W Roztokach/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł W Roztokach
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W sołtysowem osiedlu niezwyczajnie ludno. Roi się od głów na podwórzu, w sieniach i na drodze. Przeważają włosy siwe, osędziałe, śnieżne. Nie pamiętają ludzie, jak żyją, takiej gromady u wójta. Sam kwiat sędziwych ojców rodu, cały stary Przysłop. Widać zgrzybiałe postaci, których się już od dawna na świetle bożem nie widuje, gazdów, o których młodzi sądzą, że dawno pomarli. Pozłazili z wyrków swoich i o kulach przyszli, aby dać świadectwo prawdzie — jak Suhaj powiada.
Powoli naród ściągał i oblegał ściany. Widziało się, że już ani jednego gazdy nie brak; po chałupach ostały ino: czeladź, niewiasty i dzieci.
Za chwilę wypadł głos Suhaja z sieni i zadudnił po osiedlu, niby odgłos bębna. Wszystek lud naraz zachwiał się i ruszył i począł się pchać do sieni, jak stado niesfornych owiec, gdy je gazda, troskliwy o statek, zwołuje na sól. Wnet się osiedle opróżniło. A z chałupy Suhajowej dobywał się gwar, jak z wybutwiałej wewnątrz starej kłody, którą trzmiele zajęły rojem.
Niedaleko osiedla Sołtysów, przy drodze, na obalonej wiatrem wierzbie, siedział Franek Rakoczy i dumał. Gniew i oburzenie chwiały nim, jak wicher smrekiem, a wściekła prawie świadomość niemocy przyginała ku ziemi głowę jego, na dłoniach opartą, podobnie, jak naremnica wietrzna, która idzie za burzą po lesie.
— To ja nie mam prawa głosu? Kto mi śmiał odebrać?! Czy ja do gminy nie należę, nie płacę podatku?
Milczenie wokół było ciężkie. Ino potok huczał w dole, jednostajnie, głucho.
— Przeszli rodowi procesyą, chałupnicy, wszyscy... I nikt sie na mnie nie obejrzał. Możesz owce paść przy czasie, jak nie masz co robić...
Gorycz kroplami sączyła się w serce. Tyle jej naszło, że ją uczuł w krtani. Omało ino, że nie trysła z ócz.
— Żadnego prawa! Jak człowiek umarły... Abo ten, którego nie ma. Nie urodził sie i kwita. Tyle żyć, co i nie żyć — na jedno wychodzi.
Zlatywały się myśli coraz większą chmarą, jakby je jakiś trybunał zwoływał na protestowy sąd. Obsiadły ugór jego duszy i rozkrzyczały się, jak smutne kanie, łaknące kropli dżdżu.
— Małego prawa! Abych czuł, że jestem człowiekiem... Bo dotąd, jak zwierz podły, poniewoli chodzę. Nijak sie z więzów oswobodzić... Poskrępowali ręce, nogi, ani sie rusz, bo zewsząd ściągają powrozy. Od maleńkości wrzynają się w ciało, i wejdą w żyły, w krew, jeśli nie porwiesz. Zatrują ducha rdzą, i nie uwierzysz, żeś mógł być kiedyś zdrowym.
Tak myślą płakał, zadumany, a gorycz w nim rosła.
— Kto śmiał bezemnie rozporządzać mną?... Zaszczepili mi niewolę, jak ospę dziecku — najbliżsi... Ochrzcili mnie poniewoli i związali węzłami na życie. Potem, choćby człek chciał iść, którędy sam pragnie — już nie może... Lecą za nim głosy drogie, ostrzeżenia blizkie: »Wróć sie! Tam niebezpiecznie...« Abo jak często: »Nie przeskakuj! Podleź...« I skrępują troskliwością, sprowadzą na drogę, na gościniec udeptany, którym woły w jarzmie chodzą, żegnając na ostatku: »Niech cię Pan Bóg strzeże...« A ciebie już nie zratuje nikt, boś duszę stracił. Kto ci ją zgubił? Serce, przywiązanie blizkie. W niewoliś urodzony, niewolą umierasz...
Pochylił głowę, aż ku ziemi, jakby ją ciężar niewidzialny tłoczył.
