W krainie niedźwiedzi/Muto wyrusza na wyprawę
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W krainie niedźwiedzi |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Minęło jeszcze dwa dni, ostatnie dwa dni przygotowań do długiej i ciężkiej wyprawy małego Muta, który stał się teraz głową rodziny. Chłopak zaprzęgał do sanek starego Rana i, gwizdnąwszy na psy, które, od założenia im obroży, nie odstępowały go, odbywał dalsze wycieczki, żeby się wytrenować, przyzwyczaić renifera do biegu po zaśnieżonych polanach i nauczyć się kierowania zmyślnem i silnem zwierzęciem. Musiał też ułożyć psy, właściwie ożywić w ich pamięci słowa rozkazu — krótkie a wyraziste.
Wreszcie pewnego razu, powróciwszy do osiedla, rzekł do rodziców:
— W lesie spotkałem wczoraj jednookiego Sajdę. Mówił mi, że popielice dążą już na południe do lasów nad Warzugą. Jutro stary wyrusza na łowy. Zgodził się, żebym wraz z nim wyjechał przed świtem. Będziemy polowali wpobliżu: ja — koło jeziora Wyr, jednooki — wśród pagórków, z których wypływa rzeka...
— Ach, jak to dobrze! — zawołała Bełut. — Sajda doświadczony łowiec i dobry sąsiad. Pomoże ci w razie potrzeby!
— Albo ja jemu... — mruknął chłopak, ziewając, bo znużony był i senny.
Leżący na pryczy ojciec zwrócił w jego stronę oczy i pomyślał, że dziwnie poważnie, zupełnie po męsku brzmi głos chłopaka.
Muto wyszedł z chaty i raz jeszcze obejrzał „kiereże“. Przekonał się, że wszystko było na miejscu, ułożone w porządku i starannie uwiązane. Ziewając, rzucił okiem na żującego siano Rana, stojącego przy chlewie, na psy, idące za nim i wpatrzone w małego myśliwca, poczem, wszedłszy do izby, rzucił się na posłanie.
Usnął odrazu i nie słyszał, że rodzice i starsza siostra rozmawiali aż do północy. Kobiety popłakiwały, chory Samutan wzdychał i jęczał, zaciskając zęby. Od zagrody jeleniej dobiegało poszczekiwanie psów, a im odpowiadało ciche warczenie Nao i Wou, leżących pod ścianą chałupy.
Noc przeminęła szybko.
— Niebawem świtać zacznie — wstawaj Muto! — posłyszał rozespany chłopiec głos ojca, więc natychmiast zerwał się ze skór, złożonych w kącie izby. Mruknąwszy słowa pozdrowienia, wybiegł na dwór i, opędzając się psom, jął nacierać sobie twarz, ręce i nogi śniegiem, że aż go palić zaczęły. Szybko się ubierał pod okiem ojca. Na bieliznę włożył zamszowe spodnie i koszulkę, a na wierzch grube futrzane portki, krótkie, miękkie trzewiki na zajęczym puchu i szeroką bluzę, podbitą lisiemi wyporkami, a pokrytą skórami cieląt reniferowych. Ściągnąwszy bluzę szerokim rzemieniem, zatknął za pas siekierę, przyczepił krótki i szeroki nóż, wkońcu zaś nacisnął na głowę futrzaną czapę z nausznikami i daszkiem, okrywającym czoło.
Matka, blada i strwożona, postawiła przed nim kubek gorącej herbaty i miskę kaszy, suto okraszonej słoniną. Podjadłszy dobrze, Muto wstał i podszedł do pryczy, mówiąc:
— Bądź zdrów, ojcze! Muszę już jechać. Sajda czekać na mnie będzie w uroczysku Girmy.
Samutan, sycząc z bólu, przycisnął głowę syna do piersi i powiedział cichym głosem:
— Niech Wielki Duch prowadzi cię szczęśliwie, utseke!
Bełut z płaczem tuliła do siebie chłopaka i przez łzy powtarzała:
— Wielki Duchu, broń Muta! Wielki Duchu, broń Muta!
Kulawa Ramna patrzyła na brata smutnemi oczyma i milczała.
Gdy chłopak podszedł do niej i ogarnął ją ramieniem, pochyliła się ku niemu i szepnęła:
— Będę codzień spoglądała w stronę Warzugi i jeziora Wyr. Myśl moja i serce będą biegły za tobą. Dusza moja wyczuje chwilę, gdy będziesz potrzebował pomocy i dam ci ją, Muto, mały, miły braciszku! Gdybyś zabrnął daleko i zbłądził na tundrze lub w borze...
Urwała i, poszukawszy w zanadrzu, wydobyła spory skrawek tkaniny.
— Daj powęszyć tę szmatkę Nao i każ jej biec do osiedla. Dobiegnie i przyprowadzi mnie do ciebie, Muto... — szepnęła, podając mu brudny łachmanek.
— Dziękuję, Ramno! — odparł. — Sądzę, że nic mi się nie stanie. Strzelam celnie, na nartach biegam szybko i wytrwale, psy mam dobre, łowcze... Hej tam, nic mi nie będzie!
— Niech Wielki Duch... — rozpoczęła zwykłe błogosławieństwo dziewczyna, lecz Muto nie słuchał już.
Wsiadł do sanek i rzucił okiem na swoje bagaże. Dwie strzelby... piła... podręczna torba z nabojami, prochem i kulami... druga z prowjantem... kociołek — wszystko w porządku!
