W Roztokach/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W Roztokach |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Cóż to za wielkie święto u Suhaja? Czy sądy gminne wróciły do wójta? Oddawna nie widziała już jego chałupa tylu na raz sędziwych gazdów. A to wszystko starzy, rodowi. Są Cichańscy, Sołtysi, bracia i bratankowie starego Suhaja, jest Gniecki, hruby gazda, piszący się Nieckim, jest z rodu Michalczewskich stary Domagała, jest jeszcze wielu innych równie niepoślednich...
Poschodzili się wszyscy na wezwanie wójta i zasiedli rzędem długie ławy, dumając, co im to ma stary Suhaj oznajmić. Każdy w skrytości serca swego myśli, że jeśli o podatkach mowa będzie jak łońskiego roku, to się milczkiem wyniesie.
— Dość już tych dodatków — mruknął Gniecki. — Dyabli wiedzą, kie im sie to przewali...
— Hej! a tu nowe ciężary idą. Jak i z tą szkołą... potrzebne to było?
— Dyć powiedzcie! Lubomierz nima szkoły, a żyje. Ino na ten biedny Przysłop zwalują wszystko, jakby sie tu samo śrebło rodziło.
— A tu skale, skałeczki, same drobniutkie skałki.
— Za naszych czasów nie było szkoły, a przecie, chwała Bogu, człek na brak rozumu nima co narzekać.
— Ho! ho! ho! Rozumu jest dość, ino człek nie wie, co z nim zrobić.
— Jakeś ta już głupi na ten świat przyszedł, to ci nikt rozumu łopatą nie włoży... darmo!
— To nic innego — ozwał się Domagała — ino ludzi, rzekę, ni mają kany podzieć i kładą chłopu na kark... a ty ich żyw!
— Dyć niejak! Oni ino budzety układają, a ty płać!
Zapalali się wzajemnie, by nawrzeć oburzeniem, zahartować ducha na opór.
Czuli zawdy, że wisi nad nimi konieczność jakaś nieubłagana, by znienacka uderzyć pałką w łeb. Nie wiedzieli jeno, skąd przyjdzie, z jakiej strony, i jak się jej oprzeć skutecznie. Na świecie widzieli w dole swój chłopski stan na wieczność ożeniony z biedą, a w górze nad nimi wszystko, co ciemięży, gniecie i ciężarem przywala. Jak się wydobyć? Jak oswobodzić plecy od ucisku? Próżne wysiłki! — powiadali, i każdy klął po cichu przeznaczenie Boże, czekając śmierci. Ale pomruk szedł głuchy, niechęć studziła serca, i wciąż bulkotał wewnątrz war gniewu i złości, wzbierało morze łez...
Każdy dzień przynosił chmury obaw, klęsk i niepokoju. Odkąd zapamiętali starzy — nie wzeszło słońce weselem nad roztokami, nie zabieliła twarzy radość, bo i czem? Nadzieje dawno poginęły; wiater zabaczył już, skąd je przywiewał. Niebo chmurami oczy zasłoniło, nie widzi nic...
Cała ta beznadziejność smutnego położenia stała każdemu przed oczyma ugorem pustym. Kiwali więc głowami nad sobą, żałując się wzajemnie. A niejeden pomyślał, że jemu gorzej, niż drugiemu, choć wszystkim jednako, bez wyjątku. Los nie przebiera i wieje na ślepo, jak wiater, co się o drzewa rozbija...
— Tak ci mój kumie. Niejeden powie: Dyć-eś gazda! O co sie turbujesz? Ho! Dyć-eś gazda! Bo sie tak nazywasz. Ale twoje gazdowanie nie warte suchej sieczki...
— Ono niejak!... Przeszły te czasy, kiedy w roztokach wypasały sie setki owiec, kiedy woły chodziły same po lesie, ka je oczy niesły, a na polanach walały się trawy szumiaste.
— Hej! na polanach! Dziś nie usiecze, nie uskubnie, trawka, jak szydło, a i to dziki zryją, przewrócą.
— Las wieczny stał... Bukowe liście leciały pod nogi, cetyna sie ścieliła w posłania hrube... Kanyś okiem dosięgnął — czerniawa i bory, po całym Gorcu wspinały sie smreki pod same wierchy. A nad wierchami toczył koła szerokie oreł królewski.
