Uroda życia/Część III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom drugi
Część III. Łoskot śmigła
Rozdział VII
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Ocknął się wśród promiennego światła i w cieple życietworzącem. Słońce zalewało pokład. Potężny hymn grała wielka wojskowa orkiestra. Radośnie i wspaniale brzmiały akordy trąb, wysokie tony klarnetów i piszczałek.
Piotr spoczywał, na wznak, złożony na noszach ruchomych, które ustawione były na podwyższeniu. Przykryty był białą, wełnianą deką. Dookoła jego pościeli stał szereg oficerów marynarki wielkiego pancernika niemieckiego, który go, gdy spadał na powietrznym statku, zobaczył i z toni morskiej nagiego wyłowił. Oficerowie patrzyli nań w milczeniu. Gdy otworzył oczy, z żywością między sobą poczęli szeptać. Westchnienie wymknęło się z jego piersi...
Słońce spadło na powieki i nie dało im zawrzeć się nad zgasłemi oczami. Nie mogąc powiek zawściągnąć, patrzał spod nich przed siebie. Widział tych ludzi pięknych i spokojnych, uszykowanych w rząd. Czuł ich wzrok, skierowany na siebie.
Któż to są ci ludzie? Co to za miejsce? Lecz zobojętniały wnet te pytania. Ciemność straszliwa, kłębiąca się od zielonych bałwanów, przytłoczyła myśli. Począł znowu walczyć w duchu z morzem ciemności, przebijać schyloną głową nieprzeliczone a wciąż następujące bałwany. Krzyk przeraźliwy wydzierał się z jego piersi, lecz nie wypadał nazewnątrz, tylko szarpał się w sercu nieszczęśliwem. Zmordowany walką wewnętrzną, oblany potem, śmiertelnie znużony uchylił znowu powiek. Patrzał. W promieniach słońca drżały niewinnie ruchome fale nieobeszłego morza. Na widnokręgu żółtawą smugą snuł się daleki ląd. Dookoła posłania stali, jak przedtem, oficerowie niemieccy. Piotr uniósł głowy z posłania i spoglądał w dalekie morze i w daleki ląd. Natychmiast podniesiono mu głowę i wsunięto pod nią skórzaną poduszkę. Jakiś człowiek przyłożył do jego warg brzeg szklanki i wlał w usta płyn doskonale krzepiący. Piotr otworzył oczy i powiódł wzrokiem po zgromadzeniu oficerów, otaczających go półkolem. Pojmował już, że jest na jakimś statku. W języku, do którego był przywykł za pobytu w Ameryce, to jest w angielskim, zapytał:
— Gdzie jestem?
Odpowiedziano w tymsamym języku:
— Na pokładzie pancernika floty niemieckiej „Königin Luiza“.
— Dla czego tu jestem?
— Dostrzegliśmy pana, lecącego w powietrzu. Widzieliśmy twój lot w dół i zatopienie aeroplanu w morzu. Pośpieszyliśmy ci na pomoc całą siłą pary. Wyratowaliśmy cię z toni morskiej nagiego i zdrętwiałego.
— Kto mianowicie mię wyratował?
— Marynarze nasi i nurkowie.
— Dziękuję... — rzekł Rozłucki.
Patrzył na potężne kominy pancernika, — na olbrzymie jego blachy, — na reje telegrafu bez drutu, — na mnóstwo stalowych lin, przecinających się we wszelkich kierunkach, — na piętrzące się pokłady, — na wieże bojowe, obstawione wokół szybkostrzelnemi armatami, — wreszcie na kolosalne cielska największych armat, wystające w morze z przedniego pokładu. Senne wspomnienia armatniego towarzystwa i braterskich z bronią przeżywań owionęły mu duszę. Patrzał na wielkie, lśniące działa, symbole potęgi, — na dawnych przyjaciół, którzy go, — Hioba, — w tym ciężkim śnie przybyli odwiedzić...
Jeden z oficerów, starszy wiekiem, zbliżył się do Piotrowego posłania i rzekł po angielsku, oddając mu ukłon wojskowy:
— Jestem komendantem tego okrętu. Szczęśliwym się czuję, że statek nasz mógł udzielić gościnności tak dzielnemu żeglarzowi powietrznemu. Czy wolno mi wiedzieć, kogo mamy zaszczyt gościć na tym pokładzie?
— Imię moje lotnicze jest — „Ulisses“.
Oficer skłonił się, przykładając palec do daszka czapki. Rzekł jeszcze:
— Widzę na twarzy pańskiej szramę od cięcia orężem. Nie tylko tedy w przestrzeni powietrznej, ale i na lądzie podejmowałeś pan walkę.
— Zawsze z tymsamym skutkiem...
— Pragnąłbym wiedzieć, jaki naród ma w panu przedstawiciela?
— Należę do narodu, który należy do wszystkich.
— Cóż to za naród?
— Wydobyliście panowie człowieka nagiego z morza. Przedstawiciele mądrego, twórczego i potężnego narodu niemieckiego, udzielając gościny człowiekowi nagiemu, czyż muszą wiedzieć jeszcze coś więcej ponadto?
— Naród niemiecki nie zna sentymentu gościnności. Rządzi on się prawem obowiązku kultury, przepisami kodeksu międzynarodowej wymiany określonych usług.
— W takim razie każ mię, panie komendancie, wyrzucić za burty twojego statku, bo poza mną nie stoi żaden naród, ani państwo, — ani nikt.
— Więc kto pan jesteś?
— Jestem człowiek nagi.
Długo milczał.
Olbrzymi statek przeszywał morską toń. Widać było w pobliżu piasczyste wybrzeże. Pochyłe sosny na niem stały i jasne domki świeciły się wpośród zieleni. Piotr zapytał jeszcze otaczających go oficerów:
— Jak nazywa się ląd, który tam widać?
Odrzekli chórem:
— „Pommern“.
Wytężył wzrok w tamtą stronę. Wpatrzył się w żółte, lśniące na słońcu wybrzeża. Podźwignął ręce i wyciągnął je do dalekich — dalekich białych domków kaszubskich, o których marzył przez całe życie. Wyszeptał:
— Pomorze!...
Drgnęło, usłyszawszy ten dźwięk, półkole oficerów. Złowrogo zaświeciły oczy...





Paryż 1912.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.