W Roztokach/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W Roztokach |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Minęło sporo chwil niemałych. W osiedlu Sołtysowem nastała już cisza. Lud się pomału porozchodził, roztracił po drodze, nie ostał ani jeden człek z gromady wielkiej.
Natomiast mrok-włóczęga zawitał w osiedle. Obchodził nieśmiało ściany, zazierał do okien i patrzał z po za węgła do drzwi z dziwnym niepokojem. Po chwili, po namyśle, rozodział płaszcz uszyty z ciemnej pajęczyny i rzucił pod wysoki płot, a sam ułożył się na ziemi, na wilgnej murawie, tak, że go prawie nie znać było, ino płaszcz z daleka widniał, czernił się pod płotem.
W izbie za stołem siedział Suhaj. Jeszcze dymu było pełno, znać, że niedawno ludzie wyszli. Siedział sam, oddając się medytacyi spokojnej.
— Tak bywa... Niczem inszem ludzi nie przygłaszczesz, ino srogą postawą, a łagodnem słowem. Mało jest bowiem nielękliwych, a jeszcze mniej takich, coby nie radzi byli słuchać miętkiej mowy. Zrazu najgorzy, nieporada nijak opanować, bo każdy chce mieć swoje zdanie, choćby go i nie miał. Ale to tak, jak z owcami, kiedy sie je do koszara zawiera na noc: staną u wchodu, pospierają nogi przednie na wysokim progu i patrzą szerokiemi oczami w ciemne wnętrze, dumając, czy nie lepiej byłoby nocować na polu. Nawołuj głośno, wganiaj, proś — nie słyszą. Żadna cię złaza wtedy nie usłucha. Stoją w skupieniu i patrzą po sobie. Aż dopiero jedna, śmielsza, przełoży za próg nogi, wówczas i drugie, widząc, że sie tamtej nic nie stało, wchodzą... Tak i z ludźmi: najtrudniej, żebyś jednego pociągnął za sobą, to już reszta łacwo pójdzie, nie pytając, dokąd. Ba, to by mi był porządek, jakby sie owce pytały, kany je gazda powiedzie. Choćby i na sprzedaj wiódł — ma prawo, bo sie o nie stara.
Ostatnią myśl powiedział głośno i podniósł w górę dłoń, jakoby na obronę słuszności tych słów. Skoro nie widział znikąd zaprzeczenia, złagodniał i jął dalej rozsnuwać swe myśli.
— No, chwałaż Bogu, zrobiło sie wszystko... Nie myślałech se nawet, że tak łatwo pójdzie. Ludziska jeszcze mają Boga w sercu, nikomu sie nie baży o jakiejś odmianie. To ino strachy takie były, żeby człowieka przeląc i odebrać odwagę, zanim sie opatrzy. Ale niechta, minęło, może to i lepiej. Rody sie opamiętały, bedą odtąd pilniej baczyć, aby swoją powagę i znaczenie chować. A na inszych ludzi postrach, to najlepsza rada. Zgarnie sie pomału naród, ino trza dać poziór, coby nikt jego ciekawości na bok nie odciągał, bo stąd powstaje zrada. Pomalutku, uważnie, a wszystko sie zrobi. Jakoś i rozum dospomaga człekowi na starość. Żeby ino Pan Bóg dawał siły, a Opatrznością swoją wspierał... Ciekawym, co tam Rakoczy porabia? Od jakiegoś czasu przycichł. Może go Duch święty natchnął...
W te razy drzwi się otwarły i w progu stanął wysoki cień. Suhaj, spojrzawszy, drgnął.
— Ki go tu djabli niesą? — szepnął.
— Niech bedzie pochwalony!...
Żadnej odpowiedzi.
— Czy nima nikogo w izbie? — zadudniło głośniej.
Suhaj odchrząknął niewyraźnie.
— A, jesteście sami, wójcie, trudno ujrzeć, bo jak sie z pola raptem wejdzie, to ciemność ogarnie.
— Trza było za wideka przyjść...
— Kiedym chciał z wami pogadać osobno, a tu ludzi było pełno do samego zmroku.
Podszedł bliżej ku stołowi, przywitał Suhaja, a ten go ręką zaprosił, by usiadł naprzeciw.
— Zeszłoby sie zaświecić — rzekł Suhaj.
— Jak uważacie...