— Dziś góry stoją golutkie na wietrze, nic ich nie odziewa, chyba śnieg. Nad wyrębami wrony przelatują — Turbacz wyłysiał — idzie mróz i śmierzć...
— I coraz gorzej ludziom w roztokach i coraz ciaśniej, z roku na rok... Nieurodzaj na polu, do chałupy bieda sie ciśnie najmniejszą szparką. Trudno to żyć i trudno gazdować, jak nimasz czym.
Tak biadali nad swą biedą rodowi. Narzekaliby jeszcze długo, może do wieczora, gdyby im nie przerwał sam naczelnik Przysłopia, stary Suhaj. Ten ważył w sercu myśli i przebierał słowa, nim podniósł głowę i wyrzekł:
— Słuchajcie!
Uciszyli się wszyscy, a on zwolna powstawał i chylił się nad stołem; pięści wyciągnął przed siebie, oparł się na nich całym ciałem i stał, jak pochylona kłoda, na dwóch jeno gośccowatych konarach wsparta. Chwilę przeżuwał coś ustami, jak czynią ludzie bezzębni, aż wreszcie przytłumionym głosem rozpoczął:
— Bracia i bratankowie moi mili i wy dalsi sąsiedzi! Wezwałech was tu na poradę, na opiekuństwo gminie, cobyście rozumem swoim dospomogli i uradzili zgodnie, jako ma być, jako sie naród ma w okoliczności zachować.
Wypowiedziawszy to, odetchnął; a gazdowie nie rozumiejąc zgoła, na co ich rady Suhaj potrzebuje, strwożyli się ogromnie i w chmurnem zasępieniu siedzieli na ławach milczący.
Po chwili Suhaj chlipnął powietrza, jak stary, dychawiczny pstrąg, i prawił dalej:
— Wiadomo wam, boście przecie nie dzisiejsi, że każdy powiat wysyła co parę lat swoich elegantów na sejmy. To jest tak, jakżebyście wy mnie wybrali, dajmy na to, a ja sie tam przedstawił rządowi z całą personą, to jest... tak... z całą personą. Tych niby, rzekę, posłów wybierają dopiero ci, których gminy na to postanowią. Dyć wiecie.
Wiedzieli o tym dobrze, że Suhaj siebie zawdy sam postanawiał i dobierał, kogo chciał, nie pytając się o radę gminy. Zresztą, co ich to mogło obchodzić? Dziwili się jeno mocno, na co im to wszystko wykłada.
— Oto rzekę — ciągnął Suhaj, — nadchodzi czas wyboru. I od starostwa przyszedł nakaz...
Tu obejrzał się na pisarza.
Mały człowieczek, siedzący za nim na ławie, począł grzebać w papierach rozłożonych na stole, opatrując każdy z uwagą. Suhaj, pochylony nad nim, pomagał mu przewracać zgrabiałą dłonią, czyniąc niemałe zamieszanie w aktach.
— Nie ten, — mruczał — ani ten... E kiż to dyabli! A może tamten, co w rękach trzymacie? Nie... Rozstąp sie ziemio!
— Pewnie znowu dzieciska wywlekły... — zajęczał pisarz.
— No to już nie szukajcie. A sprawcie im pamiętne, żeby raz na zawsze wiedziały, co to urzędowy kawałek...
— Ja im sprawię!
— Tak moi mili, — ciągnął Suhaj — nakaz jest z urzędu, jako, że gmina Przysłop ma odstawić ludzi, coby sie przed inszymi nie powstydzili, a mieli na uwadze swój honor. Bo swój honor mieć, to dużo znaczy. Może człek robić, co mu sie żywnie spodoba: jak ino swój honor ma, to jest godny i wszędy go ujrzą... Nie prawdę gadam?
— Sprawiedliwie! — potaknęli wszyscy.
— Ja was też po to zwołał, cobyście radzili, jako ma być. Gazdowie jesteście, każdy na swoim gruncie, stateczni i rodowi. Wasi ojcowie tę ziemię orali, i wy ją orzecie na chwałę Bożą i na pożytek bliźnich swoich. Znają was wszędy z imienia i rodu, i z poczciwości dobrej, nieokpiśnej. I u dalszych ludzi jesteście w poważaniu, bo wam szacunek miały czas wyrobić lata niemałe. Patrzeliście wy długo na tę ziemię, niejedna klęska już przeszła nad wami, niejedna zmiana zaszła już od czasu, kie-ście ujrzeli to słonko, te góry...
