W krainie niedźwiedzi/Sam w kniei

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W krainie niedźwiedzi
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
SAM W KNIEI.

Na trzeci dzień łowcy rozstali się na długo.
Sajda odjechał na wschód, do lasów, gdzie przepływała rzeka Warzuga; Muto tego samego wieczora dotarł do jeziora Wyr.
Chłopak zrozumiał, dlaczego ojciec doradził mu wybrać to miejsce na łowy zimowe.
Jezioro leżało na krańcu równiny, porośniętej zaroślami brzóz, krzaków olchy i wiklin, i tylko na południowym brzegu, niby nieprzystępny mur nieznanej twierdzy, na wzgórzach widniała ciemna, gęsta puszcza.
Chłopak miał tu dwa rodzaje polowania — leśne i stepowe.
— Dobra! — mruknął do siebie Muto i popędził renifera przez zamarznięte jezioro, kierując się ku południowi. Tam bowiem radził mu ojciec założyć obozowisko łowieckie.
Po dwóch godzinach odszukał miejsce, polecane mu przez Samutana.
Był to wąwóz, pełen niespodziewanych załamań, gdzie myśliwy mógł ukryć się przed wichurą i śnieżycą.
Zatrzymawszy się tu, Muto przystąpił do budowy „pyrty“ — szałasu z żerdzi, oplecionych gałęziami świerkowemi. Skończywszy budowlę, przykrył ją płachtą ze skór rybich i mocno ściągnął rzemieniami. Zgromadziwszy przed szałasem stos suchych gałęzi, pomyślał wreszcie o posiłku.
Rozpaliwszy ognisko i powiesiwszy nad płomieniem kocioł ze śniegiem, chłopak pozostawił Nao przy saniach, a sam, gwizdnąwszy na Wou, wziął starą strzelbę, nabijaną drobnemi kulkami, włożył na nogi krótkie, okrągłe narty i zapuścił się do lasu.
Piesek biegł o kilka kroków przed nim i węszył, od czasu do czasu machając ogonem. Wkrótce zatrzymał się. Kręcił głową, strzygł uszami i węszył.
Muto przygotował broń do strzału i, gdy Wou ostrożnie, co chwila przypadając do ziemi, sunął naprzód, szedł za nim, wpatrzony w gąszcz. Piesek drgnął nagle i pisnął cicho.
Z krzaków z lekkim trzaskiem suchych liści wyskoczył biały, jak śnieg, zając i, znacząc się czarnemi końcami uszu, pobiegł przez polanę. Widząc, że nikt go nie ściga, usiadł, poruszając czujnemi słuchami. To zgubiło bystronogiego mieszkańca leśnego, bo Muto, oparłszy lufę o gałąź, wycelował dobrze i strzelił. Po chwili powracał do obozu, niosąc zająca za skoki i mówiąc do psa:
— Nie łaś się tak do mnie, Wou! Wiesz przecież, że wszystkie flaki, głowa i nogi należą do ciebie, a nie zapomnij podzielić się z Nao, bo wczoraj mogłem wam dać tylko po dwa suchary... Cóż chcesz? Muszę oszczędzać na chlebie i słoninie... wy zaś wolicie surowe mięso, znam ja was!...
Piesek słuchał uważnie, kręcił śpiczastym pyszczkiem i merdał ogonem, jakgdyby się tłumacząc.
Zdarłszy skórkę z zająca, chłopak wypatroszył go, odrąbał mu głowę i skoki i oddał te przysmaki psom, resztę zaś włożył do gorącego popiołu, aby mięso się upiekło. Zaparzywszy herbatę, zaczął rozpakowywać rzeczy i znosić je do szałasu. Odprzęgłszy Rana, spętał go i puścił na paszę. Renifer czuł się doskonale, bo znalazł zarośla młodych krzaków olchowych i jął je obgryzać.