— Nie wolno mi nawet chcieć! gdybym chciał... A powiadają: wolna wola. Wierutne zmyślenie. Gdzie jest człowiek, któryby mógł powiedzieć: Sam idę... Gdzie jest ten wolny człowiek? Wszystko nim rządzi, kieruje, począwszy od przypadku. Szczęśliwszy okwiat ostu, który wiatr obrywa i miota nim na wszystkie strony świata... Szczęśliwsze drzewo, które burza łamie i karczuje z korzeniami, wyrwanymi ziemi... Szczęśliwsza skała, którą woda toczy, nie dając jej spoczynku, ani odetchnienia... I szczęśliwsze, zaprawdę, wszelakie stworzenie, które żyje w trwodze wiecznej, aby nie było pożartem przez drugie. Wszystko szczęśliwsze od człowieka, który nieporównanie mocniej czuje tę niewolę życia. Tak i mnie ona smaga, jak tę skałę rzeczną, jak ten kwiat ostu, jak to drzewo, jak to zwierzę leśne. W paściach bolących od mała wyrosłech i nie wiem, gdyby mi dano swobodę, czybych dziś umiał w niej chodzić. Tak członki moje w paściach zakostniały, tak sie duch pogiął, zgarbił i skaleczał. A rwał sie, rwał przez moc do życia! Nie dali żyć... Pamiętam tę noc dobrze, gdy nasłuchawszy sie o »wolnych ptakach«, zebrałech sporo rówieśników swoich i poszedłech z nimi na szczyt Groni, palić smolne wici. Było jasno w okolicy, jaśniej w mojej głowie. A lud spał — nikt nie wyszedł, nikt sie nie obudził. Dziś, choćby i świat gorzał, choćby sam Bóg zapalił wici — lud nie wstanie... Tak go uśpiło to życie, co, jak śmierć, usypia ludzi na nieprzespaną noc. Dzieciństwo było we mnie wtedy, ale był i ogień święty. Gasili pomału. A życie szło — to ciężkie i niemiłosierne. Biczowało bez przerwy ducha i uczyło, aby sie umiał poniżać, jak pies, przed obcą wolą. Nauczyło. I człek pogardzał sobą...
Stanął mu obraz przed oczyma duszy, znany, jakby go kiedy już widział był we śnie.
...Równiny — pola puste — smutna okolica. A tu dymy się snują nad ziemią, jak stada czarnych chmur. Nie widać słońca i zdaje się, że nigdy nie wejdzie. Jednostajność ołowiana, szara, bezlitosna. Gromady wron obsiadają rdzawe, mokre pola i, niestraszone, zrywają się nagle, jakby je tchnęło skądś przeczucie śmierci.
Przerzedza się dym kopiasty, występują mury — żywy dziedziniec głów zrudziałych — oczerniałe twarze. Zimno wieje od tych bruków skamieniałych czaszek, z których oczodołami patrzy groźny spokój śmierci. Ponura cisza. Nagle... błysk od bramy wchodu — jeden, drugi, trzeci — morze głów runęło falą odbitą od brzegu... Dym zasłonił cały obraz... Nie widać już nic. Słychać ino huk wystrzałów, a za każdym jęki...
Wświdrowały mu się w duszę, jak oczy konającego: nie porada uciec od nich, ani ich zapomnieć.
— Com ja zawinił? — szepnął błagająco i począł drżeć przed obliczem sumienia swojego, które stanęło przed nim w postaci anioła, dzierżącego w prawicy swojej wagę.
Podniósł oczy od ziemi — widmo znikło. Sen rozemglił się i rozwiał, jak obłok na wietrze. Uspokoił się, długo patrzał po szerokim świecie, jakby chciał wchłonąć oczyma światło z całej ziemi.
Nie zegnał jednak słońcem owej słoty, jaka ciemnicą zaszła w jego duszę. Było mu źle i widział, że mu coraz ciężej.
— I duszno... Ale to tak, jakby sie niebo zniżało ku ziemi. Zbraknie wnet powietrza piersiom. Jak w dole wązkim, zatęchłym od wieku — taka dusznota dookoła. Powiadają, że ten świat jest ogromnie duży, a ciasno jednemu człowiekowi na nim... Gdzież sie duch człeczy ma rozrastać? Kiedy jest jak drzewo w gąszczu. Zewsząd cień i ucisk wielki, gałęzie schną prędko, a ostanie wierch zielony, to taki mizerny, że nie zdoła dać owocu, ni udźwignąć szyszek. Tak to karleje drzewo w gąszczu... A co z niego na wolnem polu mogło wyróść, jaki obłoczny maszt!
