Verte/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Verte
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pan Mel Uniewicz szedł wieczorem, drogą przez lasek, oddzielający dwór od folwarku. Przy nim biegły dwa ogromne brytany, naszczekując w stronę ciemnych gąszczów. Uniewicz niósł pod pachą paczkę książek i mruczał coś nieżyczliwego, wyraźnie zły. Gdy zajaśniały światła na folwarku, skierował się do jednej z oficyn. Wtem zastąpił mu drogę cień jakiś. Pan Mel stanął.
— Kto tu jest?...
— To ja, Krywejko.
— A, kochany sybirak. Cóż to, czy i pan chodzi na wykłady pani Elży?
— Et, szkoda czasu i atłasu, jak to mówią. Pani Gorska darmo się tylko męczy.
— Ma pan rację. Wykład historji Polski najkwiecistszy, tyleż obchodzi chłopa, co mnie wdzięki ich brudnych bab. Ale pani Elża uparła się kształcić te zakute łby, a choć to i Polacy i katolicy, nie ufam ja im. Przekonałem się wielokrotnie, że lepsi bywają chłopi ze wsi, niż ta służba dworska, bo to i głupie w pień i złe a zawsze niewdzięczne. I we mnie pani Elża wmówiła obowiązek kształcenia tych głąbów, więc idę posłusznie na owe kursa, jeśli nauczę chamów arytmetyki, to będą jeszcze lepiej kraść: tyle zysku. Byłeś pan tam?
— Wracam stamtąd. Pani Elża czyta im teraz właśnie nowele na temat Syberji i zesłańców. Gorąco są pisane, ale to nie dla nich, choć popularne. Oni w zesłańcach rozumieją tylko złodziei i zbrodniarzy. Idei patrjotycznej walki, męczęństwa za kraj ani pojmują, ani w to wierzą. Moskal to ich wiara, a wszystko co się tej wierze sprzeciwia, jest godne potępienia. Szkoda trudu i zapału Gorskiej. Ale pójdę jeszcze z panem, posłuchamy.
Weszli do obszernej izby, dostatnio oświetlonej i pełnej ławek zapchanych ciężkiemi postaciami mężczyzn i kobiet. Naprzeciw pod ścianą przy stole siedziała Elża, czytając głośno o kopalniach Nęrczyńskich i tęsknocie za krajem zesłańców politycznych w jurtach ciemnych i zimnych. Odmalowała obrazowo w słowach nędzę bytu młodych idealistów Polaków, którzy za miłość dla ojczyzny wyrwani zostali z ław szkolnych i rzuceni w te śniegi Sibiru. Jeden z nich, młody student, umierał na suchoty. Leżąc na słomie, przesiąkłej wilgocią jurty, w otoczeniu swych kolegów i towarzyszy wygnania, marzył o Polsce. W słowach prostych, szczerych żegnał Polskę, której nie miał już ujrzeć, poczem zaczął majaczyć. Ustęp ten, poprzedzony przez Elżę krótkim komentarzem, brzmiał:
„Tyle wśród nas krwi i łez wylanych i ciał zabitych synów i głów płonących ogniem i serc, z których wykwitają białe lilje i róże czerwone niby płomień gorący a wiecznie krwawy...“
— O la Boga... gdzieby tu róże z serca zakwitały i białe leleje? A toć pewno święty był ten pan, co umira.
Nastąpiło tłomaczenie, poczem Elża, nie tracąc zapału, czytała dalej:
„Taki stos potężny ognia patrjotyzmu, taki orkan niebotyczny, taki szczyt siły uczuć, wszystko to będzie nowym fundamentem, nowym tronem. Zasiądzie złota Pani nasza w glorii i chwale na tym wzniesieniu, zbudowanym przez dzieci swoje. Wielki tron, potężny tron nie ze złota, nie z klejnotów, ale z krwi... z łez, z jęków męczenników, z płaczu dzieci“.
Kilka kobiet westchnęło przeciągle, jedna szepnęła:
— To już nijak tylo Pana Jezusowy taki tron.
Elża nie dosłyszała czytając dalej:
„Bracie mój, ocknij się — szepnął kolega umierającego, pochylony nad nim.