Nie spieszył jednak z wołaniem o światło, myśląc, że Franek prędzej zechce odejść. Ten zaś nie przypominał, bo się już rozpatrzył po izbie i Suhaja mógł widzieć wyraźnie. A wolał z nim, gdy padło, po ciemku pogadać, jako, że o mroku łatwiej trafić do sumienia i łatwiej serce ująć, niż koło południa.
Pierwszy zagadnął Suhaj:
— O czem-żeś to tak pilnem chciał pogadać ze mną?
— Pilne, nie pilne... A zawdy lepiej odrazu.
— To prawda, może uciec...
— Wójcie! Jakim prawem to sie stało, że ja nie głosował?
— Hm... jakim prawem... Co ja ci na to poradzę, jak ty nie znasz praw?
Rakoczy odetchnął ciężko, by nie rzucić Suhajowi słowa przynagłego, i po niemałej chwili zaczął:
— Ja sie ino, wójcie, pytam, skąd takie prawo?
— Ha, to sie już zapytaj tych, co prawa stanowią.
Długie milczenie stanęło pośród nich. Oddechy ino było słychać i sapania starego Suhaja.
— Słuchajcież — odezwał się nareszcie Franek — bo wy pójdziecie wnet wybierać tych, co prawa mają stanowić. Baczcież, byście takiemu głosy swe oddali, który święcie przyrzecze współudział gorący przy stanowieniu dobrych praw, a kasowaniu złych i nierozumnych.
— Mojeśty, dajmy temu spokój, jak nadejdzie czas, to wtedy...
— Nie, wójcie. Poto-m jedynie zaszedł do was, aby o tem mówić. I, co mi leży na sercu, powiem, a wy posłuchajcie, może w niejednem przyznacie mi słuszność, jak rozważycie z uwagą. Świat idzie naprzód, o tem wiecie, i trudno za to ludzi winić, że nie stoją tam, kany ich ojce. Bo czasy insze ponastały, czucie sie zmieniło, duch ludzki stał sie cliwszy na wszelką niedolę. Trza sie przygotować na to, że coraz nowsi ludzie przyjdą, coraz więcej będą gadać, coraz głośniej wołać. Zatykać uszów nie ma co, bo płacz zbudzi i o północy, obudzi i w grobie. Póki człek na świecie żyje, winien sie wsłuchiwać i mieć oczy otwarte na krzywdy narodu — baczniej ten, co na wierchu stoi — winien też całą mocą, na jaką go stać, przyczynić sie do zmniejszenia krzywd i nieprawości. A za to ino po śmierci zapłacą. Kto nie uczyni tego, lepiej, żeby nie żył. Ród zaginie w pokoleniach, zatraci sie wszystko, a zasługi ostaną i trwać będą, dopóki świat nie skończy biegu. Tak, moiściewy...
Odpoczął chwilę, a widząc, że Suhaj siedzi w milczeniu głębokim, poradził się myśli swoich i tak dalej prawił:
— Musicie być mili ludziom, kiedy was tak długie lata na wójtowstwie dzierżą. I wierzę, że dobro gminy tak wam leży na sercu, jak i mnie. Ino zrozumienia krzywd tysiącznej nierodowej rzeszy, tej wam, niestety, brak; a baczyć trzeba, że to jest pień gminy, choćby rody były nawet szyszkami na tem drzewie. Szyszki oblecą, pień ostanie. I trza go opiekować pilnie, by go robactwo nie stoczyło, by go wiater wiejący od morza nie złamał na pół, by od mrozów i śniegów nie skaleczał marnie. I dlatego też powiadam: Wybierajcie takich, coby sie o jego krzywdy upomnieli w radzie. Ileż to spraw do wywołania przed obliczem prawa! Posieje nędzarz ugór — zwierzyna mu zniszczy zasiewy przed czasem; upoluje rybę w rzece, aby miał czem choć na jeden dzień oddalić głód — zabierą mu za to odzież; umrze i ostawi dzieciom ten lichy dobytek — muszą one od przepisania wnieść połowę spadku. To sie nazywa żyć na roli! Adyć niejeden woli rzucić to swoje bogactwo i iść we świat za chlebem na wieczną tułaczkę. Ba, ale to nie wszystko, to dopiero jeden potok tego morza nędzy. Kraj też powinien pomyśleć i o tem, żeby woda nie zabierała gniazd ludzkich, żeby taki Drózd nie musiał murować tam przez całe życie! Wybrano was i waszych braci. Zabaczcież na tę chwilę o rodach, o sobie, a pamiętajcie o gminie, o całej ludności biednej, bo ona tam nie pójdzie swoich skarg wylewać!
