzać świadectwu własnych zmysłów. Massy znieruchomiał właśnie pod wpływem takich uczuć; grymas niepokoju wykrzywił mu twarz i obnażył zęby. Natomiast seranga nie nękały wcale intelektualne wątpliwości co do świadectwa jego zmysłów. Widać kapitan chciał dotknąć błota — i wszystko w porządku. Malaj widywał już nieraz białych ludzi pozwalających sobie na równie dziwaczne wybryki. Bardzo go tylko interesowało co z tego wyniknie. W końcu zadowolnił widać swoją ciekawość, bo odsunął się od poręczy.
Nie uczynił najlżejszego szmeru, ale snadź kapitan Whalley śledził ruchy swego seranga. Trzymając wciąż sztywno głowę, zapytał samym poruszeniem warg:
— Posuwa się wciąż naprzód, serangu?
— Bardzo powoli, tuanie — odpowiedział Malaj. Potem dodał obojętnie:
— Przejechać już mieliznę.
Sonda potwierdziła jego słowa; głębokość wody zwiększała się za każdym rzutem i duch podniecenia opuścił nagle laskara kołyszącego się w płóciennej pętli nad burtą Sofali. Kapitan Whalley spokojnie kazał wciągnąć sondę, puścić w ruch maszyny i odwróciwszy oczy od brzegu, wydał rozkaz aby wziąć kurs na środek ujścia.
Massy plasnął dłonią o udo.
— Pan dotknął mielizny. Niech pan spojrzy za rufę, to się pan przekona. Niech pan spojrzy na ślad zostawiony przez statek. Jaki wyraźny! Słowo daję, byłem pewien że pan dotknie mielizny. Dlaczego pan to zrobił? Po kiego licha pan to zrobił? Pan chce mię chyba nastraszyć!
Mówił zwolna, jak gdyby ostrożnie, wlepiając wypukłe czarne oczy w kapitana. W rosnącym gniewie Massyego przebijała nuta z lekka żałosna, bo przede wszystkim wyraźne poczucie krzywdy kazało mu nienawidzić tego człowieka, który za nędzne pięćset funtów żądał szóstej części zysków zgodnie z trzyletnim kontraktem. Gdy żal Massyego brał górę nad lękiem, jaki wzbudzał kapitan Whalley, mechanik po prostu skomlał z wściekłości.
— Pan nie wie co wymyślić żeby zatruć mi życie. Nigdy bym nie przypuścił, że taki człowiek jak pan poniży się do tego aby...
Za każdym, choćby nieznacznym, ruchem Whalleya siedzącego w fotelu Massy milkł, miotany na przemian nadzieją lub trwogą, jakby się spodziewał że kapitan udobrucha go łagodnymi słowami lub rzuci się nań i spędzi go z mostka.
— Nic nie rozumiem — ciągnął dalej, szczerząc czujnie i ponuro wielkie zęby. — Nie mam pojęcia co o tym myśleć. Pan chce mię chyba nastraszyć. O mało co nie nadział pan statku na mieliznę co najmniej na dwanaście godzin — ładnie by wyglądały maszyny zapchane szlamem. W dzisiejszych czasach statek nie może sobie pozwolić na stratę dwunastu godzin w ciągu jednej podróży — co pan powinien wiedzieć, i co pan z pewnością wie doskonale, tylko że pan...
Kapitan Whalley był nieczuły na tępą gadatliwość mechanika, jego wykręcanie głowy i gniewne spojrzenia spodełba. Patrzył w pokład ze zmarszczonymi surowo brwiami. Massy czekał przez chwilę a potem zaczął grozić mu żałośliwie:
— Pan myśli że mam ręce i nogi związane tą umową. Pan myśli że może mię pan dręczyć, ile się panu żywnie podoba. Ale proszę pamiętać, że umowa wygasa dopiero za sześć tygodni. Mam czas odprawić pana zanim te trzy lata się skończą. Jeszcze pan zmaluje coś co pozwoli mi dać panu dymisję, a wtedy poczeka pan cały rok, zanim pan będzie mógł stąd się zabrać, i wyciągnąć swoje pięćset funtów, i zostawić mię bez grosza, bez możności kupienia nowych kotłów dla statku. Uśmiecha się to panu, co? Jestem pewien że pan się rozkoszuje tą myślą. Mam wrażenie żem sprzedał duszę za pięćset funtów i będę w końcu potępiony na wieki wieków...