„— Gdzie jesteśmy? — spytał on.
„— Na Syberji, wśród śniegów, na wygnaniu.
— Na wygnaniu? Ha, to znaczy w drodze do chwały. My idziemy do niej. Do naszej złotej pani. Niesiemy jej przyszłą wolność, niesiemy jej złoto naszych serc, brylanty naszych łez na — jej koronę, a te śniegi, splamione naszą krwią, to gronostaje na jej płaszcz królewski!...
— Patrz pan na tę parę — szepnął Krywejko do Uniewicza.
Młody parobek, siedzący w ostatniej ławce przy tęgiej dziewczynie, objął ją bez ceremonji i łaskotał, manewrując ręką niezwykle przemyślnie. Twarz jego była roześmiana i dowcipna w swoim rodzaju. Dziewce oczy mrużyły się z lubości. Pan Mel uśmiechnął się i odszepnął:
— Są w ekstazie, cóż ich. obchodzi korona Polski, skoro są na drodze do własnej, jako wieńczącej ich apetyty.
Gorska czytała w podnieceniu, z ogromnym uczuciem i mocą. Umierający wygnaniec majaczył:
„Widzę liczne zastępy... takie piękne, grzmiące, waleczne. Tętnią kopyta ich koni, szczęka broń, szumią pióra. Husarja, husarja wali... Idzie, roznosi, pędzi po zielonych łanach, płyną orły, rój, rój ptaków. Nie. Ależ oni mali... Wypływa serce Skargi, serce Kochanowskiego. Oto myśl Polska... myśl i uczucie, które zwalczą, zwyciężą,.. wszystko. Umieram... ginę... nie... ujrzę więcej...“
— Już umarł, bo wszyscy śpią — mruknął Uniewicz.
— Dobranoc — zawołał głośno Krywejko wzburzonym głosem.
Elża umilkła stremowana.
— Co się stało?...
— Śpią durnie, a pani im czyta takie piękne rzeczy. Oni się na tym rozumieją jak... woły na marcepanach. Tfu, puste łby...
— Panie Krywejko...
Ale Sybirak, zwykle spokojny i cichy, wpadł we wściekłość.
— O gnoju im czytać, o wołach, jakiemi są jeden z drugim, ale nie o świętej idei naszych męczenników, nie o Skardze.
— Oni wiedzą, kto to był Skarga i Kochanowski — broniła Elża. Zanadto się uniosłam w tym okresie, przyznaję, stał się dla nich niezrozumiały. To moja wina. Ale ja im to wytłomaczę. A przedewszystkiem — zwróciła się do kursistów — kto to był Skarga?
Milczenie.
— No, przypomnijcie sobie, proszę, kto to był Piotr Pawęski, o którym wam tyle opowiadałam, tak ciekawie słuchaliście przecie.
Milczenie.
— Więc zapomnieliście? — W głosie Elży był żal, przykrość odmalowała się na jej twarzy.
— Ksiądz — bąknął wreszcie jeden głos — zabity bez króla, akurat ci wtenczas, kiej święty Stanisław Kostka odprawiał mszę na Wawylu, co leży na Skałce.
Gorska poczerwieniała z oburzenia, ale cierpliwie jęła na nowo tłomaczyć obszernie o Skardze, o Stanisławie Kostce i o Kochanowskim poczem popularyzowała najprzystępniej ostatnie majaczenia studenta w czytanej noweli.
Ale gdy w trakcie tego wykładu Krywejko dostrzegł znowu jedną głowę kiwającą się, młodego zaś parobka rozpoczynającego nowe manewry przy ohaftowanym łonie rozanielonej bogdanki, wówczas nie wytrzymał, śpiącego sturchnął w bok, a do erotycznej pary syknął przez zęby.
— Do stodoły z amorami a nie tu, kiedy pani was uczy, bydlaki.
I wyszedł z izby, splunąwszy.
Po lekcji Uniewicz i Elża wracali do dworu. Mżył deszcz jesienny, ciche szmery wydawał lasek przydrożny. Wieczór był ciemny, wilgotny, błyskający z daleka wesoło szeregiem oświetlonych okien dworu. Uniewicz zauważył:
— To niezwykła illuminacja przy obecnym braku nafty, zapewne są goście.