Mówił to prawie serdecznie, tak się rozełzawił. Na ostatku dodał jeszcze:
— To chciałech wam powiedzieć, wójcie... A jakież wasze myśli?
Suhaj nie odpowiadał zaraz, i nie wiedzieć, co było z myśli jego w twarzy, bo ją mrok owinął doznaku. Po dużej chwili zaczął:
— Przez telo roków już wójtuję i wiem, co komu dolega, a co nie. Tak strasznie znowu nie jest, jak ty opowiadasz. Bez biedy sie nie obejdzie, to swoją drogą, ale też i ludzie huncfoty są, ni mają Boga w sercu, ani uczciwości, to nie dziw, jak im Pan Bóg darów nie przysparza. Ty zaś lepiej nie mieszaj sie do nieswoich rzeczy, bo, co kraj, to kraj, to ma władzę swoją, niech ona sie ta już trapi za nas wszystkich.
— Spierał sie z wami nie bedę, bo wiem, że to na nic... Musielibyśmy z jednej góry na świat patrzeć, a to sie już nie da. Spytam sie ino krótko, węzłowato, komu oddać myślicie swe głosy?
— To rzecz nasza...
— I gminy!
— Gmina oddała nam pełnomocnictwo, to mamy prawo robić, co nam sie spodoba.
— Tak rozumiecie to prawo?
— A jakże? Może ciebie mamy sie o radę pytać?
— Nie pytaliście sie mnie przy wyborze...
— Ha, widzisz — przerwał Suhaj — bez twojej rady sie obeszło.
Rakoczy, który się już od paru chwil hamował, poczuwszy śmiech szyderczy w uwadze Suhaja, wstał i zawołał popędliwie:
— Nie kto inszy, ale wy odebraliście mi to prawo!
— Jak śmiesz...
— Na pewno teraz mogę twierdzić! Odsunęliście tych wszystkich, coby za mną stali, a i tych, których-eście nie byli pewni, ostawiliście za drzwiami...
— To fałsz!
— Nie jeden poświadczy. Napróżno sie osłaniacie prawem, bo-ście bezprawiem obrani! Tak wy, jak i wasi bratankowie...
— Rakoczy! Miarkuj swoje słowa...
— Stłumiłech w sobie gniew i oburzenie, które mnie parły odrazu, aby iść prasnąć w oczy prawdą przy całej gminie, przy wszystkich! Zdławiłech sie przemocą, bom sądził, że was ujmę słowem szczerem dla sprawy narodu. Teraz widzę, że darmo wyrzucałech słowa. Wyście tak osędzieli w rodowem osiedlu, że was nic z prochu nie otrzęsie, i największy wiatr! Ino sie dobrze, drogo dajcie sprzedać...
Nie domówił myśli, bo Suhaj raptem dźwignął się z za stołu, a stół, obalony, padł na ziemię i uczynił huk.
— Zamilcz! zamilcz!! — powtarzał ochrypłym głosem — bo jak jeszcze jedno słowo powiesz...
— To co?
— O sprzedaży ani zmianki! Ja ci tu dam, sędzio! Ty śmiesz mi zarzucać zdradę? Sumienie wytykać? Mogę wisieć za grzech ciężki, za przedajność nigdy! Nigdy!! — powtórzył z mocą wielką, piał prawie od złości.
— Ja o nie takiej sprzedaży...
— O żadnej!
— Co ja winien, jak sumienie wam nic nie wytyka? Różne są trybunały, surowsze i...
— Cicho!
— Mnie jeszcze nikt na świecie groźbą nie przeraził!
— To ja uczynię...
— Wy?!
— Ostatnim słowem: Hanka nie będzie nigdy twoją...
Nastało milczenie. Stali oba naprzeciw siebie, w mroku, jak dwa pioruny w chmurach blizkich. Oczy im się skrzyły, jak dwom wilkom, stojącym w ciemności.
Franek pierwszy opamiętał się.
— A ja was nie chcę przerazić — rzekł i wyszedł z izby.
Dudniły dyle poprzed sień, jak szedł za osiedle.
Suhaj opadł na ławę. Dyszał ciężko i z mozołem zbierał myśli, chcąc się zastanowić nad ostatniemi słowami Franka. Długo dumał w ciszy wielkiej i nie mógł nijak zrozumieć ich wagi. A niepokój po nim szedł, jak mróz po rzadkim drzewie. A wreszcie począł drżeć na całem ciele, wstał wolno z ławy i zawołał:
— Hanka!
