Verte/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Verte |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Luty kończył się, gdy Elża, zdobywszy nareszcie upragnione pozwolenie od władz okupacyjnych, wyjechała do Warszawy. Miała uregulować swoje sprawy finansowe, wziąć spłatę z Taraszczy od wujostwa Renardów i zakrzątnąć się trochę koło wyprawy. Trzy lata prawie nie była w Warszawie i teraz ją wstrzymywano, głównie Uniewicz i Pan Cezary, pani Urszula przeciwnie zachęcała ją do zrealizowania wszystkich zaległych interesów, by, gdy czas nadejdzie, nie opóźniać ślubu upragnionego przez Burbów. Młodą kobietę niosła do Warszawy jakaś moc tajemnicza, tęsknota za światem, za gwarem, nawet za ludźmi, których najmniej lubiła, nie zaliczając ich wcale do ponęt życiowych. Głusz Warowni odbiła się na niej nieco, Elża zdziczała trochę, więc tymbardziej dziwił ją i przestraszał niebywały zapał do wyjazdu i ten pęd osobliwy, unoszący, zda się, szybciej od pociągu, którym jechała. Była wesoła, podniecona, jakby wyzwolona z jakichś oków. Nie zajechała do Renardowej, lecz do znajomego hotelu, chciała bowiem mieć zupełną swobodę. Przyjęto ją tam niezwykle uprzejmie, jak stałego gościa, który po długiej podróży powraca, a gdy wchodziła do windy, portjer zawołał głośno do windziarza, wręczając mu klucze:
— Stanisław... numer 27 dla pani dziedziczki.
— Skądże ten tytuł? — pomyślała.
Rozlokowała się i schodząc na obiad do restauracji, rzuciła okiem na tablicę numerów. Pod 27 czerniał świeży napis: JW. Elżbieta Burbina, obywatelka z Wołynia.
Rozśmieszona weszła do sali restauracyjnej, nie pojmując, z jakiego źródła w hotelu mogli wiedzieć o jej domniemanym ślubie. Więc to się już tak rozeszło?... Prawie trzy lata nie była tu, z nikim nie korespondowała i oto list jej do panny Izabelli znalazł widocznie szeroki rozdźwięk. Nasunął się nagle jakiś cień i mącił pogodą umysłu, serce zabiło silniej, na usta cisnęło się słowo:
— Przedwcześnie, przedwcześnie.
Niepokój nagły, jak robak wychynął i pełznął ku niej, uczuła w nerwach dziwne rozprężenie, dreszcz nią targnął lekki, jakby przeczuciowy, pierwszy ton nadchodzącej burzy. Nie miała apetytu, odsuwała potrawy z niechęcią, tylko kawę czarną pochłaniała wrzątkiem w niebywałej ilości. Była niedziela, w drugiej sali restauracyjnej grała muzyka, rozstrajając Elżę do reszty. Drażniła ją uwertura o frywolnych scherzach, a, gdy nastąpiły poważne akordy, nerwy młodej kobiety szarpnęły się jakby rwane obcęgami. Fala szalonego niepokoju owładnęła nią przemożnie i zerwała z miejsca. Gdy szwajcar restauracyjny nakładał na nią karakuły, Elża zaciskała usta, by zahamować szczękanie zębów, jak w paroksyzmie febry. Nie wstępując do numeru, wyszła na ulicę bez celu, chciała orzeźwić się powietrzem, zgubić po drodze niezrozumiały niepokój.
— Pójdę do wujostwa.
Skierowała się przez Krakowskie w stronę Aleji Jerozolimskich. Ale w miarę, jak szła, czuła, że dzieje się z nią coś niezwykłego. Serce jej biło nienaturalnie, jakiś koszmar na jawie szedł przed nią i za nią, zaciskał się dokoła niej, szczególne uczucie strachu, lęk popychał ją naprzód i cofał w tył; były mgnienia, że lęk się wzmagał i pobudzał do ucieczki. Gdy minęła księgarnię Gebethnera i Wolffa, zabrakło jej nagle tchu w piersiach, kolana jej się uginały, dźwigała nogi ciężkie, jak żelazem obłożone.