— Tego tylko brakło. Jestem tak zdenerwowana.
— Spostrzegłem już dawno, że pani unika ludzi, to zły objaw.
— Przeciwnie, dobry, dający gwarancję, że będę domatorką w przyszłości. Poszukiwana zaleta... żony.
— Niepodobne to do pani. Ale dziś zdenerwowała się pani niepotrzebnie. Krywejko miał słuszność, nagadawszy im trochę. Zapał pani zgaśnie, zalany brutalnie głupotą tych bezmózgowców. To jeszcze pnie w grubej korze.
— Ktoś musi ją zacząć zdzierać wszakże.
— To robota nie na pani siły. Zaczynał Poberezki u siebie w Chodurach i bardzo poważnie, ale zgryzł się zupełnym brakiem, rezultatów i dał pokój. Zrobiła pani wiele, wpłynąwszy na Tomka, by otworzył szkołę dla dzieci, to rozumiem bo to przyszłość; ale tych baranów zostawić trzeba w ich własnej skórze. Ktoby tam te kudły rozczesać zdołał. Już rok mija jak pani nad nimi pracuje ot jakie postępy.
— Może jestem nieudolną?...
— Przeciwnie, bywam wszakże na wykładach i słyszę. Kładzie Pani łopatą w łby, co dużo znaczy, wyczerpuje pani temat, ale i siebie. Widzę często jej zmęczenie. Tomek i Burbowie starzy martwią się tą pani manją. Powtarzam: szkoda zapału.
— Czy pan jednak myśli, że mną kieruje istotny zapał?...
Uniewicz milczał długą chwilę.
— Chce pani być czynną — rzekł.
— Chcę pracować, wolę to jak kucharowanie z babcią i z Jasiową. Muszę coś robić, muszę zabić w sobie... a... zapchać czas... te wieki... nudy... męki... te.... te... wojenne wegetacje... ten czas...
— Ja rozumiem — szepnął Uniewicz. — Czemu pani nie pisze
— Nie... mogę... Nie... mogę...
Nie widział, lecz odczuł, że załamała ręce.
— Nie piszę. Nie maluję... bo drugie mnie nie zajmuje, do pierwszego zaś zapał odszedł. Wszystko we mnie zatraciło się, wszystko przepadło. Czytam tylko, czytam...
— I myśli pani, a to czasem najgorsze.
— To też chłonę cudze myśli, by zgubić w nich swoje własne...
— A ja serdecznie radzę pani pisać.
— Panie Melu, czy to warto?...
— Niech mi pani wierzy, że tak. Najpierw będzie pani dotykała tego, co ją boli, będzie się pani obracała na własnym podwórku, aż nadejdzie moment, że stanie się w nim za ciasno, ujrzy pani przestrzeń.
— I ucieknę znowu za swój płot, bo przestrzeń to przyszłość, a tej... boję się.
— Więc najpierw z trwogą, potem coraz śmielej wzięci pani ponad płot podwórka i... wreszcie poszybuje.
— Och, panie, to nie dla mnie i to niebezpieczne.
— To dla pani niezbędne do życia. Trzeba się przemóc, zwalczyć i... iść byle nie stać w miejscu. Pani to nie stojąca woda, lecz rzeka bystra, duży dopływ źródeł życiodajnych jest w pani. Ja to już — staw, mogę pleśnieć, ale nie pani.
Murmyła, nieodstępny towarzysz Elży, człapiący koło jej nóg, zawarczał nagle i skoczył naprzód. Jednocześnie usłyszeli szmer kroków. Uniewicz rozjaśnił latarkę elektryczną.
— Kto idzie?...
— A to państwo... Cześć...
W kręgu latarki stała przed nimi wysoka, cienka postać Olgierda Poberezkiego, w mundurze legjonisty. Powitali się wesoło. Młodzieniec, błyskając szkłami binokli, całował z wylaniem ręce Gorskiej.