— E dyć! mój Boże! — zadumali się starzy.
— A odkąd-eście zapamiętali tę kotlinę nieszczęsną, zawdy rody stały na wierchu i panowały roztokom, zawdy gazdowie starzy mieli pierwsze i ostatnie słowo i należny posłuch w narodzie. Baczcież, by sie waszym prawom nie działa krzywda. Bo dziecińska rzecz słuchać, a ojcowska rządzić. Zwołałech was naprzódy, żeby to powiedzieć, a potem od was usłyszeć słowa mądre i pełne oparcia. Wybory idą, o tem wiecie. Trza sie zastanowić, jak ma Przysłop wystąpić, coby honor swój pokazał światu całemu. Bo weźcie se to na uwagę, że na was opierają się sprawy narodu i władza najprzewielebniejszego munarchy. Jak wy co postanowicie, to nawet władza musi sie długo namyślać, zanim to zmieni. Tak moiściewy! A teraz nadchodzi czas uwagi... Trza sie ozglądnąć za kim i postanowić dwóch ludzi najgodniejszych wedle honoru swego. Radźcie, a uwazujcie dobrze.
Wypowiedziawszy to głosem wielkim, który dudniał w tej izbie, jak w dzieży zamkniętej szczelnie, stary Suhaj zwalił się na ławę i dyszał ciężko, ocierając rękawem zgrzebnej koszuli spocone czoło. A gazdowie pochylili głowy ku ziemi, zastanawiając się głęboko nad słowami ojczaszka swego.
Długi czas nie było słychać nic, jeno sapanie Suhaja coraz cichsze, brzęczenie senne much na okopconych szybach i jednostajne, drobne pykanie z krótkich fajek. Dym rozsnuwał się po izbie szaremi smugami. Promienie, spadające z okna na podłogę, drżały, jak wyciągnięte na wietrze pasma sino-białych włósień. Gazdowie, siedzący na długich ławach i pykający drobne dymy z mosiężnych fajeczek, zdali się być rzędami osędziałych jałowców, z których każdy, podpalony, zgasł i dymi jeszcze.
Wreszcie najmniejszy z rodu Sołtysów, Szymek, wyjął fajczynę z ust i splunął przez zęby na podłogę. Poczem spojrzał dokoła po zebranych i odezwał się niedbale:
— Dyć rada taka: niech ociec Suhaj dobiere z pośród gazdów jednego i bedzie. A jak nie, to my se uważmy, kogo dobrać...
— Słuszna rada! — przyświadczyło paru.
— Sprawiedliwa! — dodali insi.
— Hej! — przykiwnęli ostatni. — Niech już bedzie, jak bywało dawniej.
I uważając radę za skończoną, patrzeli na Suhaja, co powie. On zaś, nie dając długo na się czekać, rzekł:
— No, dyć dobrze. Sam najlepiej wiem, jak bywało. I mogłoby tak na wieki zostać, po wsze czasy. Jak ojcowie robili, i nieźle było, to po co nam to zmieniać? Ja ino chciał słyszeć od was słowo: jako, że sie nie dacie uwieść namowom tych, coby chcieli świat przeinaczyć i głupim rozumem swoim zastąpić rozum ojców, jako żeście są ludzie oparci i ku ochronie swoich obyczajów staroświeckich sposobni. Bo wam powiem zawczasu, że sie bez wojny nie obejdzie. Nadchodzą już te czasy, o których jest napisane w proroctwach królowej Saby... Hanuś! — zawołał do piekarni. — Hanka! — huknął po chwili, aż echo odpowiedziało w osiedlu.
Ale o Hance słychu dychu.
— Kanysi beskurcya lata... Ona by wam wszyściuteńko wyłożyła tak dokumentnie, że i księdza nie potrzeba. Kanysi lata... Nadejdą, powiada, czasy, że syn bedzie stał przeciwko ojcu, córka przeciwko matce, a czeladnik przeciwko swojemu chlebodawcy...
