Verte/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Verte |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | L. Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Zima wlokła się sennie w Warowni, coś wisiało w powietrzu co odczuwali wszyscy, nie odgadując wszakże zasadniczego źródła tego niepokoju. Elża była smutna, jakby przyćmiona, na listy Tomasza odpisywała krótko i coraz rzadziej. Grała dużo, mnóstwo czytała i chodziła na swoje nieskończone spacery, nazywane przez panią Urszulę wałęsaniem się bez celu. Smutek Elży był już za widoczny by go nie spostrzegać, rodzice Tomka widzieli jej stan duchowy, ale sądzili różnie. Pani Urszula oburzała się szczerze i traciła serce dla przyszłej synowej. Stosunek obu pań ochłódł wyraźnie.
Pan Cezary smutniał razem z Elżą, przeczuwał wiele, gryzł się, ale kochał Elżę jednakowo i nigdy jej niczego nie wyrzucał.
Tymczasem smutek Elży wzmagał się, spadł na nią niepokój silny i trapił ją tak gwałtownie, że stał się chorobliwym. Kursów swych dla ludu nie zaniedbywała, ale wychodziła z nich niekiedy półprzytomna. Była milcząca, zamknięta w sobie, z nieschodzącą zadumą na czole. Pisała dużo, ale wszystko potem darła i paliła, jeśli jaki szczerszy ton wyrwał się z jej duszy, to tylko przed Uniewiczem, z którym rozmawiała częściej. On odczuwał w niej mękę wewnętrzną, jakąś straszliwą rezygnację, niepojętą dla siebie.
— Dlaczego pani nie idzie tam, dokąd dusza ją woła? — zapytał raz Uniewicz.
— Bo dusza, panie, dąży często za błędnym ogniem i wchodzi na bezdroża — odrzekła.
Pan Mel patrzał na nią z tępym żalem i bólem.
— Ma pani rację, dusza lubi błądzić i nieraz ginie, ale trudno ją zatrzymywać nad przepaścią, gdy już brnie.
— Oj, trudno — szepnęła Elża.
Uniewicz widział jej szarpanie się, ale i sam był jak struty, czasem wygłaszał potwornie czarne myśli, częściej ironizował wszystkie. Dla Elży był niekiedy zagadkowy, ale stał się jedyną ostoją dla jej skołatanych nerwów.
Pewnego dnia w listopadzie nadszedł nowy list Artura, przysłany z Warszawy; był krótki lecz arbitralny. Jeden punkt uderzył w nim Elżę: „muszę za wszelką cenę zobaczyć się z Tobą, Eliy moja, i dopnę celu”.
Gorska zlękła się samego przypuszczenia, samej możliwości ujrzenia go. Wiedziona niezwykłym rozdrażnieniem, napisała z nagłą rozpaczliwą determinacją do znajomej jego w Warszawie, panny Izabelli, że jej ślub z Burbą odbył się już dawno, cicho w Warowni, i że z tego powodu prosi ją o nienadsyłanie więcej listów pana Dovencourt’a, którego upoważnia zawiadomić o fakcie spełnionym. Pisząc to kłamstwo, Elża czuła w sobie zgrzyt przykry, bolesny skurcz serca, a jednocześnie jakiś śmiech szyderczy, jakby szydzącego demona i wstyd, że ucieka się do takiego środka niskiego, by odsunąć od siebie wpływ Artura. Zasłaniała się kłamstwem pierwszy raz w życiu, jak tarczą, czując, że ubliża tym i Arturowi i Tomkowi. Ale rozumując tak, napisała i wysłała list z jakimś gorączkowym pośpiechem, jakby w obawie, że się rozmyśli. Gdy jednakże kozaczek dworski odjechał konno na pocztę, Elża chciała go zatrzymać, by list cofnąć, ale było już za późno. Wówczas rozpanoszył się w niej śmiech i drwił okrutnie. Przykre uczucie śmieszności, najboleśniejsze chyba dla subtelnych natur, drażniło ją dotkliwie, wyprowadzając zupełnie z równowagi. Ból w niej wzrastał z każdym dniem. Czynu swego wstydziła się sama przed sobą, nazywając go szopką i lichą komedją. Czasem uspakajała ją myśl, że list wysłany przez jakiegoś żołnierza, z powodu nie działającej poczty, mógł zaginąć, wówczas byłaby uratowana od śmieszności i może od gorszych jeszcze następstw ze strony Artura. Lecz lękała się łudzić.
W wigilję Bożego Narodzenia, przed samą wieczerzą, zjawił się przed dworem w Warowni żołnierz konno. Wpuszczony do sieni, oddał staremu Burbie list z Warszawy, zasalutował i odjechał bez komentarzy. Pan Cezary czytał adres i kręcił głową.