— Zrobiliśmy najazd na Warownię: całe Chodury, sześciu kolegów z całego świata i paru moich kolegów z Legjonowa. Ja wybrałem się przerwać państwu bakalarskie zajęcia na naszą korzyść. Jest i Zdziś Burba, jadący prosto z Warszawy.
Uniewicz spytał o Tomka, na co Poberezki dopiero po chwili mruknął sucho:
— O nim ja nic nie wiem.
Na słowie — ja — był wyraźny nacisk. Uniewicz zorjeniował się, że pyta Olgierda o rywala i że od wyjazdu Poberezkiego, po odmowie Elży, widzą go tu pierwszy raz. Olgierd natomiast zemścił się, celując w Górską. Mówił z intencją:
— Warownia nic się nie zmieniła, sądziłem, że zastanę już tu... duże zmiany. Tymczasem jest wszystko... po dawnemu.
— Bo wojna zostawiła swój ślad w spalonym folwarku, dwór i mieszkania służby na szczęście ocalały — odparowała Elża zrozumiany atak.
We dworze było gwarno. Elża, rozbierając się w przedpokoju, Widziała przez otwarte drzwi wnętrze salonu. Kilku legjonistów otaczało fortepian, przy którym panna Emilja Gozdecka, rozpromieniona, roztrzepotana jak podlotek, akompanjowała do piosenek legjonowych, śpiewanych chórem. Elża zdziwiła się obecnością Gozdeckiej. Olgierd zauważył to natychmiast i szepnął.
— Emilka znowu zmieniła front warszawski na nasz, bo teraz są szanse legjonowe, więc na nie skierowuje swój huraganowy ogień, ale jakoś dotąd bez skutku. Baterja nasza ani drgnie. Chcemy jej wyswatać naszego majora, ale i on mówi, że to już strzały puste, bez kul.
— Militarnie się pan wyraża — rzekła Gorska i weszła do salonu.
Podbiegł do niej czupurny Zdziś Burba, trzęsąc czarną czupryną witał ją wesoło, zbliżał się serdecznie uśmiechnięty stary wąsal Poberezki. Legjoniści przestali śpiewać, wyprostowani czekali na swoją kolej. Uwaga ich zwróciła się na Elżę. Gozdecka, złośliwie uśmiechnięta, sucho przywitała Gorską.
— Pani... jeszcze bawi?...
Odwykła już trochę od liczniejszych zebrań i teraz, czując skierowane na siebie oczy przedstawionych jej obcych mężczyzn, spłonęła i uczuła gwałtowną chęć ucieczki. Ale Poberezcy, Zdziś Burba i Uniewicz otoczyli ją kołem. Oswajała się w ich towarzystwie. Za chwilę podszedł do nich młody oficer i z lekkim ukłonem rzekł bardzo uprzejmie:
— Jakkolwiek jest to zbyt obcesowo z mojej strony, jednak: muszę wyrazić swój zachwyt nad utworami pani. Czytałem „Fatum“ i niezmiernie miło mi, że mam sposobność poznać autorkę.
Elża zmieszała się. Zapomniała już o swoim autorstwie.
— Śliczny typ dała pani w Orlewiczu, ale ciekawy jest Warski, porywający.
Na twarz Elży wypłynęła łuna rumieńca.
— Przytem Warski, jest główną postacią książki, chyba się nie mylę?
— Tak, — odrzekła prawie machinalnie, ale była cała w ogniu. Patrzano na nią.
— Jeden tylko zarzut mógłbym uczynić, jeśli wolno.
— Proszę bardzo.
— Otóż Warski jest sztucznie sparodjowany, to się odczuwa zbyt wyraźnie. Za gwałtowny przeskok z jego sylwetki początkowej do końcowej. Zepsuty jest jakby rozmyślnie, nawet z pasją, ale sztucznie.
— Tak, — powtórzyła Gorska, — utkwiwszy badawcze oczy w sympatycznej twarzy porucznika.
Prędko zmieniła temat rozmowy z młodym oficerem i wówczas dopiero stała się mniej lakoniczną. W pewnej chwili Zdziś Burba rzekł do niej:
— Mam dla kuzynki list z Warszawy.