W głosie jego był przestrach i groźba zarazem.
— Hanka!! — powtórzył głośniej, aż echo zatrzęsło ścianą.
Ale mu nikt nie odpowiadał. Hanki nie było w chałupie.
Ledwo Rakoczy wyszedł za osiedle, przypadła ku niemu, zdyszana, i poczęła mówić prędko, idąc koło niego.
— Nie bój sie, nic sobie z tego nie rób, co gadają. Oni ino tak straszą, a po cichu, to inaczej myślą. Czy ja to nie wiem, nie patrzę sie codziennie w ich oczy? Srogość mają na licach, a łagodność w sercu... Dużoby sie ten pomylił, ktoby ich ze słów sądził.
— To nie były słowa puste...
— Skądże możesz wiedzieć? A choćby i naprawdę tak postanowili, to jeszcze wieko nie zapadło. I strachu dużego nima. Przecie oni tu wiekować nie będą. A zresztą, czy ja ich to mam koniecznie słuchać? Kiedy oni tak rządzą mną, to ja też będę nimi rządzić...
Biegła prawie, by nadążyć jego długim krokom, i nie zatrzymując słów, mówiła dalej:
— Musisz sie zaraz o wypłat dopomnieć, jak ino przyjdziesz do chałupy. Jak bedziesz miał majątek w garści, to łatwiej bedzie poczynać. Skoro obaczą, że sie bez nich można ładnie obejść, to zmiękną i nie muszą stawać na przeszkodzie. A potem, to nas sami bedą pięknie prosić, żebyśmy przyszli do chałupy. Komużby grunt ostawili? Przecie nie oddadzą w ręce niepilego człeka. A któżby ich opiekował, jak zdrowie upadnie? Muszą się na mnie obzierać, choćby i nie chcieli. Ino, jak ci powiadam, nie przedumuj długo, ba weź, co swoje, i zacznij nareszcie.
Rakoczy stanął, ujął ją za rękę i stłumionym od umęczenia głosem spytał:
— A jakby padło, żebych ci powiedział: Pójdź ze mną na kraniec świata!... Przystaniesz?
Nie widział jej ócz, bo je zmrok osłonił, a chciał w nie spojrzeć głęboko, wnikliwie.
— Teraz sie o to nie pytaj — odrzekła. — Wiesz przecie, co ja dla ciebie... Ino pomyśl o czem inszem. O wypłat sie staraj.
Postał, podumał długo, nareszcie poszepnął:
— Prawda, masz rozum, moje dziecko...
I poszli razem ugorami, bo Hanka uparła się odprowadzić go na blizkie działy.
Noc była czarna, gdy zaszedł ku izbie, w oknach się już nie świeciło, widać, że ludzie posnęli. Zlekka otworzył drzwi, by nie skrzypiały, i cicho wszedł do wnętrza. Nie szukał światła, ani wieczerzy nijakiej, ino legł na posłaniu i pogrążył się w dumaniach o jutrze swojem.
Przeróżne obrazy życia stawały mu przed myślą, jasne i mroczne, szare i niezwykłe, a nie mógł nijak wybrać i oprzeć oczu na jednym. Niepokój przylazł, przyczołgał się do łoża jego i nie ustąpił, aż sen uśmiercił myśli. Kur prawie opiewał północ.
Duże rano już było, gdy Rakoczy wstał. Nie budziła go siostra, bo wiedziała, że późno wczora przyszedł.
Po śniadaniu, skoro się już poodbywali z robotami w izbie, a szwagier, wziąwszy siekierę, zabierał się w pole, ozwał się Franek:
— Zaczekajcież, chciałbych z wami pogadać otwarcie. Bo tak dzień za dniem schodzi, nigdy nie ma czasu, nawet chwili nieurada wydostać na słowa.
— Dyć ja tu przecie nie za światem... — mruknął w sieni szwagier. Ale zawrócił wnetki i złożył siekierę.
— O czem-żeś to chciał pogadać? — spytał.
— O tem, co nas łączy razem, a chciałbych, żeby sie już raz urwało. Nimielibyście wy nad głową biedy, ani ja związanych rąk.
— Czy nam to bieda? — zagadnęła Zośka. — Dyć przecie, chwała Bogu, nic nam sie nie dzieje.
— Tak, ale zawdy trzeba sie spodziewać, że rozłąka może nastąpić kiedy tedy. A lepiej wcześniej i odrazu, to i wam dużo milej bedzie pracować na swoim.