„J. Wielmożna Pani Elża Tomaszowa Burbina z Warowni“.
Stary pan pokazał list żonie. Spojrzeli na siebie czujnie.
— Omyłka to, czy niesmaczny żart czyjś? Wszak to nie prima aprilis?
Burba włożył list do kieszeni. Gdy dzielono się opłatkiem, starzec, całując Elżę nadzwyczaj serdecznie i wręczając jej list, rzekł gorąco:
— Daj, Boże, by za rok było tak istotnie, jak jest tu.
Młoda kobieta spojrzała na adres i zbladła jak kreda. Zmiana jej twarzy była tak straszna, że wszyscy zdrętwieli. Dygoczącemi ustami wyjąknęła.
— Skąd... to?...
— Z Warszawy.
Elża spostrzegła w tej chwili zdumione oczy wszystkich, skierowane na siebie. Przeszyły ją groźne źrenice pani Urszuli, dotknęło bolesne spojrzenie Burby. Ale wzrok Uniewicza badawczo szyderczy rzucił falę krwi na jej twarz. Stanęła w pożodze rumieńca tym jaskrawszej, że bezpośrednio po trupiej bladości, i nagle wybuchnęła szalonym śmiechem.
— Ha, ha, ha, ha — zatargała staccato nieokiełznana gama jej głosu, w którym było wszystko, prócz szczerej wesołości.
— Co to znaczy?... — zdumiał się Burba.
— Elżo, z czego ty się tak śmiejesz?... jesteś chyba nieprzytomna? — zgromiła ją surowo Burbina.
A młoda kobieta nie mogła się uspokoić. Śmiech jej wpadał już w spazm łkania, w oczach błysnęły łzy. Sytuacja stawała się nad wyraz przykrą i kłopotliwą. Pani Urszula resztą sił wstrzymywała się od wybuchu, była blado-sina z oburzenia, na czole pana Cezarego wystąpił gęsty pot. Uniewicz, Krywejko, pani Jasiowa, siedzieli jak przykuci do miejsca, dziwnie strwożeni. Wtem drzwi od kredensu stuknęły i głośno wpadł kozaczek, wołając:
— Młody pan przyjechał.
Skoczył otwierać drzwi.
Spazmatyczny śmiech Elży skonał, przerażenie osiadło na twarzy, zerwała się, chwyciła list i wybiegła z pokoju. Burbowie byli już w sieni, witając syna. Ściskany, całowany, tulony do piersi matki, Tomasz rozglądał się niecierpliwie i wyrywał z objęć rodziców.
— Gdzie Elżuśka?... — padło niespokojne pytanie.
— U — siebie bąknął Uniewicz.
— Czy zdrowa? co to znaczy?
— Zdrowa, zaraz pewno... przyjdzie.
Burbowie milczeli.
— Czy wie, że... jestem?...
— Skądże?... nic nie wie, żeś przyjechał — kłamał pan Mel.
Wszyscy, nawet pozornie spokojny Uniewicz, mieli niewyraźne miny.
— Idę do niej — zawołał Tomek.
Elża zdążyła przeczytać życzenia, zawarte w liście od panny Krystyny i zapewnienie, że wieść o ślubie wysłana już do pana Dovencourt-Howe tą samą drogą, którą przechodziła jego korespondencja. List był suchy, ale uprzejmy i zdradzający zupełną wiarę w omawiany przedmiot. Gorska zagryzła usta aż do krwi, serce bić przestało z wrażenia.
— A więc spaliłam ostatnią deskę ratunku. Z Arturem koniec, koniec.
Szarpnęło nią łkanie, czuła na wargach słony smak krwi i pohamowała się w samą porę, gdyż wbiegł Tomek.
— Elżuchna... jedyna...
Porwał ją w ramiona i druzgotał w uścisku, całował zachłannie jej oczy, włosy, szyję, sięgał ust, ale je cofała blada, bierna i cicha. Spostrzegł to i odsunął ją lekko.
— Bronisz mi ustek?... Dlaczego?
Tomasz patrzał na nią uważnie. Ujrzał krople krwi na chusteczce.
— Zagryzłaś wargi tak boleśnie?... czy to... z powodu mego przyjazdu?... Mów.
— Nie, Tomku. Nie.
Zarzuciła mu ręce na szyję skruszona i rozżalona zarazem własną męką i niepokojem Tomka. Tulił ją w milczeniu przepełniony uczuciem dla tej kobiety, której duszy zgłębić nie umiał. Gdy przyszli na wieczerzę, byli oboje spokojni ale smutni. Zato starzy Burbowie uszczęśliwieni obecnością syna zapomnieli o wszystkiem tak, że wkrótce ich nastrój udzielił się i narzeczonym, podtrzymywany umiejętnie przez Uniewicza. Tomek bawił w domu dwa dni świąteczne, poczem zapowiadał swój przyjazd dopiero na wiosnę i napomykał o ślubie, gdyż urlop chce wziąć długi a może nawet uwolnić się zupełnie. Elża projekt Tomka przyjęła nadspodziewanie dla niego. Szepnęła miękko:
— Dobrze Tomku, wróć i weź mnie już, zabierz już dla siebie.