— Od wujenki Renardowej?
— Tak, przez nią mi oddany, ale list z zagranicy. Co ci to kuzyneczko?... ciągle dziś rumienisz się, jak pensjonarka. Wiesz, że bardzo spoważniałaś, zeszczuplałaś i...
— Postarzałaś — dodała Elża szybko, by pokryć wrażenie.
— Nie, słowo honoru, że nie to, tylko jest w tobie teraz jakiś smutek, zaduma pogłębiła wyraz oczu, więc wypiękniałaś. Boja kuzyneczko chociaż sam jestem wesoły urwis, ale nie cierpię zbyt rozbawionych kobiet. Ty, kuzyneczko, bywałaś dawniej wesołą, zawsze jesteś żywą, ale w stylu odmiennym, niż rozbrykanie. Taka jednak rozszczebiotana sójka hałaśliwa, naiwnie paplająca kokietka, robi na mnie wrażenie fizycznie wprost odrażające. Wiesz jakie?
Elża znała dosadne wyrażenia Zdzisia.
— Mniej więcej domyślam się.
— Ale nie wiesz. Otóż taka kobieta jest dla mnie jak... no, przed tobą trzeba to wytworniej ubrać... jak rozfikana femina na pastwisku, uganiająca się za jakimś Masculinem. Oto naprzykład ten typ — wskazał oczami na Gozdecką. Całuje rączki. Takie rozfikanie uchodzi do piętnastu lat.
— Daj mi, kuzynie, ten list.
— Ty nawet nie słuchasz, kuzynko, co ja mówię?
— Pilno mi zobaczyć ten list.
— To gruby pakiet, nie pozwolimy ci teraz czytać.
Gdy wreszcie doszedł do swego plecaka, Elża starała się wyrobić w sobie spokój całą siłą woli. I dopięła celu. Panując dzielnie nad drżeniem rąk, wzięła list w dużej kopercie z dobrze znanym adresem, tylko przybladła trochę. W tej chwili właśnie proszono do kolacji. Gorska, siedząc między Zdzisiem i Olgierdem, trzymała na wodzy swoje podniecenie: nie spostrzegała nawet złych błysków w oczach siedzącej naprzeciw Emilji, która z kwaśno-słodką miną słuchała komplementów swego towarzysza, porucznika legjonów, skierowanych do Elży. Wreszcie niezwykły słuch Gorskiej złowił niechcący w ogólnym gwarze imię Tomka na ustach Gozdeckiej. Zaciekawiła się i usłyszała szept poprzez stół.
— ... Ponieważ zerwał, więc nie wypadało mu być w domu, skoro ona tu została, wstąpił do wojska...
Rozmowa przy stole głośniejsza zgłuszyła szept i... znowu wypłynęła:
— ... Wodziła go przez dwa lata po manowcach, więc miał tego dosyć...
— Może to rozpaczliwy krok jego raczej — mówił cicho oficer. Czyżby pani G. tu została, gdyby wogóle było zerwane, tembardziej z jego inicjatywy?
— Niema gdzie wyjechać, a zresztą pewno liczy, że on do niej wróci. Jest bardzo pewna siebie, jak każda literatka, czy nawet pseudo-literatka.
— Czy pani się jednak nie myli? — spytał porucznik, trochę szyderczo, patrząc na rozpłomienioną twarz panny.
— Znam stosunki, ale się o tem głośno nie mówi.
Jakiś cichszy głos Emilji, z wdzięcznym pochyleniem głowy prawie do ucha oficera, przerwał nagły toast Uniewicza. Pan Mel siedzący za jakimś legjonistą, bezpośrednim towarzyszem Gozdeckiej, z drugiej strony, powstał blady, z gorejącemi oczyma i kieliszkiem w ręku. Przemówił donośnie lekko wzburzony.
— Obecność panów, żołnierzy polskich, przypomniała mi tak żywo przyjaciela mego, Tomasza Burbę, syna naszego gospodarza. Tomasz walczy również w polskich szeregach, daleko od domu, z tęsknotą w sercu, ale energją i zapałem skierowanym w obronie ojczyzny. Uczcijmy go, panowie, w jego domu, wobec jego szanownych rodziców i narzeczonej, pani Elży Gorskiej, w której ręce składam mój toast.
