[25]UZDROWIENIE CHORYCH MÓDL SIĘ ZA NAMI
W mrokach się cała skupiła komnata,
kominek jeszcze sercem krwiście dyszy
i cień ljanami porasta,
wśród ciszy
czas przelewany w klepsydrze się słyszy.
Na łożu ręce sprężyły się obie
króla Hermana
jakby pokrywy unieść chciały w grobie.
Krew broczy usta. Daleko do rana?
Noc już uchodzi blaskiem lamowana.
I świt napęczniał,
gdy oćmę nocną pochylony spożył,
poranną rosę rozścielił na klęczkach,
z płomiennej zorzy
wrota na oścież przed słońcem otworzył.
[26]
Króla sen zmorzył.
Z odwiecznej drogi zboczyła jutrzenka
i w macierzyński profil zmieniła się boży
samiuteńka
po niej z gwiazd puste zostały krosienka.
Z zgubionych w biegu planetarnych nici
mroczne otchłanie
świetlistą smugą meteor nasycił,
przed dziennym światłem w gwałtownej pogoni
jasną Madonną w izbie się wyłonił.
Nos — rzekła — piaskiem z szarpiami przewiniesz,
gdzie rosną fiołki i trawy pierzaste
na północ za miastem...
Znikła, poświata ześlizgła się z skrzyni.
Król ruszył w drogę, biskup Lambert przy nim.
Gdzie fiołki ziały wonią kadzielniczą
i źdzbłaźdźbła się gięły wichrowi pod ręką
wsunęli dłonie jakby w kropielnicę.
Tam stanął kościół. Przez wieżyc okienka
mknie mowa dzwonów dziękczynna i miękka...