I mówiąc to bezwzględnie szczerze, chciała ostatecznie zerwać łańcuch swych walk, swej męki, zacząć inne nowe życie. Zabić przeszłość i już bez złud, bez Fata Morgany, hypnotyzującej ją stale, iść w przyszłość; ciemną czy jasną, zamgloną czy pogodną, byle jaknajdalej odsunąć się od wizji utraconego raz na zawsze szczęścia.
Tomasz odjechał radosny, pełen nadziei. Burbowie otoczyli Elżę nową falą tkliwej miłości i do niej zawitał dawno utracony względny spokój. Był on płytki, nie sięgający głębiny duszy, pokryty grubą warstwą apatji, której Elża na razie zetrzeć nie miała odwagi. Nie cieszyła ją cicha pogoda je jestestwa, bo lękała się spojrzeć uważniej w obłoki, by nie ujrzeć szarego cienia pełznącej chmury. Szła trochę naoślep przed siebie. Uniewicz nie rozmawiał z nią nigdy o Tomku, ani o ich małżeństwie. Raz jej tylko powiedział w chwili rozdrażnienia:
— Będę w Warowni tylko do czasu ślubu pani.
Gdy zdumiona zapytała, dlaczego — odrzekł krótko:
— Bo chcę pozostać przyjacielem Tomka na zawsze.
Elża nie dobrze rozumiejąc, przyglądała mu się jak komuś, kto nagle stracił zmysły.
A pan Mel dokończył nerwowo:
— Mogę znosić wasze narzeczeństwo, zaznaczani, wasze, ale nie ścierpię waszego małżeństwa, które quand méme będzie jednak małżeństwem.
— Czy to ze względu na Tomka? — spytała.
— I na panią również.
— Nie rozumiem.
— Bardzo szczęśliwie, że pani mnie wogóle nie rozumie.
— Czyli, że mógłby pan mnie zabić... za Tomka, ale już wtedy przestałby pan być wszakże jego przyjacielem.
— Więc pani sądzi, że przyjaźń rozerwać może tylko brutalny czyn i że inne powody nie mogłyby stanąć między mną i Tomkiem jako niweczące naszą przyjaźń?... Ha, niech pani pozostanie w tym krótkowidzącym mniemaniu.
Elża wzruszyła ramionami, nie chcąc odgadywać tajemnych myśli Uniewicza, które nie budziły w niej teraz szczególnego zainteresowania. Ocknęły się znienacka domysły i zabarwiły odrazu ironją i śmiechem. Coś musnęło jej usta grymasem niesmaku. Bladość wystąpiła na twarzy pana Mela. Założył filozoficznie ręce po napoleońsku i rzekł takim tonem, jakby mówił o pogodzie, tylko w oczach miał węża:
— Jakiś pono mędrzec, którego świat nie widział, w jakichś pismach, których nikt nie czytał, rzekł tak: „Nie śmiej się z cudzej niedoli, lecz śmiej się raczej ze swego szczęścia, bo szczęście to wesele, a wesele bywa nawet... w Pajacach...“
Purpura wystąpiła na twarzy Elży. „Śmiej się Pajacco” zazgrzytała w niej ironja. Nie tracąc jednak pewności siebie, spojrzała poważnie w oczy Uniewicza.
— Mądry jest ten... wynaleziony przez pana mędrzec, ale ja znam innego, który głosi tak: „Z niedoli swej nie dawaj żeru gawiedzi, ani... kobiecie“.
Chwila milczenia, poczem pan Mel rzekł:
— Znam i tego mędrca, a oto jeszcze jedna jego sentencja: — „Mów do człowieka, milcz przed ludźmi.® — Panią uważam za człowieka.
Elża podbiegła i żywo podała mu rękę.
— Jestem pobita na łeb i na szyję. Przepraszam, a za ostatnie dziękuję.
Pochylił się nisko i długo z pietyzmem ucałował jej ręce. Pocałunkiem tym, ruchem i całą postacią, zda się, dopowiedział wszystko przemilczane. Gdy podniósł głowę, na twarzy miał cień jakiś nieznany Elży dotąd.
— Niech pan patrzy, — świeży śnieg — zawołała. — Jedźmy na polowanie.
— Jedźmy — powtórzył.
— Biegnę po dziadzia.