Myślą stanął u wierzchołka, i zamąciło mu się w głowie.
— Nieprzyzwyczajone oko — szepnął. — Po ziemi jeno ślizgać umie. Ale paręnaście djabłów zjadł, kto nie udoła dojść do wierchu! Raz trzeba poczuć, kto mocniejszy: ja, czy wszystko insze. Onoby mnie tak przygniotło, jak robaka w mule. Zwali sie, jak góra piasku i poczyna gnieść. Zasypuje oczy, gardło — człek pluje, jak przed urokiem; nie sposób odżegnać licha. I zatrapiłoby... Nie ulegnę i nie dam zwątpieniu przystępu!
Potrząsł głową, jak źróbek, kiedy się z toni na brzeg wydobędzie.
— Krępowali mi ręce, nogi, trzy lata życia wzięli marnie, a przeciem nie osłabł. Nie zgryzła mnie ta niewola, choć kąsała rdzą. Osierocili z praw i obrali z wolności wszelakiej, ale jest jeszcze pole w mojej duszy, gdzie nie postał oczyma nikt, bo nikt nie śmie spojrzeć w to urwisko... Dzieli je wieczna przepaść od praw tego świata. Na to pole nikt z ludzi nie nałoży podatku.
Pewność jasna spływała zwolna w jego serce, jak światło szczeliną wązką w zaciemniony dom. I stało mu się dużo widniej, raźniej i weselej. Rozpatrzył się dookoła i zatrzymał dłużej oczy w osiedlu Sołtysów. Z chałupy Suhajowej szedł gwar, zdawało się, że potok w dole tak bełkoce.
— Zeszli sie ojcowie rodów i rajcują sami. Suhaj doparł przecie swego. Pozganiał nawet i takich, co na sejm do Pana Boga powinni słać posły, bo śmierć już stoi za ramieniem. Wszystko to ożyło naraz; rzekłbyś, że nigdy o niczym inszem nie myśleli, jak ino o tem, aby sie prawom ich krzywda nie działa, aby gminie jaknajwięcej rozumów przysporzyć. Niech radzą, niech ostatni raz wybiera swoich, bo ich harenda praw niedługo potrwa. Może przecie na ostatku rozum ich nawiedzi... Bywa czasem, że Duch Święty i przez głupiego przemówi.
Podobnym uspokajaniem tłumił w sobie protest, jaki się zrywał na myśl, że jego od spraw gminy odsunięto milczkiem przez nieprzyznanie prawa głosu. Kto śmiał?! — nadlatywało, rozdmuchując gniew. Ale się zwalczył i postanowił przeczekać, aż naremność przejdzie. Znał dobrze, jaki wściekły obłęd ma każdy jego pierwszy zamiar. Zda się: nie ma przeszkody, którejby nie złamał. Ale tych czynów samorzutnych obawiał się sam. Wolał podać głowę myślom i zastanowieniu, choćby go tak umęczyły i stłukły, jak woda kamień, który rzeką niesie. Potem się opamiętywał i działał z rozumem. Tak i teraz chciał uczynić. Niech ta chmura przejdzie...
— Nikt ludziom słonka nie zasłoni, choćby na kościele stanął... To darmo.
Długo i uważnie patrzał ku Suhajowemu osiedlu. Spodziewał się, że ujrzy kogo, że Hanka może wyjdzie z izby i stanie na progu. Nie doczekał się, a bardzo pragnął zobaczyć ją, choć zdala...
— Co ona też tam robi? Nie widziałech jej tak dawno. Musi jej sie cnąć bezemnie, biedactwu... Żeby z tym ojcem jako można dojść do rzędu! Cóż, kiedy nie porada. Coraz to nowe podnoszą sie wały, i coraz większy rozdział rośnie. Ja rozwalam jedną górę, a on sypie drugą. Przewlekłech już, na jej prośby, wojowanie z radą. Przyszło mi to z wielkim trudem, ale myślę: dla niej... Niech-że przycichnie zgiełk o tyle, żeby sie mogła ku mnie dostać... I odwróciłech oczy, a tymczasem on budował płoty. Rozwalę ci je, bedziesz widział stary, i Hankę wywiedę z domu, jak Pan Bóg przykazał.
Pięść zaciśniętą podniósł w stronę osiedla Sołtysa, jakby chciał z oddali przesłać widomy znak siły.