— Nogi mi drętwieją, co to jest?... Czyżbym była chora?...
Przed nią błyszczały wielkie szyby cukierni Loursa.
— Wejdę na chwilę — śmignęła myśl. Lecz natychmiast owiał ją strach jakiś i pchnął dalej. Patrząc przed siebie tępo, mijała cukiernię. Nagle suchy trzask drzwi wejściowych i szybkie męskie kroki, dążące ku niej.
Co to?...
Elża nie odwróciła się, lecz zatrzymało ją, przykuło wrażenie tych kroków. Sekunda... czy wiek?...
Przed nią stał Artur Dovencourt-Howe.
Elża zachwiała się, udar był zbyt silny. Zbladła jak przy skonie. Zawirował świat, ulica, ziemia zadygotała pod stopami kobiety. Runęłaby może na chodnik, lecz Dovencourt wziął jej rękę, ścisnął mocno, prędko pocałował i szepnął nakazująco:
— Spokoju... proszę.
Przechodnie już gapili się na nich.
Artur ujął rękę Elży, wsunął sobie pod ramię i rzekł niskim zdławionym głosem:
— Proszę oprzytomnieć, jedyna... patrzą na nas.
W milczeniu przeszli przez środek ulicy, Elża nic nie widziała, nie słyszała, w uszach jej huczały dzwony, szum, zgiełk w całej istocie; jedno tylko miejsce żyło i czuło, to ramię ściśnięte ramieniem Artura. On ją prowadził, niemal niósł, jak bezwładną. Ocknęła się w przedsionku hotelu Bristol.
Szli dalej, nie pytała dokąd.
Posadził ją na fotelu pod lustrem w czytelni, sam usiadł naprzeciw, odgradzając ją sobą od sali prawie pustej w tej chwili. Odrzucił z ramion futro, rozejrzał się błyskawicznie, ucałował jej ręce. Ujrzała jego czoło blizko swej twarzy, wpiły się w nią jego szaro-stalowe, ciemne szpary zmrużonych źrenic, widziała tuż przy sobie wytworny owal szczupłej, bladej, wygolonej twarzy, wąskie typowe usta z pogłębionemi fałdami przy bokach, nos suchy, wybitnie rasowy i całą sylwetkę jego wykwintną, a męską i silną. Patrzała na niego szeroko otwartemi oczami, myśląc, że śni.
— Skąd Pan tu?... wybiegł wreszcie szept z jej ust.
— Przyjechałem! Nic nadzwyczajnego.
— Jakim sposobem?...
— Jestem pod obcym nazwiskiem, zwalczyłem szalone trudności, lecz być tu musiałem, nie wstrzymałaby mnie żadna siła. Przyjechałem wczoraj i natychmiast pytałem o panią w hotelu, jeszcze jej nie było. List do Warowni miałem wysłać dzisiaj?
Elża nie mogła przyjść do równowagi.
— O kogo pan pytał w hotelu?...
— O panią Elżbietę Gorską, obecnie Burbinę.
Zadrżała i podniosła na niego oczy.
— Więc pan wie...
Przytrzymał ją wzrokiem.
— Elly... czy to prawda?...
— Nie, nie, nie — wyrywało się z piersi Elży i sama, nie wiedząc kiedy, wypowiedziała krótko i cicho:
— Tak.
Spuściła oczy.
Dovencourt-Howe wyprostował się na krześle, dłonią podparł czoło i przetarł je nerwowym ruchem. Twarz jego zbladła silniej, pionowa głęboka brózda przerżnęła czoło, zadrgały muskuły twarzy, żłobiąc silniej fałdy koło ust zaciętych. Lecz ten odruch walki i męki trwał chwilę. Mężczyzna z pod dłoni kurczowo zgiętej i podpierającej czoło, której palce blade i długie drżały, jak szpony gotowe do szarpania, patrzał surowo na milczącą kobietę i wreszcie spytał sucho:
— Kiedy się to... stało...