— Niech żyje — huknęli legjoniści, odsuwając krzesła z rumorem.
— Zdrowie kolegi Burby i jego wdzięcznej narzeczonej.
— Zdrowie młodej pary.
— Kuzynko, w twoje ręce — zawołał Zdziś, mocno stuknąwszy szkłem o szkło.
Wszyscy podchodzili z kieliszkami do niej i do starych Burbów, wzruszonych ze łzami w oczach. Pani Urszula popłakała się na dobre. Całowano Elżę po rękach, młodzież wojskowa w świetnych humorach, widząc wzruszenie, jakie toast wywołał, prześcigała się w zapałach. Dziunio Poberezki w milczeniu z brwią zsuniętą trącił lekko o kieliszek Elży. Podszedł do niej porucznik, towarzysz Gozdeckiej, z blaskiem żywym w oczach i, rzekłszy głośno kilka serdecznych słów, ucałował gorąco jej ręce. Gdy stanął przy Elży Uniewicz, spojrzała mu głęboko w oczy.
— Dziękuję za Tomka i... za siebie — szepnęła.
Zdziwił się, pytanie było w jego wzroku.
— Słyszałam to samo — co pan. Uniewicz odszedł.
Elża bała się spojrzeć na Gozdecką, jakaś delikatność nie pozwalała jej na to. Przecież jej położenie jest teraz okropne — myślała Gorska, nie wyobrażając sobie takiej sytuacji. Emilja milczała, burakowa na twarzy, lśniąca od potu, była jak w gorącej kąpieli. Porucznik natomiast rozbawił się, nawiązał rozmowę ze swym vis a vis, Zdzisiem Burbą, wciągnął Elżę i Poberezkiego, zwracał się i do Gozdeckiej wesoło, z lekkim odcieniem żartu i subtelnej ironji. Sam wzniósł zdrowie Elży, jako autorki „Fatum“, przyczem powiedział kilka miłych słów na ten temat. Toast na cześć gospodarzy domu oficer zakończył słowami:
— Mówiąc o staropolskiej gościnności waszej, podkreślam szczegół dla mnie znamienny. Oto przyjęliście nas państwo, jako żołnierzy polskich, bez pierwszego, stereotypowego dla nas pytania „z której panowie brygady? Czy z pierwszej!...” Pytanie takie prześladuje nas i miewa niekiedy konsekwencje. U nas nie usłyszeliśmy tego, jakkolwiek państwo Burbowie nie mogli na razie wiedzieć, do której brygady należymy. Ta ich, że się wyrażę, bezpartyjność dla żołnierza polskiego jest bardzo miłą.
Kolacja przeciągnęła się długo, poczem nastąpiły znowu śpiewy, pod wpływem trunków coraz swobodniejsze, miarkowane jednak przez porucznika, który wiedział, gdzie jaki ton zachować należy. Zdziś gdzieś na boku pociągnął pana Mela za rękaw.
— Panie toast toastem, ale jakże tam jest między nimi?
Wskazał głową na Elżę.
— Po staremu, są zaręczeni.
— Toż to już z górą półtrzecia roku tego narzeczeństwa. Jakoś nie pilno kuzynce. Dla tego to i Tom uciekł. Co?... Ha?
— A no tak, dlatego.
— Mówię panu, że i ona da nura. Widzę to po niej. Tam ktoś jest inny, kto jej Tomka przesłania zupełnie, spycha nieboraka, aż zepchnie i, gdyby nie wojna — he, dawno już by Elży nie było w Warowni. Mnie jej żal, marnuje się kobieta, a cały ich trójkąt cierpi. To na nic. Bo jest ktoś trzeci w całej tej aferze.
Pan Mel patrzał ciekawie na Zdzisia.
— Czemuż się nie zjawia? — spytał.
Zdziś rozejrzał się i zniżył głos.
— Bo to ktoś z zagranicy i tam stale przebywa. Anglik.
— Skądże pan wie?..!
