W dolinie łez/List z Sybiru
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W dolinie łez |
Podtytuł | List z Sybiru |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mamo! Piszę do Ciebie list. Czy go czytać
Będziesz? Nie wiem, czy dojdzie? Nie wiem. Chciałbym spytać
Kwiatka, jak to się u nas wróży listków rwaniem,
Ale kwiaty umarły pod śniegu posłaniem
I o losie tej kartki żaden mi nie powie!
Mamo, jak to okropnie, gdy słowo po słowie
Kładę serce swe, duszę, ach, całego siebie!
I nie wiem, czy tak chociaż powrócę do Ciebie...
Mamo, jak to już dawno, jak dawno się zdaje,
Gdym Cię żegnał! Ta chwila jak we mgle mi staje
Przed okiem, zapatrzonem tam, ku naszej stronie!
Widzę Twoje rozpacznie wyciągnięte dłonie!
Widzę ruch ten, gdy chciałaś, z bólu obłąkana,
Przed potworem dymiącym runąć na kolana!
I ten wieczór, i słońce, gasnące szkarłatnie,
I jękiem rwie mi serce: — Pamiętaj! — ostatnie!
„Pamiętaj!“ Mamo, ile w tym jednym wyrazie
Jest męki! Gdyby wyryć słowo to na głazie
I kazać mu pamiętać, z żalu głazby spękał!
Niema dnia, niema nocy, bym we łzach nie klękał,
Powtarzając: Pamiętaj! straszne, jak przekleństwo!
O Matko, jeśli chciałaś dać błogosławieństwo,
Bym, żyjąc i konając, nie cierpiał ogromniej,
To było mię pożegnać, wołając: Zapomnij!
Piszę rankiem. Śnieg zawiał okienka mej chaty,
W izbie mroźno i szaro. Jakiś gość skrzydlaty
Przed zimnem do lepianki schronił się i ćwierka.
Ja piszę, a ptaszyna z pod pułapu zerka
I widzi, jak na papier ciężka łza mi kapie.
Sople wiszą lodowe u ścian, na okapie,
I stary mój kożuszek srebrzy się od szronu...
Jak głucho! bicie serca słyszę jak głos dzwonu!...
Co tu robię? jak żyję? Nie wiem, jak nakreślić,
Że patrząc, nie chcę widzieć! myśląc, nie chcę myśleć!
Że pomiędzy tem wszystkiem, co mię tu otacza,
A mną — jest dusza moja, która przeinacza
Rzeczywistość — i sprawia, że, złudzony snami,
Chodzę z niewidomemi, jak ślepiec, oczami,
I dzień po dniu przeżywam, i chwilę za chwilką
Tem, co mam wewnątrz siebie! I tak trwam tem tylko!...
Ludzie nie są źli tutaj. Jest w nich jakaś szczera
Litość. Nieraz chłop prosty tak na mnie spoziera,
Jak ja patrzyłem niegdyś na pisklę bezdomne!
Nieraz, gdy wyjdę z chaty na śniegi ogromne,
Zakrwawione od zorzy polarnego nieba, —
Na progu pieniądz srebrny, albo krążek chleba
Położy jakaś dobra, niewiadoma ręka!
Jem ten chleb, gdy to piszę — i serce mi pęka!
Znalazłem na dnie kufra twój „Złoty Ołtarzyk“.
Tyś go włożyła, Mamo! To mój relikwjarzyk.
Schowałem go na sercu i chodzę z nim wszędzie.
Jak Ty przeczułaś, Mamo, czem mi tutaj będzie
Ta książka, — jakby żywą i drogą osobą!
Po polsku z nią jedynie rozmawiam — i z sobą...
I codzień na te pustki drętwe, nieskończone
Idzie moja modlitwa „Pod Twoją obronę!“
Mamo, napisz mi wszystko! Czy tak samo z rana
Gra srebrna sygnaturka u Świętego Jana?
Czy jednako pod zamkiem pluska Wisły fala?
Czy słońce zawsze najpierw płomienie zapala
Na kolumnie Zygmunta, wprost naszego domu?
Czy pieśń z Fary, jak echo dalekiego gromu,
Bijąc w niebo milczące, brzmi po staroświecku?
Pytam, jak dziecko małe... Odpowiedz, jak dziecku!
Ach, Mamo, jak mi tęskno! A śnię co noc prawie,
Żem w kraju; nasz pokoik widzę jak na jawie!
Staś kłusuje na krześle z pałasikiem w ręku,
Ty, Mamo, jak to zwykle, szyjesz przy okienku,
A w kącie ja i Zosia gwarzymy oboje.
Budzę się, ale oczu otworzyć się boję,
I chciałbym usnąć jeszcze, by ujrzeć to samo...
Jaki to żal okropny! jaki to żal, Mamo!
Zosia... Nie mogę o tem... Mamo, powiedz Zosi,
Niechaj zapomni! Powiedz, że ją o to prosi
Umarły! Niech zapomni i niech mi przebaczy,
Żem prócz niej, kochał kogoś bardziej — choć inaczej!
Stasia ucałuj, Mamo! Mów z nim często o mnie,
Mów, jak jest, choćbyś miała zasmucić ogromnie
Tę duszyczkę tak jasną jak jego oczęta!...
Zosia niechaj zapomni! lecz on niech pamięta!
Mamo! Bądź zdrowa, Mamo! Niech Boża opieka
Będzie nad wami. Pozdrów każdego człowieka!
Mur każdy! wszystkich! wszystko!
Pozdrów jak od brata!
Mamo, ja piszę do was jak z tamtego świata,
Bo jak stamtąd — nie wrócę! Ach, jakie wrą wojny
W mem sercu! Chciałbym zwalczyć. Chciałbym być spokojny!
Ale kiedy pomyślę: nigdy! nigdy! nigdy!
O Mamo!...
Or-Ot.
Tak cierpieli i umierali wygnańcy w krainie, „gdzie marzną westchnienia“.
Nie tysiące, ale dziesiątki tysięcy.
Jedni w bezludnej pustce starają się wydrzeć niegościnnej ziemi nędzne pożywienie, — inni, skuci w kajdany, pracują pod batem dozorców.
Jest ich wielu, a rozpacz szepcze, iż lepiej zginąć, niż żyć w takiej nędzy. Więc ten i ów po długich przygotowaniach ucieka.
Uciekł od kajdan, zerwał się z powroza, lecz jeżeli go ludzie nie schwytają, ginie z głodu lub w paszczy wilka czy niedźwiedzia.
Koło Irkucka budowali szosę. Było ich kilkuset, wojska nie tak wiele — pokusa. Rozbroili żołnierzy, broń zabrali, sformowali oddziałek, dążą ku granicy chińskiej. Tu najbliżej, tamtędy przedrą się na Zachód.
Marzenia, marzenia! Otacza ich wojsko, — nierówna walka, — giną. Dla pojmanych niema litości: śmierć albo stokroć okropniejsze życie.
A cel jego? Dla wroga dobywać skarby z głębi ziemi, aby mógł gnębić ich braci, ojczyznę. Oni mu pomagają swoją pracą.