— No dyć o to, to ta i prawda — mruknął szwagier.
— Nie bedzie wam wsze, jak ta zmora, nad głową wisiało.
Usiadł na ławie. Skoro widział, że uwaga zajęła całą izbę, począł:
— Wspomniałech wam niedawno o zamiarach żeńby. Nie wiedziałech jeszcze wtedy, jak sie to ułoży. Od ojca bowiem dużo zależało: mógł mnie przyjąć, abo nie. Myślałech se różnie. Ale teraz wiem napewno, czego sie mam trzymać. Otoć tak wam powiem, szwagrze: Gruntu nie wymagam, bo wiem, że go i na zbyciu niema. Jeden ledwo tu wyżyje, dwaj musieliby biedować.
— No dyć sprawiedliwie padasz...
— Nie chcę też ukrzywdzać siostry, bo i na drugiej połówce narobiła sie od mała...
— Od dziecka prawie — dorzuciła.
— To też o gruncie nie myślę. Niech ostanie przy was. Ino żądam spłatu z niego, ale odrazu, bez zwłoki, abych miał czem poczynać, nim kany osiędę...
Zatrzymał się i po chwili zadumania wyrzekł:
— Smutno to jest opuszczać ojcowiznę swoją. No, ale darmo! — podniósł głowę. — I jakże myślicie?
Nikt nie spieszył z odpowiedzią, bo każde czuło, że to moment ważny, trafiający się raz na jedno życie. Trza się więc długo nad tem zastanowić, zanim się słowo wyrzecze. Zośka stała przy nalepie, z opartą brodą na dłoni; szwagier spoczywał na gnacie i zdawał się być mocno zamyślonym; jedynie mała Marysia nie czuła ważności onej chwili. Włóczyła po izbie mysz na sznurku, przerobioną z lalki, i serdecznie się śmiała, gdy jej kot nie mógł dogonić. Trwało to dość niekrótko. Aż ucnęło się kotowi daremne bieganie — siadł — Marysia, rada nie rada, musiała mysz schować. Wtedy szwagier podniósł głowę, ozwał się pomału:
— No dyć dobrze... Kiedy trza, to trza, to nic nie pomoże. Ale powiadasz pono: «Nim kany osiędę»... To wójt nie myśli cię przyjąć do chałupy, czy jak? Bo niedoznaku rozumiem...
— Eh, co ta o tem gadać! Dość, że spłat mi jest potrzebny i to dziś odrazu.
Z tego wymiarkował szwagier dwie rzeczy: Naprzód, że Suhaj Franka musi nie rad widzieć, i kto wie, czy mu zechce po dobrej woli dać Hankę; powtóre, Franek musi rety potrzebować pieniędzy, skoro tak przenagla. A trzecią myśl już letko wysnuł z dwóch poprzednich: że łatwa będzie z nim ugoda i nie ciężki targ.
Ośmielony tą myślą, przeżegnał się w duchu, by na złą chwilę nie trafić, i zagadnął:
— Kieloż-byś to chciał wypłatu? Dy powiedz otwarcie...
Zośka chciała zapobiedz pytaniu, ale już było zapóźno. Franek się począł namyślać pomału. Dodała więc dla zmniejszenia:
— Zastanów sie i uważ, kielo ci potrzeba...
Ale słowa jej serdeczne nie znalazły zrozumienia, jakiego chciała. Franek bowiem odrzekł prędko:
— Mnie potrzeba więcej, niżby se kto myślał. Ale co ta o tem gadać. Dacie mi pięć stówek spłatu, i odejdę z Bogiem.
Na to szwagier powstał z gnata i zwrócił się do Zośki.
— To my tu nie mamy co robić. Kiedy tak słono szacuje, to niech ostaje, niech robi, a my weźmy spłat i pódźmy...
Ona zaś wybuchnęła płaczem i poczęła wołać:
— To nas chcesz zniszczyć doznaku? Masz ty sumienie jakie, abo serce? Choć szczyptę sumienia? powiedz...
Franek gniewem zadygotał i zerwał się z ławy.
— Czyż ja wam czynię jaką krzywdę? Sobie gorzej robię... Przecie ta ziemia więcej warta, niż dwadzieścia stówek. A budynki? A statek? A przystrój domowy? Jakby przyszło do podziału, któż by na tym stracił? Przecie nie ja, bo nie chcę nawet trzeciej części... I to wam zdaje się zadużo? Porachujcież w głowach swoich i osądźcie lepiej...