Umilkł, na pozór spokojny i podjął znów równym głosem:
— ...A kotły zniszczone na amen i inspekcja nastąpi lada dzień, kapitanie Whalley — — Słyszy pan, kapitanie Whalley? Co pan robi ze swymi pieniędzmi? Musi pan gdzieś mieć całe kupy pieniędzy — taki człowiek jak pan musi mieć na pewno mnóstwo pieniędzy. To jasne jak słońce. Ja, uważa pan, głupi nie jestem — panie kapitanie Whalley — mój wspólniku.
Umilkł znów, jakby był skończył na dobre. Przesunął językiem po wargach i rzucił w tył spojrzenie na seranga, który kierował statkiem za pomocą spokojnych szeptów oraz nieznacznych poruszeń ręki. Od wirującej śruby rozchodziły się po wodzie drobne falki o ciemnych, spienionych grzywach i wbiegały na długi, płaski cypel z czarnego mułu. Parowiec Sofala wszedł na rzekę; ślad wzniecony nad mielizną pozostał już o milę za rufą i znikł z oczu, a gładkie, puste morze wzdłuż wybrzeża leżało w roziskrzonym okrutnie blasku słońca. Nisko z obu stron statku gąszcz ciemnych poskręcanych mangrowij okrywał bagniste brzegi.
Nagle Massy zaczął znów mówić poprzednim tonem, niby pozytywka, z której dobywa się melodię za pomocą kręcenia korbą.
— Ale muszę powiedzieć, że tak jak pan to nigdy mnie nikt nie podszedł. Przyznaję się do tego. Słyszy pan? przyznaję się! Czego pan jeszcze chce? Czy zaspokoiło to pana dumę, panie kapitanie Whalley? Objechał mię pan od samego początku. Widzę to jak na dłoni, kiedy sobie wszystko przypomnę. Pozwolił mi pan włączyć zastrzeżenie co do nietrzeźwości, ani słowa pan nie pisnął; tylko zrobił pan minę pełną obrzydzenia, kiedy zażądałem żeby wypisać to w kontrakcie czarno na białym. Skąd ja mogłem wiedzieć, jaka jest pana słaba strona? Bo każdy ma jakąś słabą stronę. I ot co się pokazało! Kiedy pan był już na statku, dowiedziałem się że od lat pije pan tylko wodę.
Aroganckie, skomlące wymówki Massyego ustały. Pogrążył się w ponurym zamyśleniu, charakterystycznym dla ludzi przebiegłych i ograniczonych. Jego tępą, żółtą twarz powlekł wyraz głębokiego wstrętu; trudno było zrozumieć, że kapitan Whalley nie roześmiał się na ten widok. Ale kapitan nie podniósł wcale oczu i siedział nieruchomo w fotelu, znieważony lecz pełen godności.
— Wiele mi z tego przyszło — podjął znów monotonnym głosem Massy — że włączyłem zastrzeżenie o nietrzeźwości! Przecież zawierałem kontrakt z człowiekiem, który nie bierze do ust nic oprócz wody. A pan miał taką zmieszaną minę wtedy rano u adwokata, kiedy czytałem swój projekt kontraktu — taki pan był zgnębiony! Byłbym przysiągł, że utrafiłem w pana słabą stronę. Właściciel statku nie może być nigdy zanadto ostrożny w stosunku do swego kapitana. A pan przez cały czas musiał kpić ze mnie w duchu... Co? Co pan mówi?
Kapitan Whalley tylko poruszył z lekka nogami. Tępa wrogość przejawiła się w ukośnym spojrzeniu Massyego.