Cały dzień zeszedł chłopakowi na urządzaniu obozowiska; najwięcej zaś czasu zabrało mu zbudowanie zagrody dla renifera. Musiał zostawić go w obozie, więc należało ochronić zwierzę od napadu drapieżników. Muto wykorzystał kilka stojących obok siebie drzew, połączył je gęstą siecią żerdzi i zbudował coś nakształt dachu, najeżonego zaostrzonemi patykami.
W tym „chlewie“ miał stać Ran, żywiąc się narąbanemi dlań gałązkami drzew, z których najbardziej mu smakowały olcha i wierzba.
Pierwsza noc minęła zupełnie spokojnie.
Westchnąwszy do dobrego Wielkiego Ducha, Muto starał się wyobrazić sobie, co w tej chwili robią rodzice i kulawa Ramna, lecz nie udało mu się to, bo, gdy naciągnął na siebie ciepłą skórę jelenia, usnął natychmiast. Nie słyszał parskania renifera i cichego warczenia psów, coś wietrzących zdaleka; nie doszły uśpionego, znużonego drogą i pracą chłopaka różne dziwne nieraz i tajemnicze głosy puszczy, ledwie uchwytny szelest zwisających nad szałasem gałęzi i zgrzyt śniegu na krawędzi wąwozu. Księżyc zajrzał na dno jego, zatrzymał swe blade promienie na dogasającem ognisku i zwiniętych przy nim, objedzonych, kosmatych pieskach i popłynął dalej, aby wszystko zbadać i zobaczyć.
Muto obudził się, kiedy już na dobre świtać zaczęło, szybko się umył, posilił i, wziąwszy strzelbę, pobiegł w głąb kniei, poprzedzany przez Nao. Suka oglądała się co chwila i piszczała. Zapewne wołała syna, którego Muto uwiązał do sanek i kazał pilnować „domu“.
Chłopak umyślnie wybrał Nao na dzisiejszą wyprawę. Był to doświadczony, znakomicie przez Samutana ułożony pies łowczy. Młody Wou miał ostrzejsze powonienie, był wytrwalszy i bardziej zacięty w tropieniu i pościgu za zwierzem, lecz matka jego posiadała zato niezwykłą wprawę myśliwską i spryt.
Muto tego dnia nie zamierzał polować, lecz chciał zbadać, jaką może spotkać zwierzynę w puszczy nad Wyrem.
Odszedłszy daleko od obozu, spojrzał na idącą przy nim Nao i rzekł do niej cichym, lecz rozkazującym głosem:
— Urr...
Pies obejrzał się na pana i, pochyliwszy głowę, pobiegł naprzód.
Chłopak szedł za nim, nadążając na nartach, lecz Nao znikła wkrótce.
Muto stanął i czekał.
W ciszy przywalonej śniegiem puszczy żaden dźwięk nie ginął.
Chłopak łowił uchem daleki furkot skrzydeł zrywającego się z ziemi jarząbka, głuche, kłótliwe okrzyki czarnych, czerwonobrewych cietrzewi, żerujących na olchach, ostry zgrzyt zębów łasicy, niewidzialnej w gmatwaninie krzaków, krakanie kruka, szelest spadających szyszek i inne, znane mu i nieznane odgłosy, rozlegające się raz daleko, to znów blisko nad nim lub też, zda się, pod nogami stojącego nieruchomo chłopaka.
Umiał tak stać, bo go tej sztuki nauczył ojciec na łowach.
Stał teraz bez ruchu, w swem futrze prawie niedostrzegalny na tle szarych i burych pni i gałęzi, i uśmiechał się, widząc zająca, który wyszedł z krzaków i kicnął tuż przed nim, spokojnie ogryzając korę. Bielak pierzchnął w popłochu dopiero wtedy, gdy Muto syknął przez zęby, ledwie wstrzymując ogarniający go śmiech.
Nagle chłopiec spoważniał i zamarł, zamieniony w słuch.
Echo leśne przyniosło mu szczekanie Nao. Piesek odezwał się tylko dwa razy, odezwawszy się krótko, a potem wydając urwane wycie.