— Przyparłem do muru Renardową, a że i baba przypuszcza to samo, więc porozumieliśmy się. To dyplomata.
— Kto?...
— No, ten... Anglik. Chciałem zdobyć więcej szczegółów, ale Renardowa skąpa w plotki. Także unikat babski.
Zdziś już miał wygadać się o przywiezionym liście, lecz się wstrzymał. Powierzono mu list w zaufaniu. Zaledwo odszedł Burba, pozostawiając Uniewicza w zamyśleniu, gdy zbliżył się Dziunio Poberezki.
— Panie, czy to prawda?...
— Co mianowicie?... — pan Mel był zły.
— Że oni jeszcze narzeczeni?...
— No, ja na ich ślubie nie byłem.
Olgierd wyprostował się.
— Panie, ja pytam poważnie.
— Zupełnie tak samo panu odpowiadam. Ani kościelnego, ani cywilnego ślubu nie brali.
— Ale czy wezmą kiedy?...
Uniewicz żachnął się.
— A dajcie mi spokój. Skąd ja mam o tem wiedzieć. — Pytaj pan sam pani Elży, skoro panu na tem zależy.
Olgierd skłonił się chłodno i odszedł obrażony, myśląc:
— Kryje się w tej sprawie jakaś tajemnica.
Elża wymknęła się i pobiegła do siebie. Rozszarpała dużą kopertę. Długi list Artura pochłonął ją, czytała, piła oczami drobne litery, spalała je ogniem wewnętrznego żaru.
Artur Dovencourt-Howe pisał:
„Drogie moje ubóstwiane dziecko. Czy tylko droga Pani?...
Nie jestem zdolny wyrazić mego żalu do Pani za tak uparte milczenie Jej. Na pięć moich listów, z wielkim trudem przesyłanych, ani słowa od Pani, od Ciebie, Elly moja. Jest Pani wierną swym zasadom, walczysz z niemi, nie bacząc na własną i czyjąś mękę. Gdyby nie ta bezwarunkowa pewność, że walczysz, że duszą trwasz przy mnie, że Ci jest źle, już bym nie pisał. Nie jestem szatanem kuszącym szczęśliwe narzeczone. Wiem, że tak, jak Pani dla mnie była przemijającą słabostką, tak samo ja dla Pani. Uczucie Twe znam i odczuwam właściwie. Przywiązanie Twoje dla narzeczonego nie przyćmiewa w Tobie głęboko wrytych uczuć dla mnie, myśli o mnie i tęsknoty za mną, ale zabrania Ci realnego czynu, krępuje. To jest w Tobie zagadką, a moją tragedją. Skrzydeł swych dla mnie rozwinąć nie odważasz się, cierpisz jesteś pełna rozterki, lecz nie przełamiesz tej purytańskiej skorupy w której zasklepia Cię lęk przed wiarołomstwem. Czy to logiczne Chociaż Burba jest zaledwo Twoim narzeczonym, jednak wobec niego wiarołomstwo duchowe popełniasz, pomimo wszelkich obostrzeń stawianych sztucznie między nami. Jesteś jednostką inteligentną indywidualną i śmiałą w poglądach, a nie chcesz zdobyć się na krok tak w zasadzie łatwy i uczciwy, by zerwać z Burbą, którego nie kochasz. Kochasz mnie i sama o tem wiesz najlepiej. Wierz mi, Pani moja promienna, że sam bym już chciał wyrwać Ciebie z mej duszy, ale... nie mogę. Miłość dla Ciebie sprawia mi tylko mękę, jednak nie mogę. Jak nałogowiec haszyszu, lub morfinista truję się rozmyślnie, świadomość tej trucizny jest mi gorzka, lecz ją chłonę, bo dusza nią żyje. Myślę niekiedy, że posiadasz w sobie osobliwy dar hypnotyzmu, który działa zabójczo na pewne osobniki i przykuwa je mocno mocą fluidu i bezwiednego czaru. Ale na wszelkie hypnozy ja jestem zbyt trzeźwy. Filozofowanie na nic się nie zda, kocham i to jest mój dogmat, w nim zamykam wszystko. Może Cię przez ten czas wyidealizowałem do potęgi w swej wyobraźni, bo czar Twój nie znika, lecz stale trzyma mię pod swym wpływem.