— Mojeśty — podjął szwagier — tu nie o to idzie. Insza rzecz połowę oddać, a insza zapłacić. Siedź-że ty na jednej części, wydobądź z niej telo, żebyś mógł drugą oczyścić i omyć z niej spłat, jak on jeszcze przelatuje jej wartość rzetelną.
— Przecież o pół mniej żądam, niż warta owa część!
— Tak ci sie to widzi... Podumaj sam, a uważysz i ztaniejesz hrubo. Teraz grunta upadają, wszystko idzie z góry, nawet ornistego pola nie szacują za dawne ugory. I obrobić nie łatwo, nie tak, jako drzewiej. Teraz ludzi nie upytasz darmo do roboty, ba kiebyś każdemu płacił i to jeszcze słono, do tego proś, obłapiaj, kłaniaj sie niziutko. Tak sie ponauczali po tych djablich miastach, że nic, ino zapłata i pieniądz odrazu. A tu skąd sie telo nabiere? Człek nie ma pojęcia. Bo na sobie nie urwiesz, ani z tych skali zatraconych marnego centa nie wygrzebiesz.
Wodził oczami za Frankiem, gadał i jęczał bezustanku. A Zośka ocierała łzy czarną zapaską, ile razy ku nalepie zbliżał się chodzęcy.
— To słuchajcież! — stanął Franek. — Opuszczę wam sto, i niech już bedzie. Nie trapmy sie wzajem.
— O, mojeśty — podjął szwagier — tobyś ty łatwy chciał mieć koniec...
— To wam jeszcze zadużo!
— Na żaden sposób nie przystanę...
— A kieloż wy chcecie?
— Ja uwazuję: sto śrebła, to już masz gardło niemały...
— Czyście wy przy dobrym zmyśle? Czy ze mnie kpicie?
— Nie kpię — kanybych zaś śmiał! Ani mi też Pan Bóg (tu się skłonił) łaską Swoją przenajświętszą rozumu nie odjął, ino, jak powiadam...
— Zośka! A ty co na to?
Trząsł się wewnątrz oburzeniem.
Zośka nie odpowiadała prędko, najpierw łzy otarła, potem zapaskę otrzepała dłonią i rzekła wolno:
— Cóż ja na to powiem? Sam widzisz, że nam sie znikąd nie leje...
— To ździerstwo! — odwrócił się do szwagra. — W biały dzień! I jakże wy śmiecie coś podobnego...
— A ty jak śmiesz stawiać takie sumy? I nie wstydzisz sie Boga Ojca. Cóż ja to takiego powiedział? Moi ludzie drodzy... Przecie sto śrebła, to pieniądz! Trza sie dość nałamać kości, nim sie je z gruntu dobędzie...
— Nie słucham żadnych labiedzeń. Dacie mi spłat, jaki żądam, czy nie? Ostatnie słowo!
— Sto śrebła możesz dostać odrazu...
— A resztę?
— Jaką resztę?
— No, moiściewy, ja ze siebie nie dam kpić. To darmo. Nie chcecie przystać po dobroci, to was prawo zmusi...
— Franek! Co ty masz w głowie? — skoczyła Zośka, lecz ją szwagier wstrzymał.
— Niech skarży! Bedziemy widzieli, kto wygra. Ja tu swoją pracę włożył, a on co? Może ten rozum, jakim sie przechwala? Adukatować radby ino, chciałby se letko żyć...
— Ani słowa! Bo jak mnie złość porwie...
— To co? W swojej chałupie nie wolno mi gadać?
— Chałupa wasza?
— A czyja? Tyś już dawno wybrał z domu, co ci sie patrzyło. Nic, ani złamanego kija nie dostaniesz. Chciałech po dobroci z tobą, ale nieporada. Kiedy tak, to sie prawujmy!
— Jędruś...
— Cicho! Nie płacz! Nauczymy go rozumu, kiedy taki masny...
— A zmilczcież, bo już dłużej nie ścierpię...
Począł się prędko zaodziewać.
— Słuchaj! — zwrócił się do szwagra. — Żebych na nią nie uwazował — wskazał siostrę — tobych cię tak sprał...
— Pomału! Coś mi ta za rycerz!
— Kości-bych ci pogruchotał doznaku na piekne.
— A sądy kany? A prawo?
— Ja sie też idę o nie pytać...
Pchnął drzwi i wypadł z izby, jak z waru.