— Aha — ucieszył się Muto — pies odnalazł żerowisko popielic, ale cóż to znowu?
Nao gdzieś daleko rzuciła w mroźną dal przeciągłe, pełne nawoływania wycie.
Chłopak popędził na głos psa.
Nao biegła mu na spotkanie, zdyszana i przejęta.
Oglądając się raz po raz, poprowadziła go za sobą i zatrzymała się w krzakach nad podłużną kotliną, zarośniętą wysokiemi trzcinami. W lecie musiało tu być jezioro, które znikło teraz pod grubą warstwą lodu i śniegu.
Suka, wystawiwszy pysk z krzaków, głośno węszyła, poruszając uszami i drżąc w drapieżnem oczekiwaniu.
Muto rozglądał się po okolicy. Długo nic nie spostrzegał, aż zauważył, że w trzcinach coś się poruszyło i szło, ostrożnie rozsuwając szuwary. Jeszcze chwila i ujrzał starego łosia, o ogromnych łopatach. Wspaniały zwierz prowadził za sobą całe stado. Składało się z klęp[1], cieląt i młodych byków, nie podejrzewających, że z ukrycia przygląda im się chłopak laplandzki o celnem oku i bystrych nogach.
Muto zaszył się do gąszczu, aby nie spłoszyć pięknej zwierzyny, bardzo przez łowców poszukiwanej. Patrząc na drżącego psa, głaskał go po głowie i szeptał:
— Musimy dać im spokój, Nao! Nie mogę przecież strzelić do łosia małą kulką, aby go zranić tylko i oddać na pożarcie wilkom czy rysiowi? Nie ukryją się od nas, skoro tu się pasą! Ty mi je odnajdziesz znowu, gdy przyjdę tu z karabinem... Dostaniesz zato wątrobę i śledzionę... Lubisz to, starucho?
Nao cichutko pisnęła, a gdy chłopak bez szmeru wycofał się z haszczy, pobiegła za nim.
Muto powracał do obozu. Postanowił od jutra zapolować na łosie. Uśmiechał się sam do siebie, rad, że wiedział już o najważniejszem.
— Będzie tu roboty na dobry tydzień! — myślał.
Doszedłszy do obozu, zdumiał się, bo ujrzał Wou, spokojnie idącego mu na spotkanie.
— Któż to spuścił cię ze smyczy? — spytał, lecz wnet zrozumiał wszystko.
Wou obraził się na Muta, że go uwiązał na rzemyku. Przegryzłszy smyczę, pozostał na miejscu. Teraz, zdawało się, przekonywał swego pana, iż nie należy go przywiązywać, gdyż, otrzymawszy rozkaz, wykona go zawsze bez przymusu.
— Ach, to tak? No, dobrze, będę pamiętał! — mruknął do siebie chłopak.
Zabrał się do rąbania i znoszenia pokarmu dla renifera. Składał młode gałęzie i korę w chlewie, wprowadził tam Rana i długo pocił się nad mocnem zamknięciem zagrody. O wodę się nie troszczył, bo renifery prawie nigdy nie piją w zimie, zresztą miałby poddostatkiem śniegu.
Posiliwszy się resztkami upieczonego zająca i kawałkiem słoniny, rzucił psom kości oraz dwie suszone ryby i udał się do szałasu na spoczynek, postawiwszy przy sobie kociołek z dymiącą herbatą.
Marzył o jutrzejszem polowaniu na łosie.
Drżał na samą myśl, jak po raz pierwszy w życiu będzie mierzył do tak wspaniałego zwierza.
— Strzelę go pod lewą łopatkę, na komorę, gdzie bije serce! — myślał. — Ani mi drgnie i — padnie! Potem Nao wytropi mi młode byki... Będę miał piękną zdobycz!
Tak marząc, usnął i spał twardo, jak kamień.
Obudziło go stado wron, z krakaniem przelatujących nad wąwozem.
Świtało...





  1. Samica łosia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.