— Czy nie tak jest! — szepnęło paru.
— Nadejdą, powiada znowu, takie roki, że sie słońce bedzie ćmić, jak ta szyba zakopcona dymem, że sie deszcze bedą lały z nieba bezustanku, jak te potoki z uboczy, a ziemia pocznie rodzić same, samiutkie osty...
— Dyć niejak!
— I nadejdą, powiada w końcu, takie dni okropnego zgiełku, że ludzie od rozumu odchodzić bedą. Już sie to po części sprawdza, choćby i w Przysłopiu. Powstaną, mówi, jakiesi potwory z pomiędzy ludzi, co bedą ino czyhać na zgubę innych, aby siebie wywyższyć do chwały. La takich nima praw, ani Boga, ani poszanowania siwej głowy. Udają oni mądrość, ale ta mądrość od czarta pochodzi. Bo to są słudzy Jantychrysta! Oni mu panowanie gotują na ziemi... I dużo jeszcze jest w tych proroctwach godnego, ale sie to nie spamięta wszystkiego, bo pamięć, jak i na starość, maleje. Trzaby to głowy!
— Dyć nie trza lepszej nad waszą — pochlebił Gniecki.
— Zmieści ono sie w niej nie mało — poparło kilku.
— Ho! moiściewy! — odparł Suhaj. — Był czas, że mi nie trza było niczego dwa razy powtarzać, a siedziało tak, jakby na skóbel zamknął. Ale to już temu kielka roków! Dziś człek rozkołatany, jak stara sieczkarnia: kręć nią, jak chcesz — nie urznie, bo już nima rzazu. Ale... na czem ja to stanął? Aha, na tych proroctwach... To jest słuszne! Czy sie nie tak dzieje?
— O jej!
— Zewsząd sie już na ten biedny naród zwierają. A i dyabli nie zasypiają gruszek w popiele. O nie! Oni ta mają swoich usłużników, co im szepcą do ucha dzień i noc bez przerwy... Oni ta mają!
I opowiadał, jacy to są młodzi mądrausze, co się Boga, ani żadnej władzy nie boją, a zaufani w rozumie swoim, nie pytają się o rady ojców, ale dowodziliby sami, kieby jeno mieli kim.
A gazdowie słuchali go uważnie i pilnie, bo też nigdy stary Suhaj tyle słów naraz nie powiedział, nigdy swego umysłu nie otwarł tak przed nimi na oścież.
— Małomówiący jest — myśleli — a widać, że jak sie rozgada, to ma co powiedzieć. Już ta nad niego Przysłop nimiał wójta, ani miał nie będzie. Darmo. Kieby tak pożył jeszcze choć ze sto lat! Miałaby gmina niemałe skrzepienie. Co myślicie! Takim sie wszędy zastawi, bo jest chłop osadzisty i ma swój honor.
— Nic, ino trza tak zrobić, jakom ja powiedział — ozwał się Szymek, gdy wójt zaprzestał swoich wywodów. — Abo niech ociec Suhaj dobiera do siebie, kogo chce, abo my...
— Nie, niech ociec Suhaj dobiera! — przerwało paru.
— My nie upatrzymy tak... Trza to mieć rozum i na różne sprawy. A wójt przecie są już obeznani z tem...
— Hej, bo mieli czas wszystkiemu sie napatrzyć.
— Niech tacy idą — ciągnął Szymek — co ta już bywali nieraz, co im to nie cudne, co sie umieją naleźć i na radzie, i na zwadzie, i za stołem, i pod stołem... wszędy! bez wyjątku!
— To jest słusznie i sprawiedliwie powiedziane.
— Co myślicie! — dokończył Szymek. — Tam przecie są i księża i wieldzy panowie, i sam starosta nawet siedzi! Nie każdemu to jest dano umieć sie naleść.
— A i wstydu nie przynieść swojej gminie...
— To jest rzecz honorna!
— Ba! To jest honor!
— Ustanówmy se... — począł Suhaj, ale zaraz przestał, bo cień mignął po szybach i szmer się w izbie uczynił.
— Kto idzie? — spytał.
— Rakoczy! — szepnęli.