Podniósł długą, cienką tykę, którą laplandczycy kierują reniferami, obejrzał się raz jeszcze na dom, przed którym nikogo już nie było, bo odprowadzanie na łowy uważane jest za zły znak, i krzyknął chrapliwym głosem:
— Ninosto! Naprzód!
Ran ruszył z miejsca i drobnym truchtem skierował się w stronę lasu, który zdawał się być szarą ścianą, podnoszącą się nad białą równiną, tonącą jeszcze w mętach przedświtu.
Psy, spuściwszy ogony, biegły za sankami, węsząc i prychając.
Gdy chłopak wjechał do lasu, ogarnął go mrok, lecz Ran, nie zwalniając biegu, pędził naprzód, zręcznie omijając przysypane śniegiem kłody i pnie. Muto nie kierował reniferem i nie poganiał go. Rozumne zwierzę odrazu zwęszyło ślad innego jelenia. Ujrzawszy brózdę od płozów niedawno przebiegających tu sanek, samo dążyło tam, gdzie na małego łowcę czekał stary, jednooki Sajda, przyjaciel i towarzysz wypraw chorego Samutana.
Słońce stało już dość wysoko, gdy nagle odezwał się Wou.
Szczeknął jeden tylko raz — głucho, ostrzegawczo.
Nao podniosła głowę i rozdęła chrapy. Po chwili szczeknęła cienkim, urwanym głosem i machnęła kitą opuszczonego ogona.
Muto stanął w sankach i spojrzał przed siebie.
Las skończył się właśnie i za nim leżała odłogiem obszerna równina, biegnąca aż hen — ku południowi, gdzie łączyła się z szarym, zamglonym widnokręgiem.
— Hej ha, Sajda! — przykładając dłonie do ust, krzyknął chłopak.
Zdaleka dobiegł go znajomy głos:
— Hej... hej... Mu-u-uto!
Ran nabierał teraz coraz większego rozpędu. Nic już nie stało mu na drodze. Stwardniały od mrozu śnieg skrzył się i zgrzytał. Z pod racic renifera wylatywały białe grudki, a za sankami kłębiła się lekka, mroźna kurzawa.
Nagle renifer parskać zaczął i zwolnił bieg.
W niedużej kotlinie, z kołyszącemi się nad śniegiem buremi trzcinami, stały sanki, a obok nich przechadzał się Sajda, uśmiechając się do szczekającego psa i pykając fajkę.
— Pozdrawiam ciebie, Muto, synu mego druha Samutana — zamruczał jednooki.
— I ja pozdrawiam ciebie, dobry Sajdo — odparł chłopak, podchodząc do niego.
Naradziwszy się krótko, ruszyli dalej. Jednooki jechał na przodzie, a za nim pędziły sanki Muta, który, korzystając z tego, że nie potrzebuje poganiać Rana, drzemał sobie najspokojniej w świecie.
Obudził go strzał, który padł wpobliżu.
Obejrzał się i ujrzał zgraję umykających wilków. Jeden z nich, otrzymawszy postrzał, co chwila padał, lecz podnosił się i biegł w stronę nikłych zarośli brzóz.
— Pokaż, mały, co umiesz! — krzyknął do niego Sajda.
Chłopak wyskoczył z sanek i zmierzył z karabina. Rozległ się huk, a wilk, trafiony w głowę, rozciągnął się na śniegu.
— Piękny strzał! — zawołał jednooki. — Po sprawiedliwości — twoja to zdobycz, mój mały!
Muto potrząsnął głową i odparł, jak dorosły, prawdziwy myśliwy:
— Nie biorę postrzelonych przez przyjaciół zwierząt! Twój to wilk, czcigodny Sajdo!
Laplandczyk ze zdumieniem spojrzał na chłopaka i mruknął łagodnie:
— Na dobrego wyrośniesz łowca, Muto!
— Dziękuję! — ucieszył się chłopak i ruszył renifera, aby przywieźć Sajdzie zabitego wilka.
Zdarłszy z niego skórę, pojechali dalej.
Na północy w porze zimowej słońce jest krótkim gościem ziemi, to też — w parę godzin po południu ściemniło się znacznie. Zapadał zmierzch. Wiatr stał się zimniejszy i bardziej porywczy. Gwizdał i jęczał, pędząc po równinie chochoły śnieżne, rozwichrzone, zgrzytliwe.
Sajda zatrzymał się przy gęstych krzakach wikliny, broniących przed wiatrem. Rozpalono ognisko i puszczono renifery na paszę. Psy poszły z niemi, strzegąc je przed wilkami.
Muto włożył śnieg do kotła i zawiesił go nad ogniem. Gdy woda się zagotowała, wrzucił do niej dwie garście prosa i szczyptę soli. Stary w mniejszym kociołku przyrządzał herbatę.
Po kolacji, która była jednocześnie drugiem śniadaniem, obiadem i podwieczorkiem, otulili się obaj skórami i usnęli przy ognisku, od czasu do czasu rzucając na węgle suche gałązki i trzciny.
Spali twardym, spokojnym snem, chociaż wilki wyły z różnych stron, zwabione zapachem jeleni i psów. Na ich jękliwe i ponure zawodzenie psy odpowiadały krótkiem lecz złem szczekaniem, renifery gniewnie kopały racicami stwardniały śnieg i, rozdymając chrapy, parskały.
Na niebie zapalały się gwiazdy, a Wielki Wóz zdawał się być zupełnie blisko, tuż-tuż nad okrytą śniegiem ziemią. Wyżej skrzyła się, jak djament, Gwiazda Polarna, patronka skrajnej północy i jej synów — dzielnych, uczciwych, łagodnego serca laplandczyków — Same.