— Komuż to tak grozicie, Rakoczy? — ozwało się za nim zblizka.
Odwrócił się i ujrzał niedużego człeka, o twarzy dziwnie pomarszczonej, szarej, podobnej bulwie suchego karpiela. Poznał w nim odrazu Drozda, który miał niedaleko stąd chałupę swoją, przy samej wodzie, na kamieńcu. Przywitał go i odrzekł:
— Czasem sie nazbiera złości, nie wiedzieć, kogo już winić. Wtedy człek i wiatrom grozi...
— Bywa i tak, bywa...
Przyszedł bliżej, odkrzypnął i sparł się na drzewie. Przyjrzał mu się Franek lepiej, bo go rzadko widywał i zdala. Mało go znał, wiedział jeno, że go ludzie zowią Drozdem, jako: że z natury swojej wodnemu drozdowi blizki, bo nad wodą przesiaduje, rybami się żywiąc. W pierwszej chwili zauważył jego wzrok odmienny. Miał małe oczka i nie patrzał, jak drudzy, przed siebie, ale w głąb, wewnątrz siebie kierował wejrzenia. Promienie z ócz nie wybiegały, lecz się cofały, jak odbite od niewidzialnej jakiejś tafli. Stąd oczy szkliły się podobnie z wierzchu, jak ziarna zimnego kwarcu. I głos jego był dziwny: jakiś stłumiony, suchy, podobny temu, jaki się słyszy zblizka, gdy kamienie spadają po skale. Gdy mówił, zajmowało go wszystko dookoła, a najmniej to, co mówi, lub kto gwary słucha. Taki się widział Frankowi ów człek, Drozdem zwany, nie dosięgający piersi chłopa swoim przykrótkim wzrostem.
Sparł się na drzewie pomaleńku i zaczął po chwili:
— Dyć tak... Sprawiedliwie gadacie, moiściewy. Zgniewa czasem, zezłości, choć taka chudzina. Żeby to co godnego było, nie powiem, ale młodziak nieduży, nie warty zachodu. Wlazł pod skałę, schował się do największej głębi i nie sposób go wywołać. Sięgam ręką, ale trudno. Kiebyś ręce miał, jak żerdzie... Powiadam mu: Wyleź, nie kuś człowieka nadaremno, bo i tak nie ujdziesz. A ten jeszcze głębiej wlazł i siedzi. I nie zezłości? Powiedzcie... Tyle kamieni ma dokoła — nie, on musiał tamten wybrać, aby ino utrapić człeka po próżnicy.
— I jakżeście go dostali?
— Musiałech wodę obrócić na jazie, dopieroż wtedy przyszedł mi do garści. Nie wart był, jak powiadam, tej mitręgi ciężkiej, bo nie dorastał nawet łokcia. Zwyczajna pstrążyna. Alem sie uparł, za to ino, że sie tak bardzo drożył.
Przestał i począł pogwizdywać zcicha, jakby nikogo przy sobie nie widział. Franek, który myślą i oczami stał w Suhajowem osiedlu, spytał po chwili od niechcenia:
— A dużo pstrągów tego roku?
— Nie mocki. Po insze lata bywało ich dużo, ale teraz i na nie bieda przyszła. Jak wiecie, lasy poniszczyli w okół; przyjdzie deszcz, abo ulewa, to wszystka woda na dół wali. Nie utrzyma sie, bo kany? Do skały nie wejdzie. Juścić powodzie coraz częstsze, a to niepeć dla żywiny, jaka żyje w wodzie. Powytłukuje o kamienie, przymuli, zabiere i nic sie nie ostoi, nawet śliz powszedni. To i pstrągów coraz rzadziej; tyle, co, jak sie woda uleży, z dołu przywędrują. Ale i tam ich, widać, niszczą, bo ich coraz mniej podchodzi. Kanyby też człek żywinie jakiej dał sie ozmnożyć?
I znów przestał i wodził oczami dookoła, a z takim zajęciem wielkim, jakby wszystko, co spotyka, pierwszy raz oglądał.
Franka poczęła zwolna zastanawiać ta inaksza natura w człeku, żyjącym wśród ludzi. Poznał z jego słów rozumnych, że nie jest głupawym. Coś inszego w tej głowie...
Nieraz, idąc koło wody, napotkał w piasku rzecznym kamyk, który go zdziwił odmiennością swoją. Brał go do ręki i dumał, co pod tą powłoką szarą może się znajdować: czy jaki dziwny kryształ rzadki, czy też taki sam, jak wokół, piasek?