— Ale proszę pamiętać że są jeszcze inne powody do dymisji. Na przykład ciągłe niedbalstwo równające się w skutkach nieumiejętności — karygodne i uporczywe zaniedbywanie obowiązków. Nie taki znów ze mnie kiep za jakiego pan by chciał mię uważać. W ostatnich czasach zaniedbuje się pan — spycha pan wszystko na seranga. Przecież widziałem na własne oczy że ten stary dureń brał za pana kurs, jakby pan był zbyt wielki żeby wypełniać to co do pana należy. A ta głupia lekkomyślność, z jaką pan przebył mieliznę? Myśli pan, że zniosę coś podobnego?
Oparty łokciem o drabinę tuż pod mostkiem, Sterne, pierwszy oficer, usiłował dosłyszeć co mówią, mrugając z daleka do drugiego mechanika, który wspiął się na pokład i stał w wejściówce od maszynowni. Wycierał ręce garścią bawełnianych pakuł i rozglądał się obojętnie po obu brzegach rzeki, sunących spokojnie w dal za rufą.
Massy zwrócił się wprost do fotela. W żałośliwej jego skardze zabrzmiała znów groźba.
— Niech się pan strzeże! Jeszcze mogę pana odprawić, a wtedy przez rok nie ujrzy pan ani grosza. Mogę...
Ale wobec surowego milczenia i bezruchu człowieka, którego pieniądze zjawiły się w samą porę aby ocalić Massyego od ruiny, głos uwiązł mu w gardle.
— Nie mówię że chciałbym się pana pozbyć — podjął po chwili milczenia tonem łaszącym się idiotycznie. — Nic więcej nie pragnę jak żyć z panem w przyjaźni i odnowić nasz kontrakt, jeśli pan, kapitanie Whalley, zgodzi się dać jeszcze paręset funtów na kupno nowych kotłów. Już panu o tym wspominałem. Statek musi mieć nowe kotły; pan wie o tym równie dobrze jak ja. Czy pan już się nad tym zastanowił?
Czekał na odpowiedź. Z jego wydatnych warg zwisała pękata fajka na cienkim cybuchu. Fajka była zgaszona. Nagle wyjął ją z zębów i załamał ręce.
— Pan mi nie wierzy? — Wcisnął fajkę do kieszeni czarnej wyświechtanej kurtki. — Zupełnie jakbym z diabłem miał do czynienia — rzekł. — Dlaczego pan nic nie mówi? Z początku tak pan nosa zadzierał, że ledwie śmiałem pokazać się na własnym pokładzie. Teraz znów nie mogę z pana ani słowa wydobyć. Zupełnie jakby pan mnie nie dostrzegał. Co to ma znaczyć? Słowo daję, pan mię przeraża tym udawaniem głuchoniemego. Co panu w głowie świta? Co pan knuje przeciw mnie tak zawzięcie, że nie można z pana ani słowa wycisnąć? Nigdy w życiu nie uwierzę, aby pan nie mógł znaleźć paruset funtów! Z pana winy przeklinam dzień, kiedy się urodziłem...
— Panie Massy — rzekł nagle kapitan Whalley, nie poruszając się wcale.
Mechanik drgnął gwałtownie.
— Wobec tego mogę tylko prosić pana o przebaczenie.
— Ster w prawo — mruknął serang do sternika i parowiec zaczął objeżdżać kolano rzeki.
— Brr! — wstrząsnął się Massy. — Aż mię ciarki przechodzą. Co pana tu sprowadziło? Skąd się pan wziął wtedy wieczorem na pokładzie? Dlaczego pan tak przemawiał do mnie z partesu i kusił mię swymi pieniędzmi? Nie mogłem nigdy zrozumieć pana pobudek. Przypiął się pan do mnie żeby sobie ułatwić życie i utuczyć się moją krwią. Może nie? Twierdzę że pan jest największym skąpcem na świecie, bo gdyby tak nie było...
— Nie. Ja po prostu nie mam pieniędzy — przerwał kamiennym głosem kapitan Whalley.
— Tak trzymać — mruknął serang.
Massy odwrócił się z brodą wspartą o ramię.
— Nie wierzę panu — rzekł apodyktycznie. Kapitan Whalley ani drgnął. — Siedzi pan tu jak obżarty sęp — zupełnie jak sęp.
Ogarnął bezmyślnym spojrzeniem środek rzeki i oba wybrzeża, po czym opuścił zwolna mostek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.