— Nigdy, nigdy — drżały słowa na jej wargach.
— Dawno — szepnęła nieswoim głosem.
Długie ciężkie milczenie.
— A czy ty wiesz, że ja przyjechałem po... ciebie?...
Zadrżała.
— Zapóźno.
— Nigdy! Ty Burby nie kochasz. Jak mogłaś wyjść za niego, kochając mnie! Skąd zaczerpnęłaś odwagi do tego kroku... Słuchaj, przyjechałem, by cię wyratować, by cię zabrać dla siebie, boś ty moja.
Elża trzęsła się beznadziejnie.
— Zapóźno — jęknęła powtórnie.
Ciemny zygzak przemknął przez jego twarz.
— Dlaczego? — zgrzytnął.
Ona milczała.
Zdusił jej rękę wściekle.
— Dlaczego!?. Mów!
A w niej ożył już demon, instynkt oporu, obrony przed nim.
— Mam dzieci — szepnęła.
Drgnął gwałtownie i znowu ochłódł. Padły zimne słowa:
— Masz... dzieci?.. Ty!?
— Tak... dwoje.
Wstał powoli i przeszedł czytelnię wzdłuż, dłonią tarł się lekko po głowie, jakby przygładzał włosy. Elża prowadziła za nim błędnemi oczyma.
— Zaraz się wszystko skończy. — Arti! Arti! to kłamstwo, czy ty... mnie... rzucisz? — wyło w jej duszy.
Dovencourt podszedł i siadł znowu przy niej.
Z oczu Elży padło parę ciężkich łez. On patrzał na te lśniące krople i gwałtownie gniótł rękawiczkę.
— Czy mam już odejść?.. spytała biernie, tracąc przytomność.
On pochylił się nad nią ze sztucznie utrzymanym chłodem.
— Czy ty myślisz — mówił twardo — że ja się ciebie wyrzeknę nawet dla... takich względów? Czy sądzisz, że to, co wyznała, oddali mnie od ciebie?, że miłość moja, bezpamiętna rozbije się o twego męża i... twoje dzieci?.. Czy sądzisz, że ten szczegół zniweczy moje uczucia i pragnienie ciebie?.. Słuchaj... Twoje małżeństwo to rozpaczliwy czyn, ja je unieważnię, rozumiesz?! rozerwę twoje śluby, bo ty musisz być moją i... będziesz, bo nie Burbę, ale mnie, mnie kochasz. Nie zaprzeczaj!.. Twoje wrażenie na mój widok to najszczersze wyznanie, to twoje credo. Moją być musisz a twoje dzieci będą mojemi! Nie płacz.. Elly... to, co mówię, to mój dogmat niezłomny. Życia bez ciebie nie chcę i dlatego twoją straszną omyłkę naprawię, by życie twoje uratować dla siebie i dać ci szczęście.
Głos jego przyciszony grzmiał jednak jak surma, szatańska energja była w nim i potęga druzgocąca Elżę.
Nie wytrzymała tego momentu. Zerwała się z krzesła odurzona jego słowami, jego głosem, pijana szczęściem, nieprzytomna z bólu. Wargi jej białe zdołały wyszemrać:
— Dosyć... już... na Boga...
— Elly!..
— Proszę... proszę mnie zwolnić, chcę być sama.
— Ja panią odprowadzę.
Wyszli z czytelni, zawołał automobil. Wsiedli. Dał adres jej hotelu.
Milczała, przecząc głową na wszystko, co mówił, o co pytał.
Chwila i wysadził ją z samochodu. W westybulu podała mu rękę.
— Żegnam pana.
— Tylko do widzenia — rzekł sucho ale stanowczo, lokując ją w windzie.
Została sama. Zatrzasnęła drzwi numeru, sekundę trwała bez ruchu, jak ogłuszona. Nagle ręce jej splotły się na rozpalonym czole, upadła na kolana, zanosząc się łkaniem.
Szalała z bólu, rozpaczy i męki.