Ten człek podobnie zajął go, i ciekaw był dowiedzieć się coś o jego życiu.
— Jakże wam sie powodzi? — spytał.
— Nienajgorzej... Niema o co narzekać, bo niema. To ino źle, że nieszczęście jak spadnie, to nie odrazu, tak, żeby już człek nie mógł dychnąć, ale pomału spaduje, letko, po jednej gałązce. Widzi sie, że każda ma walor zabić, a nie zabije. Tak ino powoli tłuką. Powiedziałbych, że to nienajlepiej. I nie wiem, nie mogę nijak wydumać, komu sie tak chce zabawiać z człekiem...
Zamyślił się, jakby sobie coś przypominać począł.
— Gruntu nie macie?
— Jest... kamieniec. I chałupa na nim stoi. Nie wiem, długo to ta potrwa, bo ja nie wierzę, żeby sie oparła wodzie, jak naremna przyjdzie.
— Czemuż nie ochraniacie?
— Dyć-ech murował tamy długie i płoty i jazy. Com sie skali nadźwigał, moiściewy! Do dzisiednia czuję je na plecach. Ledwo-ch zmurował — będzie, myślę, ochrona chałupie — a tu przyszła woda i zabrała. Rozwaliła wszystkie tamy i do jednego kamyka wyniesła. I stawiaj znowu na nowo. Co ja sie przy tym namitrężył, naklął, com zdrowia swojego sterał! Ta jedna woda by wam powiedziała... I ochraniałech zawdy od wypadku, co roku, co miesiąca dźwigałech te mury. Ale teraz — dałech spokój wszystkiemu. I zdrowia do tego niema. A po prawdzie powiedzieć, to mi sie i nie chce. Od czasu, jak nie stało mojej niebożyczki... Bo wiecie, że mi w samą Wielkanoc pomarła?
Skądby wiedział? Ile to ludzi mrze, którym nie dzwonią...
— Od tego czasu już mi wszystko jedno. Bo czy ja to dla siebie te tamy murował?
Oczy jego stały się bardziej szklące, jakby je opłynęły niewidocznie łzy.
— Niech przyjdzie woda, niech biere...
Milczenie długie stanęło pośród nich. A potok ino huczał w dole, jednostajnie, głucho i od chałupy Suhajowej szedł stłumiony gwar.
— To widzicie — zaczął Drozd po chwili — ja wiem, do czego mówię. Mogło nieszczęście, skoro spadło, zadusić odrazu. A ono zabrało siły i milczkiem odeszło. Człek ostał, jak ten kamień wyrzucony z wody. Żyje sie, bo sie musi. Co będę narzekał?
Wstał, odchrząknął parę razy i zabierał się do odejścia. Rakoczy szukał w myślach, coby mu powiedzieć...
— Toście sami?
— Juści sam. Odeszli mnie wszyscy...
— A macie z czego żyć na świecie?
— Ho, o to frasunku nie ma. Człek dużo nie potrzebuje. Pstrąga sie złapi, upiecze na skale... Ino wam powiem — zbliżył się do ucha — że soli, tom już dawno nie miał. Ale sie musiało obejść. Wezwyczaić sie najgorzy. Potem, to sie już tak nie cnie... O to by sie kto frasował? Co wy macie w głowie? Jest, chwała Bogu, czem odegnać głód, byle ino człek zdołał przełknąć. Bo czasem, to nieurada. Chwyci zwyczajnie za gardło i dusi, jakżebyś łańcuchem ściągał. I nie opuści, aż umorduje do znaku.
— Cóż to takiego?
— Czy ja wiem! Jakaś zmora wściekła. A najprędzy wtedy przyjdzie, jak se o niej zbaczę...
— O kim powiadacie, ojcze?
— O niebożyczce...
Ustał jeszcze chwilę, ustał, wreszcie się pożegnał.
— Trza iść na jaz, może sie co złapi...
— A słuchajcież — ozwał się za nim Franek. — Jakby was bieda przycisnęła mocno, to mnie patrzcie, może co poradzę...
— Biedy sie już nie lękam, moiściewy, niczego sie już na świecie nie boję... Ale za dobre słowo dziękuję. Ostańcie z Bogiem.