W te razy drzwi przeraźliwie zaskrzypiały, i ze sieni wleciały gromkie słowa:
— Niech bedzie pochwalony!
— Na wieki wieków... — organem hrubym odezwała się izba.
I podniosły się wszystkie kapelusze, i wszystkie twarze zwróciły się ku drzwiom, które zwolna przywierał za sobą śmigły parobczak, jakby żałować począł wejścia swego. Ale już wartko postąpił naprzód i, kłaniając się kapeluszem wkoło, rzekł:
— Witajcie wszyscy.
Odpowiedzieli skinieniem głów; Suhaj tylko nie zauważył powitania i zdawał się czegoś pilnie wypatrywać za oknem.
— Tu widzę — rzekł przybyły — jakaś wielka rada. Sami ojcowie zacnych rodów. Może jakie rodowe sprawy macie na uwadze, o których nie trza wiedzieć każdemu... Co? To sie usunę.
— Eh nie — odparł Cichański. — To ino wybory.
— A, to dobrze. W sam raz sie zdarzyło. Bo ja właśnie myślałech o tem... Trzaby sie naradzić. Ale cóż was tak mało? Któż was to zwoływał?
— Ta ociec Suhaj — szepnął Gniecki.
— Hm... przecie to nie ino wam leży na sercu...
— Rakoczy! — warknął Suhaj, ale wnet się pohamował i począł mówić spokojnie, zapatrzony w okno: — Bywają takie sprawy, choć i nie rodowe, o których nie każdy musi wiedzieć...
— Wójcie! — przerwał Rakoczy. — Ja was nie rozumiem.
— Nie dziwota. Jeszcze niemało wody w roztokach upłynie...
— Czy wy myślicie, że do spraw kraju mają ino prawo rody mieszać się, nikt więcej?
Spojrzał wkoło po gazdach, ale oni milczeli uparcie.
— To wy sie chwalicie rozumem, a nie wiecie doznaku, jakie czyje prawo?
— Patrz swojego, mojeśty, o insze sie nie trap — odrzekł z uśmiechem Domagała.
Ale Rakoczym szarpało rozdrażnienie i gorączka uderzała mu falą do mózgu.
— Słuchajcie! — począł głośno. — Ja sie do waszych spraw nie mieszam. Prowadzicie gazdowanie gminne do stu dyabłów...
— Co? — podniósł się wójt z za stołu.
— To, że lud sie skarży. Las wyniszczony, drogi zaniedbane...
— A kto temu winien?
— Nie twierdzę, żebyście to złą wolą czynili. Nieumiejętność wasza więcej złego robi...
— To nas naucz, mądrauszu!
— Ba, kie wy ino z rad sie wyśmiewacie, i zawdy trzymacie sie swoich starych praktyk.
— Słuchajcie, co on jeszcze nowego nie powie!
— O, powiem wam: przyjdzie czas, kiedy musicie zdać rachunek...
— Przed tobą?
— I przede mną, i przed stu inszymi!
Gwałtem się silił, by gniew pohamować. Dużo ciszej rozpoczął:
— Teraz proszę pięknie, powiedzcie mi, coście tu wspólnie uradzili. Bo jak o wybory idzie...
— Słuchaj, Rakoczy! — prosił Suhaj, dygocąc tajoną złością — Nie napalaj ty nas wywodami swoimi, ale siedź w chałupie, kiedy ci dobrze, i czytaj se tam te wszeleniejakie pisma. A jak rozumu lepszego nabędziesz, to nam powiedz.