Widzę, że moja albiońska przysłowiowa zimna krew bywa jednak żywiołowszą i gorętszą w stosunku do Pani, niż Jej słowiański romantyzm i ukraiński temperament. Widocznie odbiega się niekiedy daleko od rasowych właściwości. Pomimo Twego milczenia odczuwam Twoją przynależność do siebie i Tobą żyję, oraz myślę, że już rychło moją będziesz, że moją być musisz, a musisz dlatego, że taka wola silna jak moja musi Cię do siebie zniewolić.
Słuchaj, Elly, żądam byś dała znak o sobie, byś się odezwała do mnie, bym wiedział, co z Tobą? Muszę wiedzieć, bo od tego zależy przyszłość moja, nasza i życie moje. Szarpania się do niczego nie doprowadzą, trzeba oprzeć się na czemś realnem, bo nawet marzeń utopijnych nie uznaję, stawiam zatem kwestję jasno. Proszę Cię, Elly, napisz do mnie szczerze i objaw swoje credo. Chcę wiedzieć, co Cię trzyma przy Burbie, bo wszak nie miłość. Przyszłość musi być naszą, zatem dążmy do niej oboje, dążmy do siebie tymczasem duchowo i fluidycznie, lecz bez wytchnienia, bez wahań i zwątpień, jak ludzie, którzy szczęście swe widzą jasno, nie wizjonersko, lecz plastycznie, choć w oddali. Ono przed nami, ukochana, sięgnąć nam tylko śmiało i... sięgniemy, gdy moment nadejdzie. Dość błagań i snów, moment nadejść musi, to celem naszym być powinno, to będzie nasz Syon. Dość słów, niech już nastąpią czyny. Tak szalenie, tak potępieńczo Cię kocham, że chwilami Cię nienawidzę. Drażnisz moją dumę męską, ambicję moją szarpiesz bezlitośnie i pragnę Cię i kocham, jak samego życia, które zachowałbym tylko dla idei zdobycia Ciebie, by Cię mieć swoją. Wypływamy na ocean za parę dni. Opuszczam brzegi Europy bez znaku życia od Ciebie, bez słowa pożegnania. Będę we flocie czynnej, a w której eskadrze, to szczegół zbyteczny. Kierunek drogi mego pancernika niech będzie dla Ciebie enigmą. Pisz: port Southampton, poste restante. Matka moja jest w Anglji, wie o wszystkiem, zachowała Cię w swym wspomnieniu, rozmawialiśmy dużo o Tobie, bardzo wiele sympatji ma dla Ciebie, ale nie wierzy, że i ja zaważyłem silnie w Twojem życiu. Nie może zrozumieć, by kobieta zajęta mną mogła mi się oprzeć i na tym pewniku zasadza swoją niewiarę w Twoje dla mnie uczucia. Jest w tem zarozumiałość macierzyńska i brak ufności w odporność kobiet wogóle. Teorja ta załamuje się na Tobie, Elly moja, moje drogie ukochane dziecko, moja siłaczko, którą jednak ja zwalczę, którą zabiorę dla siebie, jak swoją, którą rozwiodę nawet, gdybyś wyszła za Burbę, i żadne względy nie wstrzymają mnie od tego“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakaś siła nieprzemożna poderwała Elżę od listu, wstała z krzesła, wyprostowana, z blaskiem w źrenicach, z ogniem na twarzy?. Ramiona wzniosła do góry i wyciągnęła przed siebie ruchem szaleńczym. Z piersi jej, pełnej muzyki w onej chwili, pełnej niebywałego czaru, zachwytu i szczęścia, wybiegł okrzyk, niby hejnał opiewający całą treść jej istoty?:
— Jam twoja. Mój... Mój...
Stała tak z rękoma splecionemi nad głową, zapatrzona jak w zorzę złotą, w wizję jego postaci, wsłuchana w jego głos nakazujący, wierząca w wspólne z nim szczęście i przyszłość. On panował nad nią wszechwładnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.