I poszedł. Rakoczy patrzał za nim, dopóki się nie skrył za wikliną. Pomyślał też odrazu, że przy najbliższej okazji poda mu kruch soli. Przecie może tem nie wzgardzi, choć się odzwyczaił.
— Ilu to takich Drozdów jest na bożym świecie...
Stanęły mu przed myślą chaty opuszczone, które wiatr jesienny rozwala — gniazda nadbrzeżne, które woda topi, i gniazda leśne, które deszcz zalewa — krzycząca rozpacz ptaków, którym pisklęta poginęły, i niema rozpacz matek, które biegną ponad wodę, obłędem porywane — cała ta procesya chat bezludnych i ludzi bezdomnych, nad którymi powietrzem leci płacz żałosny, z rozwianemi włosami, jak płomień na wietrze, a na ziemi, na roli, w przybróździe głębokiej, wije się, jak wąż raniony, wściekła niemoc ludzka... Wszystka nędza rozpaczna tych padolnych stworzeń zaszła mu chmurą przed oczy i stanęła obrazem krzyczącym przed jego myślą rozpłakaną.
Poznał, że jest niewola, której nie ma nazwy, której imienia nigdy nie znał i nie słyszał z ludzi.
— Cóż moje bóle znaczą?
Wobec tych smaganych wiatrem, burzami, ulewą — ujrzał się w polanie jasnej, rozkwitłej swobodą. Wobec tych najemnych istot, które służą okrutnemu, ślepemu gaździe-życiu — ujrzał się juhasem wolnym, uganiającym po halach za stadem niesfornych myśli, które, jak ptactwo nieuczone, rozlatują się po wierchach.
— Cóż ja mam za niewolę? Doznaku tak, jakbych usiadł na progu koleby, twarzą do wnętrza zwrócony i począł płakać, że mnie zawarli przemocą, że nie mogę wyjść...
Jasnemi strugami, przeciskając się obok smutków, szło światło w jego duszę. I wprowadzało młode życie, po którym, jak po zbożu bujnem, wiał gorący wiatr.
— Nie dam sie kołysać żalom... Temu żonę pochowano, dom na wodzie stoi — a przecie nie złorzeczy. Mam-ż ja sumienie skarżyć się? Nie! Raczej zbierę wszystkie krzywdy, jakie ci opuszczeni bez skargi dźwigają na barkach, nieświadomość ich zastąpię i poniesę ludziom. Komu rzucę pod nogi, to zadrży! Choćby to był sam... Nie powiem, aż nadejdzie chwila.
Wstał — a równocześnie prawie ozwało się zdaleka osiedle Sołtysów oswobodzonym gwarem ludzi. Widział, jak ciżbą wychodzili z sieni, zapełniali dziedziniec po brzegi i po jednemu sypali się przez furtkę na drogę. Poszedł naprzeciw, nie spiesząc się, chciał bowiem dowiedzieć się z ust którego gazdy, jaki jest wynik głosowania. Wiedział, a raczej przypuszczał z góry, jaki może być przy takim składzie, chciał się przecie upewnić i słyszeć z ust naocznego świadka.
Spotkał paru siwych ojców, ale ci krzywo nań patrzyli. Nie miał też ochoty pytać ich. Pozdrowił ich ino zblizka i minął. Naszedł paru komorników, ale ci, jakby się zlękli, obeszli go chyłkiem. Wreszcie napotkał Gnieckiego. Z tym się przywitał i począł:
— Jakżeż tam wypadło? Musieliście być do końca?
— Dyć-ech był, bo trudno było wyjść z tej ciżby, ale mnie nie dopuścili...
— Czemu?
— Dyć i ja też o to pytam. Oni ta wszyscy jednacy. Zebrali się między sobą i głosują sami. A naród stoi za drzwiami...
— Jaki naród?
— Wszyscy.
— Z wami sie trudno dogadać...
— O, mojeśty, nie bądź-że też gorąco kąpany. Usłyszysz pomalutku, ino miej cierpliwość. A naprzód powiem ci jedno, com se już tam w sieni myślał: że ty masz rozum niegłupi... To ci powiem otwarcie, poprostu. Już wtedy (pamiętasz, Franuś?) myślałech se różnie...
— Jakże sie skończyło? — przerwał.
Nie słuchał dalej, bo go już naremność owładnęła. Poszedł między ludzi i tam się dowiedział wreszcie, że wybrano trzech Sołtysów — z rodu i nazwiska.
Między nimi był i Suhaj.
O więcej nie pytał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.