— Jak o wybory idzie, to wam powiem. Przeszły te czasy, kiedyście tam chodzili po to, żeby kiwać głowami na wszystko. Dziś już naród zdjął kurzą ślepotę z oczu swoich i przejrzał i zrozumiał nareszcie, że o prawa swoje sam sie dopominać musi. Obiecankom nima co dowierzać; bo panowie mili są i ładni i gadać potrafią tak pięknie, że sie serce kraje, ale oni mają swoje interesa, nie nasze. Ich cel, a nasz — to jako dwa końce na jednej miedzy. Oba sie rozlatują w przeciwną stronę — i jakże sie mają zejść razem? Powiedzcie!... Oni idą kerdelami — a my, jak owce zbłąkane, rozsypane po uboczy daleko... Deszcze nas biją, wiatry ziębią, a my ino wciąż beczymy żałośnie. Gromadami iść na hale, na te polany wolnościowe! Czyby potok doleciał do morza, jakby ino kroplami spływał? Powiedzcie! Wsiąkną i zginą, i śladu nie bedzie. Nie bądźmyż głupiomyślni ani samojedni. Sił mamy dość, zawiele, ino woli braknie. Ja sie nie dziwię, że bojaźliwi jesteście, bo starzy. Ale i młodzi staną za waszym powodem, a jak nie, to ich naprzód przepuśćcie, niech idą. A kto za gminę staje, niechaj baczy, że odpowiedzialność gromadzka na nim cięży. Tu zwołać trzeba wszystkich! I młodych i starych i rodowych i nierodowych, bo to wszystko jedno! Każdy rodzony przecie i umierać musi.
Wypowiedziawszy to jednym tchem prawie, siadł na końcu ławy i parę razy przesunął dłoń po czarnych strączkach, spadających na czoło. Gazdowie słuchali jeszcze, jakby im coś grało te słowa powtórnie; ale Suhaj wnet przerwał, mówiąc:
— Słyszeliście? Jak on to ładnie umie opowiadać...
— Wójcie! — zerwał się Franek — tu z kpinami wara! Bo tu idzie o ludzką biedę, nie o mnie. Na to nie patrzcie, jak ja opowiadam, ale co opowiadam — weźcie pod uwagę. Ja sie nie uczył słów na pamięć, żeby je umieć płynnie gadać, ale-ch sie patrzał na tę biedę, na ten nieszczęsny kraj — stąd moja mowa płynie wartko, jak te potoki ludzkich łez...
— Słyszane to rzeczy — podjął Szymek — słyszane to rzeczy, moiściewy, żeby sie tacy ludzie najdowali na świecie, skoro człowiek...
— Widzicie! Patrzcie! — przerwał Suhaj. — Przyszedł nas uczyć rozumu i, Bóg wie, co nie będzie nam tu opowiadał... A tobie skąd zachciało sie ludzkiemi rzeczami zajmować — hę? Kto cie do tego upoważnił? pies? My sie bez takich doradców pięknie ładnie obejdziemy. Jeszcze ta chwała Bogu, dość ludzi mądrych na tej ziemi. Dadzą se radę.
— Co by se nie mieli dać rady? — poparł Szymek.
— Widzicie! Jaki gotowiusieńki! — mruczał Suhaj. — Rządów mu sie zachciało. A tu człek już łbem kręci od trzydziestu lat — i przyjdzie ci psiapara z wymówkami przed oczy... Niech jajo kury nie przemądrza! — zawołał głośniej.
Rakoczego już po cichu dyabli brali, ale się gwałtem opierał, siedząc na ławie. W oczach tylko iskry mu się zatliły, i począł świecić. Dopiero, gdy Suhaj powtórzył parękrotnie:
— Tak, tak... niech jajo kury nie przemądrza!
Wtedy zerwał się powtórnie z ławy i pobladł.
— I niech płot nie myśli — odparł szybko — niech se nie myśli, że jest drzewem, jak insze stojące, chociaż...
Suhajowi krew zalała oczy.
— Słyszeliście? — zawołał. — Już nas do płotów przyrównuje... A tyś co za jeden?
— Rakoczy! — mruknął Franek.
— Cygańskie nasienie... Znamy was Rakoczowie, odmieńce dyabelni! Już ociec, już i dziadek twój łeb tak wysoko dźwigał. Wojowalibyście z wiatrem, jak nie macie z kim. Tak wam duszno wśród ludzi, jak pstrągom zamulonym w piasku...
— To jest prawda, bo duszno, psiakrew, jak pod ziemią...
— To idź! Leć na koniec świata! Kto ci broni? Powietrza jest wszędy pełno i tu go nie brak...
— Ale to powietrze zatrute! zatrute! powiadam...
— Kto je zatruł?
— Ci, co nim letko oddychają... co ich nie dławi...
— Każ sie człeku pokropić święconą wodą...
— A wy sie dejcie za życia kanonizować, bedzie wam dobrze...
— Franek! czy ty nie zaprzestaniesz tych dowodzeń?
— Nie, dopokąd mi sił stanie...
— Przewodź! przewodź! Pnij sie do góry, ale wiedz, że ten, co najwyżej wylazł...
— Wiem, to na łeb zleci. Ale to musi być stary, że sie nie zdole utrzymać.
— On zawdy swoje musi mieć na wierchu! — zawołał Suhaj. — Ty tak, on tak, a nie opuści, nie, bo on mądrzejszy nad inszych, choćby to był nie wiem kto...
— Choćby i sam naczelnik Przysłopia... — dodał Rakoczy.
— Żebyś se wiedział, — trząsł się Suhaj — że ja nie z takimi gadował nieraz. I nie tacy mnie słuchali.
— Wierzę! wierzę! — zaśmiał się Franek. — I cesarz z lokajami na migi nie gada, ba...
— Rakoczy! — wrzasnął Suhaj. — Dużo jeszcze powiesz?!
— Ino ty sie miarkuj, Franuś — pogroził Szymek.
— Myślicie, że sie was boję, choć-ech jeden? Ale ja tu nie przyszedł z wami bitki stroić... Zwołacie tu całą gminę, wszystkich, albo nie? Odpowiadajcie prosto.
— Kto nam każe? Ty?! — skoczył Suhaj i zachwiał się cały. — Ty nam będziesz przepisował, co mamy robić? To już nima ojców, ani władzy, ani starszych ludzi! Inoś ty jest jeden mądry, ty... — zadyszał się i nie mógł nijak skończyć.
Gazdowie poruszyli się, powstali z ław, krew poczęła napływać zwolna w ich zasuszone, szare twarze. Franek spokojnie stał na środku izby, choć gniew już kipiał w nim, hamował słowa; pięści jeno zaciskał i paznokcie wbijał w dłonie, gdy mówił:
— Rozumu wam nie przeczę. Macie go aże nadto na tutejszą biedę. Ino ten rozum chodzi po jałowcach, ten rozum, wiecie, głupi jest sam w sobie.
— Co on gada? — pytali się cicho między sobą.
— Wy ino macie przed oczyma siebie! — zawołał głośniej. — Tak, abo swój ród! Niech reszta skapie marnie, co was to obchodzi! A wy nie wiecie, że wspólne dobro — jest dobrem każdego, że wspólne prawo — daje więcej praw! Wy-ście w harendę wzięli sprawy gminne i... tak z dnia na dzień... z roku na rok... że... dyabli człowieka biorą!
— Gadaj-se z wiatrem! — mruknął Suhaj i odwrócił się do okna.
Gazdowie posiedli.
— Szkoda i słów, bo widzę, że to wszystko na nic. Ale wiedzcie se o tym, że ja nie dam za wygraną. I o tym wiedzcie, ojczaszkowie mili, że sie już zbliża koniec waszej gospodarki. Czas nie śpi, a i ludzie rodzą sie inaksi.
— Może tacy, jak i ty!
— Poznacie wy ich sami. Ale wtedy... biada wam! Lepiej zawczasu zróbcie porachunek ze sumieniem i zawróćcie, póki czas, pokiela insi nie przyjdą. Bo poderwą z nagła stołki, ani sie spodziejecie. Tak, tak... — zwrócił się ku drzwiom, a od progu dodał: — To wam prawi Rakoczy. Zapamiętajcie se dobrze...
Wyszedł i trzasnął drzwiami, zawierając je mocno za sobą.
— Czego ten człowiek chce? — szepnął Szymek. — Ja bo nic, a nic nie rozumiem.
— Słyszeliście! — powstał Suhaj — grozi, że więcej za nim idzie... Nie mówiłech wam? On czas już nadchodzi, i baczność trzeba dawać na wszystko dokoła. Bo dyabeł nie śpi, ale swoje robi. Nie po próżnicy wysyła takich Rakoczych na ten mizerny świat... O mocny Boże! Dej oświecenie jakie tym ludziom, bo doznaku są głupi... doznaku są głupi...
— Dyć niejak! moiściewy, dyć niejak! — szepnęli.
I zadumał się każdy, zadumali się wszyscy o tym świecie. Co to nie nastaje nowego, jacy ludzie...
— A no — ozwał się Szymek po chwili — radźmy dalej...
— Radźmy!